Polski kierowca zaparkuje wszędzie – na trawniku, na pasach, na chodniku, w zatoczce autobusowej i na wjeździe do prywatnej posesji, a jak trzeba, to i na środku skrzyżowania. Zawsze przy tym pamięta, że włączenie świateł awaryjnych uchyla przepisy o ruchu drogowym.
Jak wiadomo, Polak potrafi wjechać i zaparkować wszędzie. Co prawda jeszcze nie widzieliśmy samochodów na Giewoncie, ale mocno wierzę, że pewnego dnia jakiś bohaterski turysta postanowi dotrzeć do tamtejszego sławetnego krzyża bez męczącego marszu pod górę i po prostu wjedzie tam oplem astrą z 2003 roku. To byłoby tak bardzo nasze – stary opel astra zaparkowany pod krzyżem na Giewoncie byłby znacznie lepszym symbolem naszego kraju niż obrazy Matejki.
Kiedyś nasza niezmierzona fantazja pozwalała nam pokonać potęgę militarną Krzyżaków czy rozbić kilkukrotnie większe wojska rosyjskie pod Kłuszynem, dzięki czemu przez chwilę kontrolowaliśmy nawet Kreml. Od tamtych wspaniałych czasów zostaliśmy nieraz brutalnie spacyfikowani, a trzy dekady temu wrzucono nas w kierat liberalnej demokracji, w której szable i konie zostały zastąpione przez kredycik hipoteczny i koreańskie autko w leasingu. Mentalni potomkowie husarii stali się domowymi pluszakami, a bohaterskich wyczynów zbrojnych mogą dokonywać już tylko na kanapie, grając w Elden Ringa albo Diablo IV.
czytaj także
Gdzieś ta drzemiąca w nas od wieków ułańska fantazja musi znajdować ujście. Polak najczęściej przypomina sobie o dokonaniach przodków, gdy siada za kierownicą samochodu. O naszych wyczynach na drogach szybkiego ruchu napisano już wiele, ale nie mniej istotna jest kwestia parkowania. Polski kierowca jest przeświadczony, że absolutnie każda wolna przestrzeń jest przeznaczona specjalnie dla pojazdów mechanicznych. Parkujemy więc na przejściach dla pieszych, bo czemu nie, oraz blokujemy wyjazdy karetek, bo na pewno zdążę załatwić sprawę bardzo szybko i nic się nie stanie. Stajemy na chodnikach, trawnikach, przystankach autobusowych i zasadniczo wszędzie, gdzie jest najbliżej punktu docelowego.
Uwaga, tyszanie za kółkiem
Potrafimy też zaparkować na środku drogi. Jednym z bardziej bezczelnych zachowań na drodze, jakie widziałem osobiście, była pewna sytuacja w Tychach na osiedlu „B” w pierwszej dekadzie XXI wieku. Jadąc wczesnym rankiem do mojej ówczesnej pracy w hurtowni, natknąłem się na spory korek na ulicy Bocheńskiego, niedaleko placu Baczyńskiego (jedno z głównych miejsc spotkań tyszan). Było to wtedy raczej niespotykane zjawisko i wzbudziło spore kontrowersje wśród stojących w nim kierowców, którzy oznajmiali swoje oburzenie klaksonami.
Co gorsza, korek w ogóle się nie poruszał do przodu – wychylając się z auta, dostrzegłem znajomą mi limuzynę marki premium stojącą po prostu na środku pasa drogi. Po chwili ujrzałem właściciela mojej firmy, który oddalał się szybkim krokiem od położonej tuż obok piekarni, trzymając w ręce papierową torbę i wykonując przepraszające gesty wobec wzburzonych użytkowników drogi. Następnie wsiadł do swojego sedana premium (chyba audi, ale że często zmieniał wehikuły, mogę się mylić) i ruszył, co momentalnie rozładowało zator sięgający już kilkuset metrów.
Gość stanął na środku pasa jezdni w godzinach szczytu, bo akurat go natchnęło, żeby sobie kupić świeże bułeczki. Dobrze, że nie palił, bo pewnie zatrzymywałby się na środku autostrady, żeby spokojnie zajarać. Gdy w pracy w jego obecności wrzuciłem delikatną aluzję do tej sytuacji, w ogóle nie było widać po nim jakiegokolwiek zmieszania.
czytaj także
Żeby nie było – sam nie jestem wiele lepszy. Dokładnie w tamtym czasie jeździłem seicento po ojcu i stwierdziłem, że chyba czas na zmianę. Do hurtowni musiałem przyjechać akurat na dziesiątą, więc przed pracą postanowiłem zrobić tour po licznych komisach samochodowych na północnych obrzeżach Tychów. Był wtedy środek bardzo śnieżnej zimy i nawet główne drogi były zasypane. Czas gonił, więc postanowiłem zrobić skrót z jednego komisu do drugiego, chociaż było ewidentnie widać, że nie ma opcji przejechać tą zasypaną ścieżką dla pieszych, po której auta nie jeżdżą nawet latem. Ale jako że jestem Polakiem, powiedziałem sobie „co, ja nie przejadę?” i ruszyłem w stronę tej góry śniegu – jadąc seicento, przypomnijmy.
Oczywiście władowałem się w wielką zaspę, a samochód sprawiał wrażenie, jakby miał w niej zostać już na zawsze. Wpadłem w lekką panikę i zacząłem desperacko kopać w śniegu rękami, co nie dało większych rezultatów. Na szczęście pojawili się tam zdumieni lokalsi, których przyciągnął niecodzienny fakt, że w tym miejscu w środku zimy mógł się znaleźć jakiś samochód. Do wyciągania seicento z tej góry śniegu zaangażowałem łącznie chyba ze czterech ludzi, którzy z jednej strony okazali się bardzo pomocni, ale z drugiej nie kryli, że mają mnie za idiotę. Nieustannie drwili, kręcili głowami i na przeróżne inne sposoby dawali do zrozumienia, że Bóg rozumu mi poskąpił. Czułem się na tyle głupio, że nawet im nie podziękowałem, tylko czym prędzej odjechałem.
Światła awaryjne ponad przepisami
Patoparkowanie jest nieodłącznym elementem polskiej kultury jazdy, na którą składa się przesadna pewność siebie oraz zupełne lekceważenie przepisów. Wyświechtany polski frazes „przepisy są po to, żeby je łamać” w największym stopniu realizuje się właśnie na polskich drogach – oraz wszelkich innych przestrzeniach, na które polscy kierowcy postanowili wjechać, bo tak im z jakiegoś powodu pasowało.
Na popularność patoparkowania wpływa jeszcze ogólne podejście Polaków do przestrzeni publicznej, którą traktujemy nie jak dobro wspólne, lecz jako arenę hobbesowskiej rywalizacji wszystkich ze wszystkimi. W przestrzeni publicznej własny interes przesłania nam wszystko inne, a dobro napotykanych ludzi pojawia się w naszych głowach sporadycznie i dopiero wtedy, gdy dochodzi już do naprawdę poważnych sytuacji.
W tym nadwiślańskim tyglu wykształciło się też wiele przedziwnych praktyk, które nie mają żadnego uzasadnienia w przepisach, ale działają na zasadzie anglosaskiego prawa zwyczajowego. Jednym z nich jest przeświadczenie, że włączenie świateł awaryjnych unieważnia znaki drogowe. W ten sposób polscy kierowcy na moment mogą stawać dokładnie wszędzie, wystarczy tylko, że wcisną przycisk z czerwonym trójkątem. Przed oknem mam drogę osiedlową, na której obowiązuje całkowity zakaz zatrzymywania się. Właściwie codziennie stają tam jakieś samochody w przeróżnych celach – zrobienia zakupów w pobliskiej piekarni, dostarczenia paczek, zapalenia szluga czy pogadania ze znajomym. Oczywiście zawsze włączają światła awaryjne, jakby miało to cokolwiek zmieniać. Gdy przejeżdżam obok i daję gestami do zrozumienia, że tu się nie staje, kierowcy są zdziwieni i pokazują palcem, że przecież włączyli awaryjne.
Inną z tych przedziwnych praktyk jest przeświadczenie dostawców towarów, że są wyższą kastą użytkowników drogi, którzy mogą wjechać choćby i na klatkę schodową w bloku, jeśli akurat mają coś tam do dostarczenia. Czy można rozładowywać towar na środku przejścia dla pieszych? Oczywiście, że można, proszę bardzo – przykład z Katowic i to w pakiecie z osobówką, która też sobie stanęła na pasach. Dostawczaki potrafią też zupełnie zablokować chodnik czy zatarasować drogę rowerową, i to w miejscu, które prowadzi silnie w dół, więc hamowanie rowerem jest bardzo utrudnione. W razie czego ciężarówka zawsze może też po prostu stanąć na trawniku (napis na jej plandece „no limit” jest tutaj całkiem znaczący).
Z jakiegoś niewyjaśnionego powodu rozpowszechniło się u nas zajmowanie dwóch miejsc dla niepełnosprawnych. Stawanie na drodze rowerowej to w Polsce tradycja bardziej popularna niż jedzenie karpia na wigilię. Gdy miejsce ma jakaś impreza masowa, polscy kierowcy czują się zwolnieni z obowiązku zwracania uwagi na cokolwiek. Mogą więc po prostu całkowicie zablokować przejście pod wiaduktem.
Parkingowa samowolka
Moje rodzinne osiedle w Tychach jest położone obok popularnego ośrodka wypoczynkowego z jeziorem Paprocany (tak się zresztą nazywa cała dzielnica). Podczas słonecznych weekendów osiedle „Zet” zawalone jest samochodami bardziej niż parking przed pobliską fabryką Fiata. Kierowcy stają wszędzie – na trawnikach, pasach, chodnikach, zatoczkach autobusowych, skrzyżowaniach ulic, wjazdach do prywatnych posesji, a nawet częściowo na jezdniach. Policja i straż miejska w ogóle nie reagują, chociaż w słoneczne niedziele na tyskim „Zecie” ma miejsce po prostu masowe łamanie prawa.
Wygląda to jak ustawiony performance z udziałem tysięcy uczestników pod tytułem „mamy gdzieś przepisy i co nam zrobicie”. Widząc, że nie mają gdzie stanąć, kierowcy czują się po prostu zwolnieni ze stosowania się do znaków. Przecież przyjechali się zrelaksować po tygodniu ciężkiej pracy, więc powinni mieć prawo do zaparkowania gdziekolwiek – chociaż kilkadziesiąt metrów przed głównym wejściem do OW Paprocany jest przystanek autobusowy. W te dni obowiązuje niepisana umowa o lokalnym zawieszeniu kodeksu drogowego: jeśli tylko nie będziecie tratować pieszych, to wjeżdżajta, gdzie chceta!
czytaj także
Parkingowej samowolce sprzyjają również przepisy, które wyjątkowo łagodnie karzą za pozostawianie samochodu w miejscach niedozwolonych. W większości przypadków otrzymuje się mandat wysokości 100 złotych, chociaż w niektórych sytuacjach górna granica mandatu wynosi 300 złotych, co jest wciąż kwotą niewielką. Jedyna sytuacja, w której kierowcy grozi rzeczywiście wysoka kara, to parkowanie na miejscu dla niepełnosprawnych bez odpowiedniego uprawnienia – w tym przypadku mowa o mandacie wysokości 1200 złotych.
To oczywiście słuszne, że właśnie to wykroczenie jest od pewnego czasu traktowane znacznie surowiej, gdyż zajmowanie miejsc dla niepełnosprawnych było w pewnym momencie plagą polskich miast. Jednak pozostałe wykroczenia parkingowe również powinny być traktowane surowiej, gdyż pod tym względem mamy kompletną samowolkę. Zresztą sytuacja poprawiłaby się już wtedy, gdyby nieprawidłowe parkowanie zaczęło być wreszcie karane w ogóle – nawet i na dotychczasowych zasadach, ale przynajmniej skrupulatnie i bez okazjonalnego przymykania oczu przez odpowiednie służby.
Nie wstydź się donosić
Możemy też ułatwić służbom karanie patoparkowaczy, zgłaszając takie przypadki do straży miejskiej czy policji. Donoszenie na piratów drogowych to bardzo chwalebne działanie, dzięki któremu polskie drogi i miejskie ulice staną bezpieczniejsze i nieco bardziej cywilizowane. W rezultacie tacy lekkomyślni kierowcy jak Piotrek Wójcik nie będą już zachowywać się na drogach, jakby jutra nie było.
Znów mogę tu sam posłużyć za przykład. W 2016 roku wracaliśmy z Krakowa z festiwalu „Nowego Obywatela”. Miałem całe auto ludzi, więc żywo dyskutowaliśmy zarówno o minionym, bardzo udanym weekendzie, jak i o przeróżnych innych sprawach. Rozmowa pochłonęła mnie na tyle, że zagapiłem się i wyprzedziłem samochód zatrzymujący się przed przejściem dla pieszych. Zbyt późno zorientowałem się, że na pasy wchodzą piesi i nie zdążyłem zahamować, tylko przejechałem im przed nosem. Chociaż nic się nie stało, sytuacja była niebezpieczna i otrzymałem odpowiednią reprymendę od pasażerów.
Po kilku dniach otrzymałem też telefon od mojego dzielnicowego, który zaprosił mnie na rozmowę. Tamta sytuacja została nagrana kamerą umieszczoną w samochodzie jadącym za mną, a kierowca przekazał nagranie policji. Pojechałem na komendę w mojej dzielnicy, wytłumaczyłem okoliczności, posypałem głowę popiołem i w swoim oświadczeniu poprosiłem sąd o możliwie niski wymiar kary. Finalnie otrzymałem kilkaset złotych grzywny – obecnie za takie przewinienie grozi mandat wysokości 1500 złotych (i słusznie).
Trwają prześladowania kierowców. Michał Pol o masakrze na Saskiej Kępie
czytaj także
Co istotne, przesłuchujący mnie policjant wyrażał się bardzo sceptycznie o osobie, która przekazała nagranie policji. Być może była to kurtuazja, bo sympatycznie nam się rozmawiało, ale odniosłem wrażenie, że był to jednak wyraz jego faktycznego podejścia do osób składających podobne doniesienia. Odpowiedziałem, że autor nagrania uczynił bardzo słusznie i nie mam do niego żadnych pretensji, co policjant skwitował kwaśną miną.
Od tamtego czasu staram się zachowywać przed pasami maksymalną ostrożność, więc doniesienie tego nieznanego mi człowieka bez wątpienia odniosło skutek wychowawczy. Chociaż składanie donosów na policję bywa w Polsce źle odbierane nawet przez samych policjantów, to przynosi ono realne efekty. W przypadku nieprawidłowego parkowania obecnie nie trzeba nawet kontaktować się bezpośrednio z policją, gdyż powstała aplikacja „Uprzejmie donoszę”, która umożliwia szybkie i sprawne składanie doniesień w takich sytuacjach. Do czego serdecznie zachęcamy.