Kiedy ja się uczę, uczy się cała społeczność, w której żyję. Zdobywając wiedzę o zanieczyszczeniach wody, zwiększam świadomość o wodzie w mojej wsi – mówi ekolożka Marta Sitak.
Marta jest botaniczką i edukatorką. Uczy w Wolnej Szkole, założyła internetową grupę Jera – kalendarz przyrody, moderuje forum o permakulturze, prowadzi warsztaty o roślinach łąkowych. Dzieli się też kroniką swojej codzienności: jest tam znikanie wody, zamieranie drzew, ale i relacje z miłosno-survivalowych przygód pani Tygrzykowej – pajęczycy, której życie obserwuje codziennie na oknie swojego domu. Dla mierzących się z niepokojem o przyszłość planety stworzyła warsztat „Koniec świata dla początkujących”. Na co dzień mieszka i pracuje nad Odrą. Gdy planowałyśmy spotkanie, nie wiedziałyśmy jeszcze, że to właśnie o rzece będziemy rozmawiać najdłużej.
Krystyna Lewińska: Po co prowadzić warsztaty z końca świata?
Marta Sitak: Jeszcze kilka lat temu, gdy zaczynałam mówić o katastrofie klimatycznej, ludzie nie chcieli słuchać. Jak się z tym wyjeżdżało, to był koniec imprezy. Teraz jest inaczej. Na spotkaniach kręgu kobiet nic nie sugeruję – pytam, co jest w was żywe – i temat sam wypływa. Prowadzę warsztat o roślinach, a przy ognisku do północy rozmawiamy o zmianach klimatu. Coraz więcej ludzi to zauważa. W tym roku, podczas tworzenia programu Rzecznego Uniwersytetu Ludowego, kolega zaproponował: „Zrób taki wykład – co zrobić, jak jebnie”.
czytaj także
I co? Co zrobić?
Zastanawiałam się, jak do tego podejść. Czy to będzie wykład o tym, jak uprawiać ziemniaki w słomie? Zdecydowałam się na dwie części: w pierwszej opowiadam o faktach. Są wykresy, fakty, typowy naukowy wykład. Mówię o tym, że klimat zmieniał się od zawsze, jednak nigdy tak szybko. Wyjaśniam, o co chodzi: że dwutlenek węgla, metan, że to są emisje z działalności człowieka. A druga część jest o mojej perspektywie.
Co z tego wynika dla mnie?
Jeśli przyjmuję tę wiedzę – to jak z nią żyć? Wiemy, że jest źle i będzie gorzej. Będzie dramat. Może pora umierać? Ale jeśli decyduję się żyć, to jak? Jakimi wartościami się kierować? Czy coś jeszcze nas motywuje? Na warsztatach mówię o braku nadziei. Kiedy już wiem, że nie ma odwrotu od katastrofy, że nasz świat, ten, który znamy, musi się skończyć – to jest ten moment utraty nadziei. Trzeba przejść przez tę ciemność, dopiero po drugiej stronie jest życie. Podczas wykładu mówię o tym, że teoretycznie da się trochę spowolnić ten proces, przyhamować, zamiast rozpędzać… choć tak naprawdę coraz mniej można zrobić.
Niewiele. Ale czy możemy zrobić cokolwiek?
To nie jest kwestia metalowych słomek czy gaszenia światła. Na klimat wpływa transport, energetyka, przemysł i rolnictwo przemysłowe – to jest 80 proc. emisji gazów cieplarnianych. Do tego dochodzą wylesienia, osuszanie bagien. Wydaje się, że pojedynczy człowiek niewiele może, nasze indywidualne wybory to piękne i ważne gesty, ale ich wpływ na globalne emisje jest niewielki. Jednak jest coś, co może zrobić każdy…
Czyli?
Możemy się uczyć. Istnieją raporty, dokumenty, opracowania naukowe, które mówią wyraźnie, co należy zrobić. To są dostępne dane. Okazuje się, że mamy możliwości technologiczne, żeby spowolnić cały ten proces. Brakuje nam niestety umiejętności, które można określić jako polityczno-społeczne. Nie umiemy tego zrobić jako ludzie, nie umiemy tego wdrożyć. Wiązałoby się to zapewne ze zmianą sposobu życia, a to jest trudne.
Uczymy się dla siebie?
Kiedy ja się uczę, uczy się cała społeczność, w której żyję. Zdobywając wiedzę o zanieczyszczeniach wody, zwiększam świadomość o wodzie w mojej wsi. Choćby wczoraj byłam na kawie u sąsiadki. Gadałyśmy o tym, co się dzieje na Odrze. Ja opowiedziałam swoje, one swoje. Okazało się, że zięć wędkuje. Wymieniłyśmy się wiedzą. Uczyć się, wymieniać się obserwacjami, pomysłami, inspiracjami – to wydaje mi się strasznie ważne.
Udaje ci się inspirować innych w twojej wsi?
W mojej wsi jest niewielu rolników. A moje gospodarstwo jest w samym środku, więc każdy, kto przyjeżdża, musi zobaczyć tę kupę słomy, a na niej rosnące ziemniaki. Ludzie patrzą, czasem pytają.
czytaj także
Nie ma napięć między tobą a sąsiadami?
Oczywiście, zawsze można się do czegoś przyczepić. Powodów do prowadzenia wojny nigdy nie brakuje, pytanie, czy chcemy wojny, czy raczej budowania relacji. Wolę jednak budować z ludźmi relacje, a jeśli coś zmieniać – to własnym życiem, pokazując, że można inaczej. Co z tego, że powiem sąsiadowi: słuchaj, nie podoba mi się, że rozmnażasz koty, zaraz naślę na ciebie straż ochrony zwierząt! To byłby przecież koniec rozmowy, bo nie sądzę, żebyśmy przez najbliższe 10 lat byli w stanie zbudować jakąś sensowną relację w takiej sytuacji. A mogę po prostu powiedzieć, że moje koty nie wychodzą, że nie rozmnażam, sterylizuję. I pić razem kawę. To moja postawa, to twoja – ale widzimy się nawzajem. Może słowa nie są tu potrzebne?
I to działa?
Zaczęliśmy wypuszczać jeże z fundacji Hedgehope, która ratuje te zwierzęta z różnych kłopotów spowodowanych przez człowieka, by potem wypuścić je na wolność. I okazuje się, że sąsiedzi przychodzą to zobaczyć. Ktoś nawet kupił w internecie tabliczkę „Uwaga, jeże” i powiesił na drogach dojazdowych do naszej wsi.
Uczysz o katastrofie. A co ma do tego Pani Tygrzykowa?
To jest właśnie mój świat – chcę pokazywać, że można mieć i taki. Opisałam też kiedyś „mój sposób na mrówki”. Co zrobić, gdy mamy je w ogrodzie?
Nie posypać chemią?
Usiąść przy nich i po prostu przez pół godziny je poobserwować. Jeżeli nie pomoże, to następnego dnia powtórzyć. Sprawdzić dokąd wędrują, skąd. Co noszą i dlaczego, gdzie mają wodę, gdzie są ich dzieci, gdzie jest ich schronienie. Dlaczego wędrują na samą górę drzewa, a potem wracają? Czego tam szukają na górze? To jest całe mnóstwo pytań, które się pojawiają, gdy tylko człowiek zaczyna te mrówki obserwować. Bo odruchowo myślimy, że mrówki to problem, z którym trzeba coś zrobić.
Jak wkurzyć wędkarzy, czyli PiS uczy nas, że wszystko jest polityką
czytaj także
A nie trzeba?
Zwykle okazuje się, że wcale tak nie jest. To o tym między innymi mówię w wykładzie. Co robić w świecie, który się zmienia? Obserwować. Dlatego zakładam ogród w czasie, kiedy nasze przetrwanie nie zależy jeszcze od jedzenia, które w nim wyrośnie. Jeśli chcę, mogę je kupić w Lidlu czy Biedronce albo na bazarku. Jeszcze mogę. Właśnie teraz mogę się uczyć. Przykładowo, zamieszkały u mnie chowacze, to takie chrząszcze żerujące na liściach roślin kapustnych, które mi robią w nich dziury. Dzięki temu mogę dowiedzieć się czegoś o chowaczach…
Ale nie tego, jak się ich szybko pozbyć?
Mogę pójść po jakiś środek do sklepu i je spryskać, wtedy będę miała trzy kapusty więcej i zaoszczędzę 10 złotych, nie kupując ich w sklepie. Będę miała satysfakcję, że mam własną kapustę, ale niczego się nie nauczę, a w następnym roku… znowu przyjdą chowacze. A przecież jeśli przyjdzie taki moment, że żywności faktycznie zabraknie, to środków na mrówki w żabce raczej też nie będzie. A ja dalej nie będę wiedziała, co zrobić z chowaczami. Te straty, które dzisiaj ponoszę, to mój zysk w postaci uczenia się.
I jakie płyną z niego wnioski?
Jak nawiozłam tę kapustę kompostem, podlałam, zadbałam o glebę i wodę, to się okazało, że dziurek jest jednak mniej, a kapusta rośnie pięknie. Chowacze bowiem rzuciły się na te rośliny, które były osłabione. Poznałam ich cykl życiowy, zwyczaje i mogę do tego dostosować swoje uprawy. W taki właśnie sposób uczymy się, jak żyć z przyrodą. Teraz jest czas, kiedy możemy jeszcze sobie na to pozwolić.
Obserwujesz też deszcz. Co z tego wynika?
Bardzo zależy mi na konkrecie. Ludzie mówią, że przecież pada: „co ty mówisz, lało w zeszłym tygodniu, jaka susza?!”. Pomyślałam, że może to faktycznie moje subiektywne odczucie? Wiadomo, że nie ma retencji, że są deszcze nawalne zamiast regularnych. Ale może tych milimetrów co miesiąc spada jednak tyle, ile trzeba? Kupiłam deszczomierz, powiesiłam przed domem. Zaczęłam notować podsumowanie każdego miesiąca.
I?
Jest dramat. W marcu, w odniesieniu do średniej wieloletniej (publikowanej np. na stronie Climate Data) wyszło jakieś 10 proc. Sama bym nie wierzyła, gdybym nie miała tego zmierzonego. Niektórzy sugerują, że pewnie coś źle mierzę. Ale to proste urządzenie: lejek z podziałką. Wpada do niego deszcz, spisuję wynik, zlewam. Tu nie ma co się zepsuć. I widzę, że kwietniu spadło aż 70 proc. średniej opadów – wtedy to popadało. 40 proc. w maju. W lipcu długo wydawało się, że będzie niewiele ponad 10 proc., aż w ostatnim dniu spadł tak wielki deszcz, że dobiło do 42 proc. W sierpniu pewnie będzie około połowy. To wciąż bardzo mało.
Z podobną systematycznością prowadzisz kronikę przeprawy przez rzekę.
Tak. Z miejsca, w którym mieszkam, do Zielonej Góry mogę przepłynąć promem, jednak tylko wtedy, gdy woda ma odpowiedni poziom. To oznacza codzienne zatrzymanie się, spojrzenie na rzekę, która w każdej porze roku jest inna. Pokłonienie się jej. Bywam tam kilka razy w tygodniu, opisuję, jak wygląda. Tego lata prom nie pływał przez wiele tygodni, bo było bardzo płytko. Teraz wreszcie woda się podniosła i mogę korzystać z tej drogi, ale jak długo tak będzie – nie wiem.
Zasolenie, wody balastowe, wrzut zanieczyszczeń? Czy dowiemy się, co zabija Odrę?
czytaj także
Wiem, że Odra to dla ciebie więcej niż poziom wody na przeprawie. Widujesz ją na co dzień, odwiedzasz. Co dla ciebie znaczy?
Odra to taka moja rzeka. Może oprócz Leniwej Obry, rzeki mojego dzieciństwa, która zresztą w tym roku wyschła pierwszy raz w swojej historii. Ale teraz właśnie nad Odrą dzieje się mnóstwo ważnych dla mnie rzeczy. Gdy jeździmy tam w ramach Wolnej Szkoły, dzieciaki łażą po tej rzece bosymi stopami, kąpią się w niej, poznają rośliny i zwierzęta, które tam żyją. Rozpoczynamy tam rok, kończymy, urodziny i inne imprezy robimy nad Odrą. W ogóle ostatnimi czasy ludzie w okolicach Zielonej Góry zaczęli zauważać, że mają rzekę.
W jaki sposób?
Nad rzeką można posłuchać koncertu, coś zjeść, edukować się. Jest Statek Kultury i powiązana z nim inicjatywa Rzeczny Uniwersytet Ludowy. Ten ostatni wystartował pełną parą w zeszłym roku, kiedy udało się wyremontować edukacyjną barkę, którą pływamy – choć w formie różnych aktywności edukacyjnych dla dorosłych działa już od lat. W tym roku spędziłam dużą część wakacji właśnie nad Odrą – pływając, rozmawiając, warsztatując. Jestem wdzięczna, że właśnie teraz, szczególnie przed tą katastrofą, która się wydarzyła, tak wiele czasu spędziłam z tą Odrą.
Jak to się zaczęło? Kiedy zobaczyłaś, że dzieje się coś złego?
Jeszcze pod koniec lipca pływałam w rzece, ja i dzieciaki. Było fajnie, niska woda, i co odważniejsi przechodzili przez rzekę wpław. Śmialiśmy się, że trzeba wprowadzić przepisy ruchu drogowego, bo nie wiadomo, kto ma pierwszeństwo, a może przejścia dla pieszych? Jeszcze 31 lipca w Cigacicach przy każdej główce ktoś pływał, ktoś łowił ryby albo grillował, pływał kajakiem, łodzią, galarem. Ta rzeka żyła. Kiedy zaczęły się pojawiać informacje, że coś się dzieje z rybami, nie było żadnego oficjalnego komunikatu…
A informacje skąd?
Spotkani wędkarze wspominali w sklepie, że nad Odrę to lepiej nie jechać. To nie był pierwszy raz: zdarzało się, że woda śmierdziała i po paru dniach przestawała. „Coś puścili”, mówili wtedy wędkarze. Jadąc w okolice Krosna Odrzańskiego, spodziewałam się pojedynczych martwych ryb. Na pewno nie tego, co zobaczyłam.
Czyli?
Gdy otworzyłam drzwi samochodu, jako pierwszy poczułam smród rozkładu. Tam były tysiące martwych ryb. I małych, i ogromnych. Niektóre jeszcze żywe, łapiące powietrze. One już od dwóch dni były zbierane i wciąż pojawiały się nowe. Nigdy czegoś takiego nie widziałam. Poumierały też największe ryby. Takie, które rosną kilkanaście lub nawet kilkadziesiąt lat. Mój mąż mawia, że sum nie urósłby tak duży, gdyby łapał się na byle haczyk. Teraz właśnie te najmądrzejsze, najsprytniejsze ryby poumierały. Ludzie mówią, że nie mieli w ogóle świadomości, że takie piękne, ogromne ryby żyły w naszej rzece.
czytaj także
Wiemy, co tam się stało?
Wbrew pozorom całkiem dużo wiemy. Z pewnością nie była to jedna rura ani jedna konkretna osoba, która spuściła ścieki w wielkiej ilości. Nałożyło się tu kilka czynników, jednak są to w większości czynniki ludzkie. Można to nazwać reakcją łańcuchową. Mamy globalne zmiany klimatu, rekordową suszę, wyjątkowo niski poziom wody, w której te same ilości zanieczyszczeń osiągają wyższe stężenia. Było też rekordowo dużo dni upalnych – szczególnie na Dolnym Śląsku, gdzie było ich w tym roku ponad 20, woda się dodatkowo silnie nagrzała. Do tego ktoś coś spuścił, pewnie nie był to jeden zakład czy instytucja – woda miała wysokie przewodnictwo elektryczne, wysoki poziom chlorków oraz sodu, co wskazuje wyraźnie na wody z kopalni. Takie zasolone wody powstające przy wydobywaniu węgla, miedzi czy innych surowców z reguły spuszcza się u nas do rzeki, tyle że tym razem mogło ich być więcej i nie rozcieńczyły się w dużej ilości wody. I w takich warunkach – w ciepłej, słonawej wodzie – znalazł idealne warunki do życia inwazyjny glon z grupy haptofitów, Prymnesium parvum, zwany złotą algą. Jest to organizm, spotykany już w wielu miejscach w Europie, który może żyć w wodzie przez wiele lat bez żadnych szkód, ale w przypadku zakwitu zaczyna być bardzo niebezpieczny – wydziela toksynę, prymnezynę, śmiertelną dla ryb, małży, części planktonu, wielu innych organizmów wodnych. To właśnie prymnezyna zabiła ryby w Odrze, ale trudno tę katastrofę nazwać naturalną. Komisja Europejska zresztą kilka lat temu ostrzegała Polskę, że to się może wydarzyć, jeśli nie uporządkujemy gospodarki ściekowej.
Uregulowana rzeka, rozregulowana planeta, czyli ludzie i ryby
czytaj także
Do katastrofy przyczyniły się też zapewne prace regulacyjne, uwalniające z dna osady, w których zapisane są dziesiątki lat zanieczyszczania rzeki. Część z tego, co truje, mogło już w tej rzece być. Zresztą Bałtyk jest taką samą bombą.
Co to znaczy?
Teraz woda w morzu ma chwilami niezłe parametry, kąpiemy się. Ale w osadach dennych są przecież olbrzymie zanieczyszczenia, włącznie z bronią chemiczną z czasów wojny. Może być tak, że to się nie będzie uwalniało stopniowo, tylko przyjdzie takie lato, ktoś coś ruszy, coś zmienimy na nadbrzeżu, inaczej się ułożą prądy, fale i wtedy wszystko pojawi się w wodzie nagle. Bałtyk nie będzie umierał powoli, on zginie błyskawicznie. A my się i tak przyzwyczaimy.
Jak to jest zbierać martwe ryby z Odry? O czym się wtedy rozmawia?
Najpierw był wkurw. Gadanie, że trzeba znaleźć tego, kto to zrobił, wrzucić go do tej Odry. Niech odpowie rząd, władza. A jak poszła informacja o tej rtęci, to się ludzie zaczęli bać: o matko, my tego dotykaliśmy! Czy my teraz zachorujemy? Mieszkamy 20 metrów od rzeki, podlewamy tym ogródek – czy jesteśmy bezpieczni? A może mam brać dziecko i ewakuować się? Był strach, niepewność. Rząd nic nie mówił. Sama myślałam, że chcę już wiedzieć, co to jest, choćby najgorsza wiadomość. Czy to jest ta rtęć, czy nie? A teraz? Teraz pojawia się żal. To się jeszcze to się nie skończyło, jeszcze przecież zbierają, ale już zaczyna się żałoba.
I co dalej?
Na pewno tego lata już do Odry wchodzić nie warto. Ani to przyjemne, ani bezpieczne, choć widzę, że ludzie wracają nad rzekę, tęsknią za nią, spotykają się nad nią, przyglądają się, wracają do pływania galarami, niektórzy próbują nawet wędkować, choć ryb prawie nie ma i część województw wprowadziło zakazy, a na całej długości obowiązuje zasada „no kill”. W górach popadało wreszcie porządnie i Odrą płynie właśnie piękna fala wezbraniowa, spłukując syf z brzegów, rozcieńczając zanieczyszczenia, choć też niosąc ją w dół rzeki, co niepokoi mieszkających tam ludzi. Wygląda to optymistycznie, daje nadzieję. A potem przepłynie fala, ludzie zbiorą te martwe ryby, to wszystko przestanie być takie widoczne. Ludzie przyzwyczają się, że żyją nad rzeką, która jest prawie martwa, która potrzebuje wielu lat, żeby się odrodzić.
czytaj także
A konsekwencje?
Chciałabym, żeby się z tego zrobił jakiś ruch społeczny, coś trwalszego niż oburzenie w mediach społecznościowych. Myślę, że takie wariackie poruszenie ludzi, ta fala emocji, która się teraz przetacza, ona zaraz przejdzie. Tak samo jak ta fala martwych ryb. Ale my tego tak nie zostawimy.
Planowałam na jesień warsztaty na temat jadalnych roślin nad Odrą – chcieliśmy wyciągać łączeń z mułu, piec go sobie na ognisku. Tego już nie zrobimy. Nie będziemy wchodzić do rzeki bosymi stopami. Zrobimy coś innego. Rozmawiam z ludźmi i widzę, że rodzą się kolejne koncepcje – będziemy razem, będziemy się uczyć o tym, jak działa rzeka, jak ją badać, jak monitorować, jak pomagać jej się odrodzić. Mamy zresztą sporo przykładów takich działań wspierających rzeki, np. na zachodzie Europy, ale możemy uczyć się też od samej przyrody. Wysoka woda przepłukuje właśnie dolinę… Oczywiście to nie jest koniec, pewnie będą jeszcze zanieczyszczenia wtórne, pochodzące z rozkładu, możliwe, że w kolejnych latach spotkamy się jeszcze ze złotymi algami, władza też ma różne niebezpieczne pomysły związane z rzeką, które mogą ją dobić jeszcze bardziej. Ale może ta katastrofa otworzy ludziom oczy. Jest nadzieja, ale trzeba pomóc tej nadziei.
**
dra Marta Jermaczek-Sitak – ekolożka, botaniczka, edukatorka przyrodnicza. Współtworzy Wolną Szkołę w Zielonej Górze i Rzeczny Uniwersytet Ludowy. Wraz z rodziną buduje gospodarstwo permakulturowe we wsi niedaleko Odry.
Krystyna Lewińska – antropolożka, aktywistka, edukatorka. Obserwuje ruchy społeczne jako badaczka i sama w nich działa. Jako trenerka zajmuje się edukacją globalną i antydyskryminacyjną.
*
Materiał powstał dzięki wsparciu Fundacji im. Róży Luksemburg.