PiS przesunął się na najbardziej eurosceptyczne pozycje w historii. Konfederacja ma szanse na swój najlepszy wynik. Wreszcie, trudno szukać wielkiego euroentuzjazmu w przekazie Koalicji Obywatelskiej czy Trzeciej Drogi.
Niedzielne wybory zakończą wielki wyborczy trójskok, trwający od wyborów parlamentarnych z 15 października oraz ciągnącą się w zasadzie od końca poprzednich wakacji permanentną kampanię wyborczą. Wszyscy są już nią zmęczeni, łącznie z politykami, co widać było w kampanii europejskiej. Jej uczestnicy często sprawiali wrażenie, jakby jechali na oparach, na autopilocie powtarzając wyuczone kwestie. W kampanii europejskiej polscy politycy przypominali piłkarzy w drugiej połowie dogrywki meczu, niezdolnych już walczyć o zwycięską bramkę, starających się tylko jakoś przetrwać do karnych. Zmęczeni są też z pewnością wyborcy, co przełoży się na frekwencję.
czytaj także
W tym roku Polska obchodziła 20. rocznicę swojej obecności w Unii. Żadna siła polityczna nie wykorzystała tej okoliczności, by zainicjować debatę na temat tego, jakiej UE chcemy w perspektywie kolejnych dwudziestu – czy choćby pięciu – lat, w jakim kierunku ewoluować powinna Wspólnota, by odpowiadać na wyzwania, o jakich w 2004 roku nie śniło się jeszcze nawet najlepszym autorom science fiction i pokrewnych gatunków.
W kampanii dominowały za to trzy opowieści. Pierwsza straszyła Unią jako zagrożeniem dla polskiej suwerenności i polskiego dobrobytu. Druga bardzo luźno odnosiła się do tematów europejskich. Trzecia opowiadała się za dalszym pogłębianiem europejskiej integracji, ale nie była w tym przekonująca.
Eurosceptyczna korekta
Pierwsza opowieść należała przede wszystkim do PiS. Właściwie od przegranych wyborów w październiku Jarosław Kaczyński objeżdżał Polskę i powtarzał, że planowana reforma traktatów unijnych stwarza zagrożenie dla polskiej suwerenności i że jeśli PiS nie powstrzyma płynących „z Brukseli, czyli tak naprawdę Berlina” zmian, to niepodległa Polska znów okaże się jedynie „tworem incydentalnym”, podobnie jak II RP.
Na ile Bruksela będzie musiała liczyć się z głosami skrajnej prawicy? [rozmowa]
czytaj także
Wkrótce do tej narracji dołączyła ta o Zielonym Ładzie i to ona zdominowała przekaz PiS. Partia i sprzyjające jej media przedstawiały projekt jako spisek europejskich elit, mający zniszczyć konkurencyjność polskiej gospodarki, zagrażający dobrobytowi, jaki polskie rodziny osiągnęły w okresie 2015–2023.
Atakując Zielony Ład, PiS wykonał zwrot o 180 stopni wobec własnych pozycji sprzed kilku lat, gdy Kaczyński nie bez racji mówił, że odrzucenie go skazywałoby Polskę na marginalizację. Dziś Kaczyński, zapędzając się w wymierzonej w Zielony Ład retoryce, coraz bardziej otwarcie sytuuje swoją partię na pozycjach negacjonizmu klimatycznego – co, biorąc pod uwagę, że mamy do czynienia z największą partią opozycji, może okazać się poważnym problemem dla całego polskiego systemu politycznego i jego zdolności do prowadzenia elementarnie racjonalnej polityki klimatycznej.
Pytanie, na ile skuteczne okażą się te ataki na Zielony Ład. Bo temat chyba nie zażarł tak, jak liczyli stratedzy PiS. Warszawska demonstracja przeciw projektowi, organizowana przez sprzymierzoną z PiS Solidarność, nie okazała się wielkim mobilizacyjnym sukcesem. Protest rolników w Brukseli, na który pojechał we wtorek Jarosław Kaczyński, był wręcz klapą.
W straszeniu Unią i Zielonym Ładem PiS licytuje się z Konfederacją. Formacja Bosaka i Mentzena, która wybory może skończyć na podium, wyprzedzając Trzecią Drogę, atakuje w tej kampanii PiS jako partię, która mimo całej swojej „suwerenistycznej” retoryki realnie podporządkowywała Polskę władzy w Brukseli, godząc się na redukujący siłę naszego głosu w Unii traktat lizboński, wspólny unijny dług, zasadę warunkowości, KPO i wpisane w niego kamienie milowe, wreszcie Zielony Ład. Ponieważ te ciosy są celne, PiS jeszcze bardziej podkręca antyunijną retorykę, by uwiarygodnić się przed eurosceptycznym elektoratem, przy okazji rozbudzając lęk i nieufność do Unii wśród własnych wyborców.
Wybory europejskie 2024 oczami młodej aktywistki klimatycznej
czytaj także
Nawet jeśli PiS nie wygra dzięki tej strategii, nawet jeśli Konfederacja nie zajmie miejsca na podium, to można już powiedzieć, że w tej kampanii dokonało się bardzo wyraźne przesunięcie polskiej debaty europejskiej w eurosceptyczną stronę. PiS przesunął się na najbardziej eurosceptyczne pozycje w historii. Konfederacja ma szanse na swój najlepszy wynik. Wreszcie, trudno szukać wielkiego euroentuzjazmu w przekazie Koalicji Obywatelskiej czy Trzeciej Drogi.
KO, by nie dawać paliwa wyborczego PiS, w dużej mierze przejęło w tej kampanii „eurorealistyczną” krytykę paktu migracyjnego czy Zielonego Ładu, premier Tusk wyraźnie daje do zrozumienia, że nie czas teraz na dyskusję o zmianie traktatów europejskich i pogłębianie integracji, bo „naiwny euroentuzjazm” może tylko zaszkodzić Unii. W podobne tony uderza Trzecia Droga. Partia kiedyś wyróżniająca się ambitną klimatyczną agendą dystansuje się na wyścigi od Zielonego Ładu, Szymon Hołownia od swojej pierwszej europosłanki, Róży Thun, której zdecydowanie proeuropejska postawa staje się wyraźnym politycznym problemem dla Polski 2050, a TD podkreśla sceptycyzm wobec reformy traktatów.
czytaj także
Fakt, że to eurosceptyczne przesunięcie, często ustanawiające Unię w roli niemalże głównego zagrożenia dla Polski, dokonuje się w momencie bardzo realnego zagrożenia ze wschodu, jest głęboko paradoksalne. Jeśli przesunięcie, jakie obserwowaliśmy w kampanii, okaże się trwalsze i głębsze, to postulaty polexitu zaczną być wkrótce zgłaszane przez postaci znacznie poważniejsze niż Stanisław Żółtek.
Czy Unia ma być wyłącznie ochroną przed ruskim mirem?
Opowieść KO bardziej niż o Unii dotyczyła bezpieczeństwa. Partia Tuska wskazywała na dwa źródła jego zagrożenia: zewnętrzne, ze wschodu, i wewnętrzne, ze strony PiS i innych prawicowych populistów. Oba, jak przekonywała w kampanii Platforma, łączą się ze sobą. Bardzo jasno wyartykułował to Donald Tusk w trakcie wiecu na placu Zamkowym 4 czerwca: zwycięstwo PiS i ich populistycznych sojuszników w eurowyborach to zwycięstwo Moskwy, osłabienie Unii przybliża do Polski „ruski mir”.
Przedwyborcze mobilizacje, czyli czy da się powtórzyć październik w czerwcu
czytaj także
Tusk ma w tej kwestii rację, pytanie tylko, czy faktycznie Unia ma być wyłącznie naszą polisą ubezpieczeniową, chroniącą przed osunięciem się w rosyjską sferę wpływów. Mówienie o alternatywie UE albo „ruski mir” i jego lokalni sojusznicy nie jest błędne, ale to powinien być dopiero początek dyskusji na temat tego, w jaki sposób zmieniać się powinna Unia i Polska w Unii, tak by realnie odpowiadać na stające przed nami w perspektywie następnych dwóch dekad wyzwania.
A te nie dotyczą przecież tylko Rosji, ale też stosunków w trójkącie Unia–Chiny–Stany Zjednoczone, relacji UE z globalnym południem, wyzwaniem, jakie stwarza presja migracyjna z tego kierunku, problemów i szans, jakie stwarza sztuczna inteligencja, by nie wspomnieć już o najważniejszym dziś wyzwaniu, czyli klimacie. Od partii polityka, który kierował najpierw Radą Europejską, a następnie Europejską Partią Ludową, można było oczekiwać przynajmniej sygnału, że rozumie te problemy.
Raport Instytutu Krytyki Politycznej: Polacy kochają Unię, ale coraz bardziej warunkowo
czytaj także
Oparcie eurokampanii niemal wyłącznie na bezpieczeństwie może się zemścić na KO, gdy kilka dni przed ciszą wyborczą wybucha kryzys z żołnierzami zatrzymanymi przez Żandarmerię Wojskową za użycie broni na granicy.
Lewica nie wykorzystała szansy
W kampanii pojawiła się też bardziej ambitna opowieść o przyszłości Europy, którą zaprezentowała Lewica. Formacja ta nie wykorzystała jednak szansy, jaką dawało bycie obecnie jedyną zdecydowanie proeuropejską formacją w Polsce.
To była kampania, w której – nie ryzykując kryzysu w koalicji rządzącej – można było podkreślić swoją odmienność od KO i Trzeciej Drogi, pokazać się jako siła niebojąca się poważnej dyskusji o przyszłości Unii. Lewica tego nie zrobiła. Symptomatyczne było to, że w trakcie środowej debaty reprezentująca tę formację Joanna Scheuring-Wielgus, zamiast zadać pytanie Borysowi Budce albo Michałowi Kobosce, pokazując różnice między swoją partią a koalicyjnymi partnerami, zaatakowała Konfederację, z którą w wyborach europejskich Lewica niezbyt walczy o podobny elektorat.
Choć Lewica miała w tej kampanii kilka dobrych propozycji związanych z pogłębieniem integracji i wzmocnieniem demokratycznych mechanizmów w Unii, to wyrazista narracja na temat przyszłości Europy wybrzmiała słabo. Lewica dotarła ze swoim przekazem głównie do już przekonanych do niego wyborców i nawet nie próbowała dotrzeć do kogokolwiek innego. Postulaty takie jak Europejski Fundusz Mieszkaniowy wspierający socjalne budownictwo na wynajem – same w sobie warte co najmniej dyskusji – mogły sprawiać wrażenie, jakby obiecywała wyborcom, że załatwi im w Brukseli to, czego do tej pory nie udało jej się załatwić w Warszawie, gdzie w końcu współrządzi.
Nie chodzi tylko o europensje polskich polityków
Biorąc to wszystko pod uwagę, naprawdę trudno mieć pretensje do ludzi, którzy w niedzielę wybiorą kanapę, grilla, rower, spacer, Netflixa, książkę czy jakąkolwiek inną formę odpoczynku. Warto jednak pamiętać, że stawką tych wyborów nie jest tylko to, który z rozczarowujących polskich kandydatów zapewni sobie na pięć lat dobrze płatną pracę za granicą, ale też to, jak bardzo na prawo przesunie się przyszły europarlament.
Wzmocnienie w nim populistów i sił antyeuropejskich naprawdę powinno nas niepokoić. Może więc mimo wszystko warto skorzystać z tego, że mamy jakiś wpływ na to, jak następny Parlament Europejski będzie wyglądać.