Kraj

Młodzi polscy lekarze uciekają do Niemiec. Ale niekoniecznie po pieniądze

W Niemczech pracuję od dekady, i to cały czas w jednym miejscu – nie musiałem, wręcz nie mogłem sobie dorabiać w prywatnym gabinecie, pracować nocami w POZ jako ratownik medyczny czy nawet taksówkarz, bo i to zdarzało się moim kolegom w Polsce. A jeśli w miesiącu zrobię za dużo nadgodzin, rada pracownicza mówi: „proszę iść do domu, nie może pan tyle pracować”. To jest zupełnie inny świat.

Niemiecki system ochrony zdrowia należy do najlepszych na świecie. O jego czołowym miejscu w rankingach decydują m.in.: wysoki poziom kwalifikacji personelu medycznego, dostępność nowoczesnego sprzętu i stosunkowo krótkie kolejki dla pacjentów. Nic więc dziwnego, że lekarze z całego świata – w tym z sąsiadującej Polski – chętnie podejmują pracę w Niemczech.

Według danych niemieckiej Federalnej Izby Lekarskiej w 2019 roku w Niemczech zarejestrowanych było 58 168 zagranicznych lekarzy. Dużą grupę – 2163 – stanowią Polacy. Dane te nie obejmują medyków, którzy uzyskali już niemieckie obywatelstwo. Tak czy inaczej w Niemczech – szczególnie we wschodnich landach – znaleźć można kliniki, w których na lekarskich plakietkach dominują polskie nazwiska.

Zgodnie z unijnymi przepisami absolwenci polskich uczelni medycznych nie muszą w Niemczech nostryfikować swoich dyplomów. By otrzymać tzw. aprobację, czyli niemieckie prawo wykonywania zawodu, wystarczy potwierdzić certyfikatem znajomość języka niemieckiego na poziomie B2 i zdać egzamin FSP (Fachsprachenprüfung) z języka medycznego. Co zachęca młodych medyków do emigracji – i czego brakuje im w Polsce?

Pieniądze to nie wszystko

– Dzisiaj już mało kto wyjeżdża ze względów stricte zarobkowych – uważa Sylwia Bryzek, właścicielka agencji pośrednictwa pracy dla medyków Ärztevermittlung Bryzek. – Oczywiście, młodzi lekarze w Niemczech dostają dużo więcej na start – już w trakcie specjalizacji zarabiają od 4500 do 7000 euro z dyżurami. Ale na dalszym etapie kariery i w Polsce można wyciągnąć podobne pieniądze, pracując na kilku kontraktach naraz.

System ochrony zdrowia, czyli polityczny granat bez zawleczki

Sylwia zauważa, że młodzi polscy lekarze nie chcą żyć jak ich starsi koledzy – pracować po szesnaście godzin na dobę kosztem życia prywatnego. – Specjalizację robi się wtedy, kiedy ludzie zakładają rodziny, rodzą się dzieci. Młodzi chcą mieć na to wszystko czas, chcą się też doszkalać, stawiają na „work life balance”. A o to w Polsce bardzo trudno.

Lekarze, którzy dostaną się na specjalizację w tzw. trybie rezydenckim, mogą w Polsce liczyć na wynagrodzenie rzędu 4200–5200 zł. Zważywszy na koszty życia w Polsce – i po doliczeniu do tego płatnych dyżurów – sytuacja nie jest tragiczna. Jednak nie wszyscy młodzi lekarze mogą liczyć na takie warunki – zależą od wyniku państwowego egzaminu LEK wieńczącego edukację medyczną. Ci, którzy zdali go z gorszym wynikiem, muszą szukać miejsc na specjalizacji w trybie pozarezydenckim. A że wówczas ich pensja finansowana jest przez szpitale, a nie Ministerstwo Zdrowia, o takie miejsca niełatwo i niekoniecznie są tak dobrze płatne.

– Miejsc rezydenckich brakuje, szczególnie na obleganych specjalizacjach, a trudno jest znaleźć szpital, który chce kogoś zatrudnić w trybie pozarezydenckim – mówi Piotr Pisula, przedstawiciel Porozumienia Rezydentów Ogólnopolskiego Związku Zawodowego Lekarzy. – Polskie szpitale są chronicznie niedofinansowane. Dlatego jeszcze niedawno niektórzy młodzi lekarze byli zmuszeni do robienia specjalizacji w trybie wolontariatu – bez wynagrodzenia. Na szczęście zakazano takich zwyczajów. Czasami mam wrażenie, że system wynagrodzeń jest specjalnie skonstruowany tak, by chcący zarabiać godnie lekarze pracowali w większej liczbie miejsc naraz i tym samym łatali odwieczne braki kadrowe.

– W Niemczech pracuję od dekady i cały czas w jednym miejscu – nie musiałem, wręcz nie mogłem sobie dorabiać w prywatnym gabinecie, pracować nocami w POZ jako ratownik medyczny czy nawet taksówkarz, bo i to zdarzało się moim kolegom w Polsce – mówi Marcin, neurochirurg pracujący w jednym z dużych niemieckich miast.

Nie zgadzamy się na bylejakość, czyli o co chodzi młodym lekarzom

– Moja pensja wystarczała mi na życie, mogłem skoncentrować się na nauce. Kiedy po kilku latach stwierdziłem, że chcę skrócić mój czas pracy do 80%, by spędzać więcej czasu z rodziną, szef stwierdził: „nie ma problemu, najważniejsze, żeby był pan zadowolony z pracy”. A jeśli w miesiącu zrobię za dużo nadgodzin, rada pracownicza mówi: „proszę iść do domu, nie może pan tyle pracować”. To jest zupełnie inny świat.

W Polsce specjalizacja tylko dla najlepszych

Marcin zdecydował, by wyjechać do Niemiec, kiedy nie dostał się na wymarzoną specjalizację – neurochirurgię. W Polsce liczba miejsc na danej specjalizacji regulowana jest odgórnie – z kiepskim wynikiem LEK-u pozostają mniej oblegane specjalizacje. W Niemczech młodzi lekarze dostarczają CV prosto do szpitali: kto potrzebuje danego specjalisty, chętnie przyjmie świeżo upieczonego medyka na specjalizację.

– LEK zdałem w 2008 roku z przeciętnym wynikiem. Oprócz medycyny studiowałem też psychologię, byłem już po praktykach w jednej z klinik neurochirurgicznych i wiedziałem, że chcę iść w tę stronę – opowiada Marcin. – Okazało się, że w całej Polsce wyznaczono tylko cztery miejsca na tę specjalizację, więc nie miałem szans. Udało mi się dostać na psychiatrię, ale od początku wiedziałem, że to nie to. Alternatywą był wolontariat w klinice neurochirurgicznej w oczekiwaniu na zwolnienie się jakiegoś etatu – wiele osób tak robiło. W końcu z żoną uznaliśmy, że – skoro obydwoje znamy niemiecki – warto spróbować gdzie indziej.

Marcin złożył dokumenty do dziesięciu niemieckich szpitali, dostał odpowiedź z pięciu, a pracę – w czterech. – Oznaczało to, że mogę robić neurochirurgię i że mogę zacząć od razu. Mogłem zostać w Polsce, miałem żonę, mieszkanie, byłem już jakoś ustawiony. Ale zawodowo byłbym bardzo nieszczęśliwy.

„Protestuję, bo to jedyna droga, żeby sytuacja w służbie zdrowia się poprawiła”

– O liczbie miejsc specjalizacyjnych decyduje urzędnik na poziomie województwa – mówi Piotr Pisula. – Ale jest ich za mało. Dlatego lekarze z gorszym wynikiem egzaminu nie mogą jej wybrać lub muszą przeprowadzić się do innego miasta. Ten mechanizm jest dziwny i nie do końca odpowiada rzeczywistości. W zeszłym roku na endokrynologię zapewniono tylko 16 miejsc w całej Polsce, a wiemy, że na wizytę u endokrynologa czeka się nawet dwa lata. To wynika też oczywiście z braku pieniędzy.

O trudnościach z wyborem ścieżki kariery w Polsce opowiada mi również Anna Gomulska, absolwentka poznańskiego Uniwersytetu Medycznego. Sama podjęła decyzję o wyjeździe do Niemiec przede wszystkim ze względów prywatnych – to miejsce, w którym ze swoim amerykańskim partnerem najłatwiej może planować wspólną przyszłość. Niemcy są jej bliskie kulturowo: jeździła tam na uczniowskie i studenckie wymiany, a do zdobycia aprobacji został jej tylko egzamin z języka medycznego.

– Studia w Polsce przygotowały mnie głównie do myślenia o wyniku z LEK-u – ironizuje Anna. – A przecież sam wynik z testu ABC nie świadczy o całej pracy wykonanej przez studenta przez sześć lat. Mój wynik nie był bardzo dobry, ale cieszę się, że podczas studiów poświęciłam czas również na działalność w kołach naukowych, na wolontariat czy praktyki zagraniczne. Do uzyskania rezydentury w Polsce nie ma to większego znaczenia.

Najważniejsze to „odbębnićˮ

Na zagraniczne praktyki wybrała się również Natalia Piluch, studentka czwartego roku wrocławskiego Uniwersytetu Medycznego. Spędziła cztery tygodnie na internie w jednej z klinik w landzie Szlezwig-Holsztyn. W tym roku planuje kolejne praktyki i – jeśli będzie to możliwe – Erasmusa, a po ukończeniu studiów – przeprowadzkę do Niemiec.

– Niemcy są otwarte na młodych lekarzy, którzy są pełni pomysłów, pasji i chcą się realizować – ocenia Natalia. – Podczas praktyk mogłam uczestniczyć w niejednej operacji, nauczyłam się wielu rzeczy, zainteresowałam się chirurgią. W Polsce po pierwszym roku poszłam na praktyki pielęgniarskie, bo chciałam nauczyć się pobierania krwi czy zakładania wenflonów – nie dopuszczono mnie do tego. Podobnie wyglądały kolejne praktyki: lekarze nie byli zainteresowani, by nas czegokolwiek nauczyć. Musieliśmy te praktyki odbębnić. To bardzo demotywuje.

Marek Balicki: Lekarzy pracujących w publicznej ochronie zdrowia jest za mało

Sylwia Bryzek słyszy od swoich klientów wiele podobnych historii. – Młodzi narzekają, że nie są przez starszych „dopuszczani do stołu”, że są traktowani jak konkurencja. Często kończą specjalizację z poczuciem, że nic nie potrafią. Zgłaszają się do nas klienci nie tylko świeżo po studiach, również w trakcie specjalizacji. Często mówią: „chcę zacząć w Niemczech od początku, bo co z tego, że dwa lata przepracowałem w Polsce, jak nie byłem w stanie zrobić tego, co mam w planie specjalizacji”.

Niemcy kładą nacisk na samodoskonalenie zawodowe lekarzy również po ukończeniu specjalizacji. – W roku mam zagwarantowane pięć dni urlopu szkoleniowego – to zresztą może być nawet kurs chińskiego – opowiada Marcin. – Poza tym dodatkowo mamy dostęp do wielu kierunkowych kursów doszkalających, część z nich opłaca pracodawca. Za niektóre muszę zapłacić sam, ale odliczam to wtedy od podatku.

Możliwość dalszej edukacji jest również ważna dla Anny. – Wiem, że jeśli będę chciała się dalej rozwijać, nie będzie problemu. Dzięki temu będę mogła więcej zaoferować pacjentom.

Natalia dodaje, że w Niemczech spodobało się jej również podejście do pacjenta, na które przeciążeni obowiązkami lekarze w Polsce nie mają czasu. – Wizyty trwają wystarczająco długo, do pacjenta należy podchodzić holistycznie, trzeba z nim rozmawiać. To coś zupełnie innego niż to, co znamy z Polski.

Wizerunek polskich lekarzy w Niemczech

Sylwia Bryzek, która współpracuje z ponad 500 niemieckimi szpitalami, uważa, że polscy lekarze są w Niemczech cenieni i chętnie zatrudniani. – Panuje przekonanie, że absolwenci polskich uczelni mają dużą wiedzę teoretyczną. I że Polacy – nie tylko lekarze – potrafią i chcą ciężko pracować.

Doświadczenie Sylwii znajduje potwierdzenie w badaniach Instytutu Spraw Publicznych, z których wynika, że 79 proc. Niemców nie ma nic do zarzucenia swoim polskim współpracownikom. Mimo to w niemieckiej prasie – również specjalistycznej – można znaleźć świadectwa lekarzy, którzy padli ofiarą ksenofobii ze strony innych lekarzy czy pacjentów.

Promujemy akcję „Jeden lekarz, jeden etat”, żeby lekarze nie musieli już biegać z miejsca na miejsce

Polacy są na to jednak statystycznie mniej narażeni niż np. Syryjczycy. Według badań Rady Ekspertów Niemieckich Fundacji ds. Integracji i Migracji (SVR) osoby z „widocznym” tłem migracyjnym – czyli np. o innym kolorze skóry – spotykają się z dyskryminacją ponad dwa razy częściej (48 proc.) niż biali migranci (17 proc.). Z drugiej strony to właśnie we wschodnich Niemczech, gdzie ze względu na bliskość granicy i największe braki w personelu medycznym pracuje spora część polskich lekarzy, antymigracyjny sentyment jest najsilniejszy.

– Oczywiście, zdarzają się indywidualne przypadki niechęci do obcokrajowców – zarówno wśród pacjentów, jak i lekarzy – komentuje Marcin. – Ale wiadomo, to zdarza się wszędzie. Nie mogę jednak powiedzieć, by moja narodowość kiedykolwiek zaważyła na ocenie mojej pracy. Opowiem ci zabawną anegdotę. Miałem kiedyś pacjenta – sądząc po tatuażach ze swastykami – o skrajnie prawicowych poglądach. Kiedy trafił do nas po raz drugi, powiedział mi: „Wie pan co? Wiem, że to głupio zabrzmi z moich ust, ale cieszę się, że akurat pan jest dziś na dyżurze”.

Zapytany o różnice kulturowe Marcin dostrzega w Niemczech same plusy, choć przyznaje też, że perfekcyjne opanowanie fachowego słownictwa nie było łatwe. – Od początku cieszyło mnie też to, że byłem traktowany jak kolega i partner, a nie osoba, którą można bądź trzeba wykorzystać. Nigdy nie musiałem nosić teczki za moim szefem, a w Polsce często tak było. W niemieckiej kulturze pracy podoba mi się też wzajemne zaufanie: jeśli zrobiłem dwie nadgodziny, informuję o tym pracodawcę i tyle. W Polsce trzeba było się podpisywać na różnych listach, szef je weryfikował, kontrolował, co komu ile czasu zajęło. Tutaj nikomu nie przyjdzie do głowy, że mógłbym chcieć kogoś oszukać.

Marcin ironizuje też na temat nuworyszostwa niektórych polskich lekarzy. – Ostatnio mieliśmy w szpitalu wizytę polskich lekarzy, którzy chcieli zobaczyć, jak przygotowujemy się do walki z koronawirusem. Dyrektor jednego ze szpitali chwalił się tym, że ma kierowcę i że odwiedził w Niemczech salon Mercedesa, żeby zobaczyć, ile kosztuje jego samochód. Chciało mi się śmiać, bo mój dyrektor jeździ fordem transitem, a ordynatorzy – na rowerach czy tramwajem.

„Niech jadą”

W 2017 roku Porozumienie Rezydentów OZZL ogłosiło strajk głodowy, który trwał prawie miesiąc. Młodzi lekarze domagali się zwiększenia nakładów na ochronę zdrowia z najniższego w Europie 4,6 do 6,8 proc. PKB i poprawy warunków ich pracy – w tym rozwiązania wspomnianych problemów.

– Ogromnym sukcesem naszego strajku było zlikwidowanie możliwości uzyskiwania specjalizacji w ramach wolontariatu – ocenia Piotr Pisula. – Udało się także zwiększyć wynagrodzenia rezydentów, a lekarze specjaliści, którzy zobowiążą się do pracy wyłącznie na jednym etacie, będą zarabiali 6750 PLN. Nie jest to kwota, która zadowoli lekarzy, ale to krok w dobrym kierunku. Minister zdrowia zobowiązał się również zwiększyć nakłady na ochronę zdrowia do wynegocjowanych 6 proc. PKB. Jednak oblicza się to względem PKB sprzed dwóch lat, a nie – jak postulowaliśmy – prognozowanego PKB na przyszły rok. W efekcie w ubiegłym roku Polska w wydatkach na ochronę zdrowia per capita prześcignęła w UE tylko Rumunię i Bułgarię. Nie udało się także zatrudnić sekretarek medycznych, które miałyby odciążyć lekarzy od biurokracji. Dużą część wizyty pacjenta lekarze wciąż muszą poświęcić na wypełnianie dokumentów.

My wiemy najlepiej, jak ten system jest chory

Podczas strajku rezydentów jedna z opozycyjnych posłanek ostrzegała rządzących w Sejmie, że polscy „lekarze mają świetne wykształcenie i znają języki, więc w każdej chwili mogą podjąć pracę za granicą”. Siedząca na sali posłanka partii rządzącej PiS skomentowała to słowami: „Niech jadą!”.

Trzy lata później wybucha epidemia COVID-19. Choć pierwsza fala doświadcza Polskę łagodnie, restrykcje praktycznie paraliżują system ochrony zdrowia. Na wierzch wychodzą jego niezmienne od dekad słabości: niedofinansowanie publicznych placówek, ciągnące się latami kolejki do specjalistów, braki w zasobach kadrowych. Kogo na to stać, ucieka do prywatnych przychodni – ale nawet tam zdarzają się kolejki. Zgodnie z ostatnim raportem OECD Polska z wynikiem 2,4 lekarza na 1000 mieszkańców zajmuje ostatnie miejsce w UE.

Kiedy do Polski dociera druga fala, liczba wykrytych zakażeń sięga 30 tysięcy dziennie, a liczba zgonów per capita – najwyższych na świecie, prezydent Niemiec Frank Walter Steinmeier proponuje swojemu polskiemu odpowiednikowi pomoc. Andrzej Duda dziękuje dyplomatycznie za propozycję pomocy i odpowiada, że „również Niemcy mogą liczyć na Polskę”. Mniej dyplomatycznie komentuje to posłanka PiS Joanna Lichocka, sugerując na łamach prasy, że jeśli Niemcy chcą pomóc, „powinni zwrócić polskich lekarzy”.

– Ta wypowiedź jest dla mnie absurdalna – komentuje Anna. – Ciężko pracujemy, żeby uzyskać tytuł lekarza, i podczas studiów nie mamy możliwości dorobienia sobie w zawodzie, więc utrzymują nas rodzice. Jeśli komuś jestem coś winna, to nie rządowi, ale im. Słowa Lichockiej pokazują, że rząd nie rozumie, jak myśli młode pokolenie. Czujemy się Europejczykami, granice były dla nas – odkąd pamiętamy – zawsze otwarte. Swobodnie czujemy się wśród ludzi o innej narodowości, nie mamy barier kulturowych. Dlatego decydujemy się żyć tam, gdzie chcemy.

A Natalia dodaje: – Uważam tę wypowiedź za haniebną, zważywszy na fakt, że parę lat temu nas wręcz wysyłano za granicę. Uważam, że lekarze mają prawo decydować o tym, by rozwijać się na najwyższym poziomie, a takich możliwości Polska im po prostu nie oferuje.

Oczywiście, drenaż mózgów jest w Polsce – jak w wielu innych krajach UE – ogromnym problemem, a wyższa edukacja częściowo finansowana jest z pieniędzy podatników. Jednak statystyki dowodzą, że obwinianie emigrujących lekarzy za tragiczny stan systemu ochrony zdrowia to ze strony rządu demagogia. Medycynę kończy w Polsce rocznie 3000–3500 studentów, a zaświadczeń koniecznych do podjęcia pracy w UE Naczelna Izba Lekarska wydaje w ciągu roku kilkaset (z czego część wydawana jest lekarzom pracującym już za granicą). Według NIK za granicą pracuje łącznie ok. 15 tysięcy polskich lekarzy, ale w Polsce łącznie brakuje ich nawet 70 tysięcy – przy czym 25 proc. aktywnych zawodowo medyków to emeryci.

Widać więc, że problem leży głębiej – sam NIK jako powód wskazuje niskie limity przyjęć na studia. W ostatnich latach zostały zwiększone, ale na efekty przyjdzie jeszcze kilka lat poczekać. Inna sprawa, że demagogiczne wypowiedzi rządzących trafiły na podatny grunt: przeciętnemu Polakowi publiczna ochrona zdrowia kojarzy się z arogancją, nepotyzmem, a jeszcze do niedawna – również z korupcją.

Medyczny rynek pracy jest też słabo dostępny dla imigrantów, przede wszystkim z Ukrainy, których liczba w ostatnich latach gwałtownie wzrosła. Choć w obliczu pandemii parlament uprościł procedurę zatrudniania zagranicznych medyków – w tym wieloletnią i kosztowną nostryfikację – zmiany dotyczą niewielkiej grupy, a do tego spotkały się ze sprzeciwem środowiska lekarskiego.

Jak zatrzymać lekarzy w Polsce?

Mimo że żadna z moich rozmówczyń nie wskazała sytuacji politycznej jako bezpośredniej przyczyny wyjazdu z Polski, młode lekarki o październikowym wyroku Trybunału Konstytucyjnego zakazującym aborcji z przyczyn embriopatologicznych [kiedy płód jest uszkodzony – przyp. red.] wyrażają się krytycznie.

– Jestem pewna, że w Niemczech będę mogła spokojnie założyć rodzinę i nie będą ograniczać mnie bezprawne decyzje naszego rządu – uważa Natalia. – Sytuacja polityczna w naszym kraju nie zmierza ku dobremu, co z pewnością motywuje mnie i moich znajomych do wyjazdu.

– Patrząc na to, w jaką stronę idzie Polska, utwierdzam się w przekonaniu, że podjęłam dobrą decyzję – przyznaje Anna. – Planuję specjalizację ginekologiczną i gdybym miała ją robić w Polsce, bałabym się, że ograniczy mnie prawo, które nie ma nic wspólnego z wiedzą ani moralnością medyczną. Myślę też o tym, że za parę lat będę miała dzieci, a w dzisiejszej Polsce z ogromną rolą Kościoła mogłyby być narażone na dyskryminację ze względu na płeć czy orientację seksualną.

A co musiałoby się zmienić, żeby młodych zatrzymać w Polsce? Natalia wymienia możliwość utrzymania się, wykonując pracę w jednym miejscu, bez konieczności dorabiania, oraz stworzenie większej liczby miejsc rezydenckich. I dodaje: – Chciałabym zostać w Polsce, bo mam tu rodzinę i znajomych, chciałabym leczyć polskich pacjentów, ale pozostanie tutaj i w konsekwencji narażanie się na wypalenie zawodowe w młodym wieku nie wydaje mi się optymalnym rozwiązaniem.

Libura o walce z pandemią: Miał być „młot i taniec”, ale na razie zapowiada się „młot i walec”

Z kolei Anna nie jest pewna, czy da się zatrzymać odpływ młodych lekarzy na Zachód. – Płace rezydentów nieco poprawiły się od czasów protestów, a mimo to wielu nadal wyjeżdża. Przy obecnej polityce młodzi ludzie, nie tylko lekarze, rozważają emigrację. Kilka dni temu napisała do mnie koleżanka: dostała się na rezydenturę w Polsce, ale po wydarzeniach z ostatniego roku myśli o wyjeździe do Niemiec z mężem i dzieckiem.

Do pracy w Polsce zniechęcił też lekarzy pandemiczny kryzys systemu ochrony zdrowia. Zgodnie z raportem Uniwersytetu Ekonomicznego w Krakowie po pandemii zamierza wyemigrować 9 proc. lekarzy, natomiast 6 proc. rozważa całkowite odejście z zawodu. A są i tacy, którzy nie chcą czekać na koniec epidemii.

– Od początku pandemii zgłasza się do nas coraz więcej osób zainteresowanych wyjazdem – przyznaje Sylwia Bryzek. – Jednak ofert pracy jest nieco mniej, niektóre rekrutacje zawieszono z powodu pandemii. Poszukiwani są głównie lekarze bezpośrednio walczący z pandemią: anestezjolodzy, zakaźnicy, lekarze laboratoryjni.

Sylwia dodaje, że jako head hunterka również spotyka się z krytyką. – Ludzie pytają: jak ty możesz zabierać nam lekarzy? A oni wyjeżdżają de facto za chlebem. To trudny, odpowiedzialny zawód i w ogóle mnie nie dziwi, że ludzie chcą żyć w normalnych warunkach. W Polsce panuje taki mit, że to zawód dla idealistów, którzy powinni leczyć dla idei.

Imiona niektórych bohaterów zostały zmienione.

**
Artykuł ukazał się w magazynie Instytutu Goethego.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Kaja Puto
Kaja Puto
Reportażystka, felietonistka
Dziennikarka i redaktorka zajmująca się tematyką Europy Wschodniej, migracji i nacjonalizmu. Współpracuje z mediami polskimi i zagranicznymi jako freelancerka. Związana z Krytyką Polityczną, stowarzyszeniem reporterów Rekolektyw i stowarzyszeniem n-ost – The Network for Reporting on Eastern Europe. Absolwentka MISH UJ, studiowała też w Berlinie i Tbilisi. W latach 2015-2018 wiceprezeska wydawnictwa Ha!art.
Zamknij