Awantura o wybory prezydenckie nie zakończy się wraz z zaprzysiężeniem Karola Nawrockiego. Pokazuje ona, jak kruche są dziś demokratyczne instytucje w Polsce i jak mało robi się, by naprawić ich słabe punkty. Zamiast kolejnej fali politycznej histerii, warto przyjrzeć się mechanizmom, które zawodzą – i wyciągnąć z tego konkretne wnioski na przyszłość.
Trwa awantura o wybory prezydenckie. Potrwa co najmniej do momentu, gdy Karol Nawrocki zostanie zaprzysiężony na nowego prezydenta – a może i dłużej. Kwestia tego, czy kandydat PiS został wybrany i powołany zgodnie z prawem, będzie jeszcze długo kontestowana przez część obecnego obozu władzy.
Przez kolejne tygodnie będziemy się więc spierać: czy wybory zostały sfałszowane i w jakim stopniu; czy Izba Kontroli Nadzwyczajnej i Spraw Publicznych prawidłowo rozpatruje protesty wyborcze i czy – jako ciało złożone z neosędziów – w ogóle ma do tego prawo; czy protesty powinna raczej przejąć izba złożona z legalnie powołanych sędziów SN. Gdy – jak można się spodziewać – Izba uzna, że Nawrocki został wybrany prawidłowo, pojawi się kolejny spór: czy jej orzeczenie jest prawomocne i co w tej sytuacji powinien zrobić marszałek Sejmu. Zwołać Zgromadzenie Narodowe, by odebrało przysięgę od prezydenta-elekta? A może uznać, że nie mamy legalnie wybranego prezydenta i przejąć jego obowiązki?
czytaj także
To ostatnie oznaczałoby konstytucyjny i polityczny kryzys na skalę niespotykaną w III RP. Niezależnie od wszelkich uzasadnionych wątpliwości wobec statusu Izby Kontroli, byłoby to zakwestionowaniem woli, jaką Polacy wyrazili w wyborach. Nawrocki to fatalny wybór. Może się okazać najgorszym prezydentem w historii III RP. Ale jeśli wybory odbyły się legalnie, wynik musi zostać uszanowany.
Warto jednak zadać pytanie: czy z całej tej awantury da się wyciągnąć jakiekolwiek konstruktywne wnioski na przyszłość? Czy wśród głosów kwestionujących wybór Nawrockiego są także takie, które wskazują na realne problemy i mogą pomóc usprawnić proces wyborczy?
Kolejna odsłona kryzysu praworządności
Zanim odpowiemy, warto przypomnieć, że mamy do czynienia z kolejną odsłoną ciągnącego się od lat kryzysu praworządności. Zaczął się, gdy PiS wprowadził do Trybunału Konstytucyjnego tzw. sędziów-dublerów, a prezydent Andrzej Duda odebrał od nich przysięgę pod osłoną nocy. Kluczowy dziś problem nie polega na tym, że w jakiejś komisji błędnie policzono głosy – choć takie przypadki powinny być badane – ale na tym, że nie mamy instytucji, która cieszyłaby się zaufaniem i mogła w sposób bezstronny orzec, że wybory odbyły się zgodnie z prawem.
czytaj także
Za ten stan rzeczy odpowiadają PiS i ustępujący prezydent Andrzej Duda. To oni zainfekowali wymiar sprawiedliwości, wprowadzając do niego nową, upolitycznioną KRS i neosędziów z jej nominacji. Od dawna było wiadomo, że powierzanie orzekania o ważności wyborów izbie złożonej z takich sędziów to przepis na kryzys. Koalicja rządząca próbowała temu zaradzić ustawą incydentalną autorstwa marszałka Hołowni, ale Duda ją zawetował – argumentując, że narusza ona prerogatywy prezydenta do mianowania sędziów i prawa samych sędziów powołanych z nominacji nowej KRS. Jeśli więc dojdzie teraz do zakłócenia procesu przekazania władzy, sporą część winy ponosić będzie właśnie Duda.
Opowieści o „skręconych wyborach” trafiają na podatny grunt również dlatego, że wciąż żywa jest pamięć o tym, jak PiS w 2020 roku próbował przeprowadzić wybory korespondencyjne podczas pandemii. W tamtej sytuacji nie dało się ich zorganizować w sposób legalny i przejrzysty. Gdyby po wątpliwych wyborach pocztowych Duda został wybrany, mogłoby się to skończyć kryzysem nie do opanowania bez udziału wojska. Do tego scenariusza nie doszło tylko ze względu na bunt i upór Jarosława Gowina, ale przed ścianą zatrzymaliśmy się w ostatnim momencie.
W drugiej turze wyborów w 2025 roku to posłowie PiS jako pierwsi nakręcali panikę w mediach społecznościowych, twierdząc, że zwolennicy KO głosują po kilka razy na zaświadczenie. Gdyby Nawrocki przegrał, z pewnością usłyszelibyśmy, że „wybory zostały sfałszowane” – choć taka praktyka byłaby technicznie niemożliwa.
Odsiać Maciaków, Wochów i Starosielców
Roman Giertych wywołał wielkie rozbawienie, deklarując w rozmowie z Moniką Olejnik, że komisje wyborcze przejęli „kamraci” PiS i skrajna prawica. Portal X zalały filmiki z największymi hitami z występów Jaszczura i Ludwiczka, wielu z nas odciągając zapewne od bardziej pilnych zadań. Jednak wśród fantastycznych zarzutów Giertycha znalazło się również pytanie racjonalne: dlaczego marginalne politycznie środowiska, które nie zebrały nawet 100 tys. podpisów, mogą delegować swoich przedstawicieli do komisji wyborczych? Jaki sens ma udział ludzi z komitetów Starosielca, Maciaka czy Wocha w liczeniu głosów?
Podobnie z kandydatami, którzy w sposób zupełnie niezrozumiały zebrali 100 tysięcy podpisów. W tych wyborach mieliśmy takich kilku. Jednak nawet jeśli uznamy, że dzięki Starosielcowi, Jakubiakowi czy Wochowi PiS miał nieproporcjonalny wpływ na obsadę komisji, to polski system jest na szczęście tak skonstruowany, że nie daje to możliwości skręcenia wyborów. Komisji jest zbyt dużo i są obsadzone przez zbyt różnorodne środowiska.
Problem nie polega jednak na zbyt niskim limicie podpisów – ale na braku skutecznego mechanizmu ich weryfikacji. Mając dane osobowe i PESEL, można teoretycznie „wyprodukować” podpisy. Wystarczy zadbać, by nie wszystkie były zapisane jednym charakterem pisma, a podpisywane osoby muszą być żywe. PKW nie ma narzędzi, by sprawdzić, czy nazwiska na listach są autentyczne. Wasze również mogły się tam znaleźć bez waszej wiedzy.
Może warto więc wprowadzić obowiązkowe podpisy przez profil zaufany – z limitem jednego poparcia na osobę. Dla potwierdzenia można dodać przelew 1 zł na kampanię danego kandydata. To utrudniłoby oszustwa, choć byłoby też bardziej wymagające – zwłaszcza dla osób starszych i wykluczonych cyfrowo. I tak byłoby to rozwiązanie lepsze niż obecne.
Skąd te błędy?
Racjonalne są też pytania o skalę błędnie podanych wyników, większą niż w 2020 czy 2015 roku. Z czego może wynikać? Jak ją zmniejszyć? Czy komisje były przemęczone? Słabo przeszkolone? Czy zawiódł system informatyczny?
Wielkie odwrócenie, czyli w jakim miejscu są partie po wyborach prezydenckich
czytaj także
Zamiast produkować narrację o spisku PiS i rodakach-kamratach, dobrze urządzone państwo powinno przyjrzeć się uważnie temu, co nie zadziałało w komisjach. Czy zadecydowało zmęczenie członków komisji? Jeśli tak, zwiększmy ich liczbę członków. Czy zawiodły ich szkolenia? Zastanówmy się nad ich kształtem. A może problem leży w systemie informatycznym, na przykład w tym, że najpierw wpisuje się doń wynik kandydata pierwszego alfabetycznie, a nie tego, który zdobył największą liczbę głosów?
Być może – jak proponował profesor Jarosław Flis – warto wprowadzić do systemu dodatkowy bezpiecznik: np. jeśli kandydat w danej komisji w pierwszej turze zdobył większe poparcie niż w drugiej, to komisja dostaje komunikat, że warto zobaczyć, czy nie zaszła pomyłka.
Giertychówka niszczy ostatnie fundamenty wspólnotowego zaufania
czytaj także
Poważny rząd zająłby się teraz po pierwsze studzeniem emocji, a po drugie – poprosiłby o pomoc ekspertów od zarządzania, organizacji i higieny pracy, ergonomii, designu, IT. Zadziałałby w kierunku, by w przyszłości błędów i powodów do kwestionowania wyniku wyborów było jak najmniej.
To nic nie da?
Nawet najlepsze rozwiązania techniczne nie pomogą, jeśli ludzie nie będą ufali procesowi wyborczemu. A nie będą – bo każda strona uznaje zwycięstwo drugiej za egzystencjalne zagrożenie. I nic nie wskazuje, by miało się to zmienić.
W zdrowej demokracji wybory nie powinny budzić emocji na tym poziomie. To efekt działania obu dominujących w polskiej polityce partii – choć PiS odegrał tu większą rolę. Niestety, nawet zmiana liderów i układu sił nie gwarantuje uzdrowienia systemu.