Protestowaliśmy kiedyś przeciwko firmie budowlanej, która zalegała z płatnościami pracownikom i podwykonawcom na wiele milionów złotych. Jeden z pracowników firmy, udając, że stoi po naszej stronie, pożyczył mi nawet samochód. Przy 140 na godzinę pękły naraz dwie tylne opony. Przypadek?
„Ikonowicz jest skończony” – taką opinię rozpowszechniali majstrowie wśród kobiecej załogi Amiki. Proces wytoczony mi przez potentata na rynku sprzętu AGD wciąż trwa. Poszło o dwa zdania: „Amica ma krew na rękach” i że w firmie „panuje bezprzykładny wyzysk”. Wygłosiłem je na wiecu przed fabryką, gdzie pewnego deszczowego popołudnia demonstrowaliśmy na prośbę córki jednej z pracownic, która targnęła się na swoje życie.
Spór toczy się o to, czy samobójstwo, jak utrzymują córka i koleżanki zmarłej, było wynikiem mobbingu w zakładzie pracy. Amica pozwała nie tylko mnie, ale i dziennikarkę lokalnej gazety, która sprawę nagłośniła, oraz pracownice, które dzielnie obstawały przy twierdzeniu, że gdyby nie mobbing, ich koleżanka wciąż by żyła. Jeden z takich procesów robotnice z Amiki już wygrały, a w uzasadnieniu wyroku padło twierdzenie, że do mobbingu dochodziło. To prowadzi mnie do optymistycznego wniosku, że nie tylko nie jestem „skończony”, ale że mogę nie przegrać mojego procesu z bogatą korporacją przemysłową.
czytaj także
O tym, że mnie „wykończą”, słyszałem wiele razy od osób, których postępowanie piętnuję publicznie. Sposobem na „wykończenie” są procesy z osławionego art. 212 Kodeksu karnego, czyli najogólniej mówiąc, za zniesławienie:
„Kto pomawia inną osobę, grupę osób, instytucję, osobę prawną lub jednostkę organizacyjną niemającą osobowości prawnej o takie postępowanie lub właściwości, które mogą poniżyć ją w opinii publicznej lub narazić na utratę zaufania potrzebnego dla danego stanowiska, zawodu lub rodzaju działalności, podlega grzywnie albo karze ograniczenia wolności”.
Za słowa można więc kogoś „puścić z torbami”, nakładając wysoką grzywnę lub wymierzając nawiązkę na jakiś zbożny cel. Amica żąda, bym zapłacił 60 tysięcy złotych. Można też ograniczyć wolność (prace społeczne), a nawet posłać na rok za kraty. W obliczu groźby takich konsekwencji wiele osób woli milczeć, niż narażać się wpływowym ludziom, firmom lub instytucjom, nawet jeżeli popełniają one czyny haniebne.
Bianka Mikołajewska: To, czy dziennikarz wytrzyma presję, zależy od redakcji
czytaj także
Ja nie gryzę się w język i często jestem ciągany po sądach. Nigdy nie zapomnę sprawy z Choszczna. Podczas programu telewizyjnego użyłem mocnych słów pod adresem ludzi, którzy uprawiali lichwę i groźbami doprowadzili jednego z dłużników do samobójstwa. Odrzucając skierowany przeciw mnie prywatny akt oskarżenia, sąd napisał w uzasadnieniu: „Jeśli ktoś wiezie drugą osobę do lasu i każe jej kopać sobie grób, to jest bandytą”. A więc nazywając tak lichwiarzy z Choszczna, nie dopuściłem się zniesławienia.
Ostatnio w trybie zaocznym (bo covidowym) odbył się proces o zniesławienie prezesa spółdzielni w Sandomierzu. Ogłosiłem, że ów prezes „ukradł spółdzielnię”. Gdybym był na sali sądowej, wyjaśniłbym, że prezes zaprzepaścił dorobek kilkusetletniej organizacji spółdzielczej, która dawała zatrudnienie spółdzielcom, zgromadziła pokaźny majątek i miała wielką renomę. Działalność gospodarczą wygasił, spółdzielców pozwalniał, a nieruchomości wyprzedaje. Wszystko to z pogwałceniem prawa spółdzielczego, mimo przegranych procesów, nawet w Sądzie Najwyższym. Swe uchwały prezes przepycha za pomocą nowych ludzi sprowadzonych spoza Sandomierza, którym bezprawnie obniżono wysokość wkładu potrzebnego, by przystąpić do spółdzielni.
Wszystkiego tego dowiedziałem się na dużym spotkaniu od spółdzielców, którzy poprosili mnie o interwencję. Na szczęście sąd okazał się na tyle łaskawy albo na tyle mało przekonany o mojej winie, że wymierzył mi stosunkowo niewielką karę. Tak że będzie mnie to kosztowało jakieś 2,5 tysiąca złotych.
Przez wiele lat procesowałem się z panią, która wspólnie ze znanym warszawskim lichwiarzem pozbawiła dachu nad głową starszą panią po dwóch wylewach. Kobieta obraziła się na mnie, kiedy nazwałem ją słupem. Tymczasem w czasie przewodu sądowego wykazaliśmy, że kilkakrotnie kupowała i sprzedawała z tym samym lichwiarzem przedmiotowe mieszkanie, aż w końcu doprowadziła do wyeksmitowania starszej, schorowanej kobiety na bruk.
Sprawa trwała tak długo, że wreszcie mojej oskarżycielce prywatnej się znudziło i przestała przychodzić na rozprawy, co sąd słusznie uznał za wycofanie się z oskarżenia. Tu głównym kamieniem obrazy było zamieszczenie przeze mnie na Facebooku wizerunku tej kobiety. Chodziło nie tylko o to, by ją napiętnować, ale również, by w ten sposób ostrzec inne potencjalne ofiary.
czytaj także
Jednym z pierwszych wytoczonych mi procesów o zniesławienie była sprawa firmy budowlanej, która zalegała z płatnościami pracownikom i podwykonawcom na wiele milionów złotych. Na prośbę zainteresowanych (wierzycieli) wydrukowaliśmy i rozlepiliśmy plakaty, na których prezes ogłaszał „daję pracę”, a wiceprezes (jego brat) dodawał: „ale nie płacę”. Pod spodem napis „Uwaga, kradną” i obszerne wyjaśnienie. Te plakaty pozbawiły ową firmę lukratywnego kontraktu.
Sprawa w sądzie wlokła się latami i także spełzła na niczym. Tej przygody jednak o mały włos nie przypłaciliśmy życiem. Otóż jeden z pracowników owej firmy, który udawał, że stoi po naszej stronie, pożyczył mi nawet samochód. Przy 140 na godzinę pękły naraz dwie tylne opony. Z budowlanką nie ma żartów. Przypadek? Cudem wyszliśmy z tego cało.
Obok spraw o zniewagę są też sprawy o obrazę. Art. 216 Kodeksu karnego przewiduje za nią takie same sankcje jak za zniesławienie, a sprawy również są inicjowane z oskarżenia prywatnego. W imieniu doktora Bogdana Chazana chciała mnie za zniewagę dopaść fundacja Ordo Iuris. W pierwszej instancji sąd skazał mnie nawet na sześć miesięcy pozbawienia wolności w zawieszeniu. Jednak rozprawa apelacyjna odbyła się tuż po czarnym proteście, a sądził mnie skład w całości złożony z kobiet. Wyrok złagodzono, pozostawiając do zapłacenia tylko 5 tysięcy złotych grzywny.
czytaj także
Sąd uchylił nawet zakaz rozpowszechniania artykułu, w którym miałem obrazić doktora. Artykuł nosił tytuł Chazan, wcielenie szatana. A oto fragment: „Doktor Chazan to zło na miarę biblijną. Ma facet duży format. Jego postępek dałoby się opisać tylko takim, biblijnym właśnie językiem: »Będziecie rodzić w mękach, a dzieci wasze będą jako te potwory, i będą konać w mękach, a wy będziecie na to patrzeć« (Chazan 2014). Czy jakoś tak. To nie zwyczajny mały zbok w sutannie podmacujący ministrantów; facet jest jak wszystkie plagi egipskie razem wzięte. Już wolelibyśmy szarańczę. Najgorsze jest jednak to, że ten zwyrodnialec przywdziewa togę obrońcy moralności. Najokrutniejsi starożytni władcy potrafili swym wrogom okazać łaskę szybkiej, bezbolesnej śmierci. Takiej łaski nie okazano jednak nieszczęsnemu stworzeniu, które Chazan kazał z narażeniem zdrowia i życia rodzić bezbronnej kobiecie”.
Na początku mojej kariery w charakterze osoby pozwanej za zniewagę wystąpił nie kto inny, tylko najbogatszy Polak, Jan Kulczyk. Kwestionowałem uczciwość transakcji między France Telecom i Telekomunikacją Polską. Biznesmen odgrywał w niej rolę pośrednika między dwiema państwowymi spółkami, a wyszedł z niej jako znaczący udziałowiec. Znów w trybie zaocznym uznano mnie za winnego i przez wiele lat musiałem płacić za honorarium drogiego pełnomocnika najbogatszego Polaka.
czytaj także
Najnowszy pozew przeciwko mnie ma charakter dość groteskowy: pozywa mnie Leszek Bubel. Nie spodobało mu się, co mówiłem na jego temat w programie telewizji publicznej. W czasie nagrania programu wyszło na jaw, że asystując młodej gwieździe palestry, której nie odstępował i którą lansował, pobierał od interesantów znaczne sumy pieniędzy, nie wydając żadnego pokwitowania. Informacje te wyszły od osób pokrzywdzonych, które również były tam obecne. Bubel, który zasłynął już dawno twierdzeniem, że Holokaustu nie było, skierował akty oskarżenia również przeciw innym uczestnikom owego nagrania, w tym przeciw pani redaktor Elżbiecie Jaworowicz. W tym miejscu aż mnie świerzbi, żeby gościa znieważyć, ale w języku ludzi kulturalnych nie ma słów dość obelżywych…
Pewnie ktoś kiedyś dopadnie mnie i wykończy, jednak głęboko wierzę, że nie będzie to Leszek Bubel, antysemita i wydrwigrosz. Bo samo jego pojawienie się na sali sądowej wywołuje w każdym wysokim sądzie niesmak.