Awantury wokół obchodów 11 listopada były idealną kołderką, która skutecznie przykryła uchwalenie dwa dni wcześniej nowej ustawy o nasiennictwie.
Czas, kiedy media są całkowicie zajęte jednym ważnym tematem, jest zwykle doskonałym momentem, żeby po cichutku przepchnąć w sejmie jakieś niezbyt popularne rozwiązania. Dlatego awantury wokół obchodów 11 listopada były idealną kołderką, która skutecznie przykryła uchwalenie dwa dni wcześniej nowej ustawy o nasiennictwie. Otwiera ona w Polsce drzwi do uprawy roślin modyfikowanych genetycznie. Odrzucono wszystkie poprawki i niewielką przewagą (230 do 202) przegłosowano projekt, który nie nakazuje nawet oznaczania opakowań z nasionami GMO. W ten sposób polscy rolnicy zostali pozbawieni prawa do informacji i tylko tak zwana wieść gminna pozostanie jedyną nadzieją na odróżnienie kukurydzy MON810 czy ziemniaków amfora od odmian naturalnych.
Nie jest to pierwsza przepychanka wokół legalizacji GMO w Polsce. Specjaliści PR zatrudnieni do obsługi wizerunku Bronisława Komorowskiego długo zapamiętają letnią ofensywę internautów, podczas której prezydencki fanpage na Facebooku spuchł od próśb o zawetowanie poprzednio przegłosowanej ustawy. I rzeczywiście, prezydent jej nie podpisał, obiecując swój własny projekt. Problem w tym, że na etapie prac nad nową wersją usunięto część proponowanych zapisów, jak na przykład wpisywanie odmian GMO do krajowego rejestru upraw.
Spory wokół wprowadzenia genetycznie modyfikowanej żywności na polski rynek trwają już wiele lat. Wiadomo, że większość Polaków jest jej przeciwna. Dane są rozbieżne w zależności od badania, ale zazwyczaj grupa ta stanowi 70–95% społeczeństwa. Tymczasem już w 2006 roku dzięki badaniom Greenpeace’u wykryto, że bezwiednie kupujemy nieoznaczoną żywność zanieczyszczoną GMO. 3 na 15 zakupionych w Warszawie opakowań ryżu zawierało takie domieszki. Brak kontroli służb sanitarnych można jeszcze uznać za zwykły ludzki błąd, bardziej niepokojące są depesze ujawnione przez Wikileaks, w których czarno na białym stoi, w jaki sposób amerykańska dyplomacja ramię w ramię z koncernami biotechnologicznymi wywierały presję na wprowadzenie w Polsce korzystnych dla siebie rozwiązań prawnych dotyczących modyfikowanych nasion.
Przeciwnicy GMO to w Polsce malownicza grupa o zróżnicowanych poglądach politycznych i kompetencjach. Rolnicy, organizacje ekologiczne, słuchacze Radia Maryja, naukowcy z dziedziny ochrony środowiska oraz zwykli zjadacze naturalnego chleba. Jedni chodzą na pielgrzymki w intencji zdrowej żywności, inni produkują profesjonalne raporty. Po drugiej stronie barykady znajdziemy głównie biotechnologów i kilku publicystów.
Obie strony oprócz prób merytorycznej dyskusji podejmowanej czasem w internecie intensywnie kopią się po kostkach,
czego dobrym przykładem był artykuł Marcina Rotkiewicza w „Polityce” niewybrednie szkalujący jedną z organizacji pozarządowych prowadzących kampanię „Naturalne geny”.
W tej debacie najczęściej padają argumenty zdrowotne, bardzo rzadko natomiast podejmuje się temat społecznych skutków wprowadzenia modyfikowanych nasion, czyli np. uzależnienia producentów żywności od wielkich koncernów dostarczających zarówno ziarno, jak i specjalne środki chwastobójcze konieczne do oprysków takich upraw. Tymczasem samobójstwa ćwierć miliona rolników w Indiach, którzy zostali wpędzeni w spiralę kredytów przez czołowego dostawcę nasion GMO, Monsanto, wydają się dostatecznie niepokojące, żeby uważniej przyjrzeć się temu, jakie mogą być skutki nowej ustawy o nasiennictwie.
Główne media zajęte zadymami w Warszawie i samoośmieszającym się Arturem Zawiszą przespały temat, ale internet zatrząsł się od oburzenia. W piątek odbyła się manifestacja przed Pałacem Prezydenckim. Tego samego dnia Stanisław Kalemba, minister rolnictwa i rozwoju wsi, oświadczył niespodziewanie, że nowa ustawa została uchwalona po to, żeby było można całkowicie zakazać uprawiania GMO w Polsce. Wyłożył
chytry plan rządu, który co prawda ustawą pozwala na wszystko, ale idącymi za nią rozporządzeniami nie dopuści do niczego. Brakuje tylko podpisu pana Prezydenta.
To trochę tak, jakby prosić o społeczne przyzwolenie na spalenie kartki, z której później obiecało się ułożyć origami.
Zadziwiający zwrot akcji, którego dostarczył nam minister Kalemba, w zamierzeniu ma przynieść złagodzenie społecznego sprzeciwu wobec ostatecznego zaklepania ustawy wprowadzającej GMO. Potem jej zapisy wejdą w życie. Planowane rozporządzenia mogą być wprowadzone w ekspresowym tempie, czego rząd, jak wiemy, potrafił już nie raz dokonać. Ale mogą też być pisane długo, jeszcze dłużej poprawiane, a potem po prostu będą ważniejsze sprawy niż ich ogłoszenie. Po drodze jeszcze może się okazać, że są na przykład niezgodne z prawem europejskim. W tym czasie może się wiele wydarzyć, a koncerny biotechnologiczne tylko czekają na każdą furkę, przez którą mogą oficjalnie rozepchnąć się na rynku. Na miejscu przeciwników GMO nie dałabym się uspokoić tymi obietnicami modyfikowanych gruszek na polskiej wierzbie.