PiS stawia wszystko na jedną kartę – na sojusz z Donaldem Trumpem w wyraźnej kontrze nie tylko wobec Niemiec czy Francji, ale i całej Unii Europejskiej. Czy to się może udać? Dla Filipa Konopczyńskiego z Fundacji Kaleckiego spotkanie Dudy z Trumpem w Waszyngtonie to doskonała okazja, aby zarysować dylematy, przed którymi stoją dziś polscy politycy.
Już od samego momentu ogłoszenia wizyta prezydenta Dudy w Białym domu budziła duże, sprzeczne emocje po różnych stronach polskiego sporu politycznego. I to nie tylko z powodu tego zdjęcia:
Today, it was my great honor to welcome @prezydentpl Andrzej Duda of Poland to the @WhiteHouse! pic.twitter.com/VdsTYdq9MN
— Donald J. Trump (@realDonaldTrump) September 18, 2018
Dla zwolenników Prawa i Sprawiedliwości spotkanie Dudy z Trumpem miało być koronnym dowodem, że polityka zagraniczna rządu jest pragmatyczna i skuteczna. Po wspólnym stanowisku Mateusza Morawieckiego i Benjamina Netanjahu, które rozwiązało kryzys spowodowany nową ustawą o Instytucie Pamięci Narodowej, oraz wizycie Trumpa w Polsce, wizyta Dudy w Waszyngtonie miała oznaczać sukces i świadectwo, że Jarosław Kaczyński jednak wie, co robi. Nie tylko rozumie ducha historii, ale działa wizjonersko, wyprzedzając globalne trendy w geopolityce.
Sierakowski o wizycie Trumpa: Polityczne fikcje mają realne konsekwencje
czytaj także
A zatem nawet jeśli tworzymy konflikty z Unią, Niemcami czy Francją, to ostatecznie i tak nam się to opłaci – zdają się rozumować rządzący z PiS – bo zyskamy więcej niż ryzykujemy. Podniesienie statusu Polski wśród sojuszników USA do poziomu kraju tak strategicznie ważnego, jak choćby Izrael, Arabia Saudyjska czy Filipiny, miałoby być naszym „ubezpieczeniem na Europę”, a mówiąc ściślej – na coraz wyraźniej dominujące w Unii idee federalistyczne.
czytaj także
Sojusz z USA w teorii miałby gwarantować polskiej polityce większą suwerenność w kontaktach z Brukselą, Paryżem czy Berlinem, przy jednoczesnym silnym zakotwiczeniu w strukturach Zachodu. Nietrudno się dziwić, że dla osób, które dziś pochwalają cele i metody zastosowane przez PiS w konflikcie o polski system sądowniczy czy przyjęcie uchodźców, wizja Polski jako „specjalnego przyjaciela Waszyngtonu” jest kusząca. Przed polską prawicą otworzyła się historyczna okazja, aby móc swoje transatlantyckie sny próbować wcielić w życie. Szczególnie teraz, gdy w Białym Domu rządzi polityk znacznie bliższy wyborcom Prawa i Sprawiedliwości niż np. Barack Obama.
Co mógł wygrać Andrzej Duda?
Wśród przeciwników PiS-u informacja o tym, że spotkanie Dudy z Trumpem w końcu się odbędzie, wzbudziła spory niepokój. Stała, liczna i zintegrowana z systemem bezpieczeństwa USA obecność wojsk amerykańskich w Polsce to cel, który łączy polskich polityków od prawa do lewa. Ewentualny sukces Dudy oznaczałby konieczność uznania zasługi prezydenta i PiS-u w osiągnięciu głównego celu wieloletniej polityki zagranicznej rządów PO i ministra Radosława Sikorskiego. Opozycja parlamentarna i jej zwolennicy musieliby (choćby przed sobą) przyznać, że Duda osiągnął jeden z większych sukcesów polskiej dyplomacji w ostatnich dekadach.
Dla opozycji byłby to problem tym większy, że zmuszałby te środowiska do przyznania, że z Trumpem – postacią jawnie pogardzaną na dyplomatycznych salonach – warto, a nawet trzeba rozmawiać poważnie.
czytaj także
To postawa ciężka do przyjęcia nie tylko w Polsce, ale przede wszystkim w samych Stanach Zjednoczonych. Jak dowodzi chociażby ostatnia książka Ronana Farrowa, w środowiskach dyplomatów i ekspertów od spraw międzynarodowych postawy antytrumpowskie dominują zarówno wśród Demokratów, jak i Republikanów. W dodatku przecieki (prawdopodobnie z naszego Pałacu Prezydenckiego) sugerowały, że na spotkaniu ogłoszone mają być także konkretne działania (sankcje?) USA wobec firm związanych z Nordstream 2, niemiecko-rosyjskiej inwestycji energetycznej, której ukończenie podwoi ilość gazu trafiającego do Niemiec z Rosji przez Bałtyk. Rozbijanie porozumienia Berlina z Moskwą to także stały cel polskiej polityki po 1989. Gdyby udało się go osiągnąć, dzisiejsza opozycja parlamentarna miałaby problemy z „totalną” krytyką polityki Zjednoczonej Prawicy.
Z dużej chmury….
Co z tego wyszło? Jak słusznie uwagę zwraca większość komentatorów, wspólne stanowisko Polski i USA opublikowane po spotkaniu nie zawiera konkretów. Mimo deklaracji „strategicznego partnerstwa” brak w nim twardych zobowiązań strony amerykańskiej. Nie można więc mówić o bezpośrednich efektach spotkania, a patrząc z punktu widzenia polskiej polityki nie można też mówić o sukcesie obozu Zjednoczonej Prawicy.
Niemniej – jak na złość – także dzisiejsza opozycja nie ma powodu do triumfalizmu. Nie jest bowiem prawdą, że dokument ma jedynie charakter kurtuazyjny. Andrzejowi Dudzie i jego administracji (widać, że to nasi dyplomaci mieli wpływ na ostateczną agendę dokumentu) udało się uzyskać deklaracje USA dotyczące kilku ważnych dla naszej prawicy spraw.
Pomijając nawet potwierdzenie art. 5 Paktu Północnoatlantyckiego, mówiącego o automatycznej pomocy sojuszników w przypadku napaści na jednego z nich, i trwających rozmów o zwiększeniu obecności US Army w Polsce (memogenny i wyraźnie schlebiający gospodarzowi Fort Trump), chodzi m.in. o deklaracje koordynacji działań wymierzonych w budowę Nordstream 2, wciągnięcie USA w symboliczny patronat nad inicjatywą „Trójmorza” czy zapowiedź zwiększonej współpracy (czytaj: zakupu amerykańskiej technologii) w obszarze energetyki atomowej.
Dwa lata temu, kiedy prezydentem był jeszcze Barack Obama, USA wyrażało „zaniepokojenie” ryzykiem naruszenia trójpodziału władzy przez działania PiS-u wobec sądownictwa. W tym świetle ewidentnym „sukcesem” Dudy jest uzyskanie na piśmie deklaracji o tym, że USA i Polska „potwierdzają szacunek i zaangażowanie we wspólne wartości i zasady takie jak wolność, niezależne instytucje oraz prawa człowieka”. Można powiedzieć, że te słowa nie mają znaczenia, bo chodzi tylko o symbolikę, a za deklaracjami nie idą konkretne umowy, plany czy choćby harmonogram dalszych kroków. Problem w tym, że w dyplomacji symbolika ma swoje znaczenie.
czytaj także
Trump „uzgodnił” z Dudą sprawy, które w istotnej części (system bezpieczeństwa, energetyka) są dziś przedmiotem coraz bliższej koordynacji w ramach struktur europejskich. Innymi słowy Polska zgłosiła się na ochotnika do gry w „porozumienie dwustronne”, czyli narzędzie, za pomocą którego Trump dąży do dywersji transatlantyckiego porządku międzynarodowego opartego m.in. na wolnym handlu. Z listu oraz składu delegacji (obecny był m.in. Minister Obrony Narodowej Mariusz Błaszczak) można wnioskować, że na najbliższe lata polski sektor zbrojeniowy współpracował będzie przede wszystkim z producentami z USA. Nie będzie to bez znaczenia dla naszych relacji z krajami, z których pochodzą najwięksi europejscy producenci sprzętu wojskowego.
Dla Macrona Polska to balast. I to niestety nie tylko wina PiS
czytaj także
Poland second?
To wszystko dzieje się w momencie, w którym „sprawa polska” ma w USA znaczenie, jeśli nie zupełnie marginalne, to co najwyżej poboczne. W sprawach międzynarodowych najważniejszym tematem niezmiennie jest wojna celna z Chinami. W jej ramach USA ostatnio podniosło taryfy na dobra importowane z Kraju Środka o kolejne, bagatela, 200 mld dolarów. Przy takiej kwocie 2 mld dolarów, które Duda obiecał Trumpowi na „przygotowanie” bazy amerykańskiej, wypadają blado.
Amerykańskie media samemu spotkaniu nie poświęciły wiele uwagi. Z tytułów opiniotwórczych najważniejszy przekaz pochodzi z należącego do Jeffa Bezosa „Washington Post” i traktuje o tym, że zdjęcie, na którym Duda stoi, a Trump siedzi, zostało źle odebrane w Polsce.
Na poważnie zaś o wydarzeniu najwięcej pisały portale zajmujące się rynkiem energii. Wnioski wróżą dobre perspektywy dla amerykańskich firm wydobywających i eksportujących gaz (szczególnie dynamicznie rosnący segment gazu łupkowego). Nazywając drugą nitkę Nordstreamu „bardzo złą sprawą dla Niemiec”, Trump wywiera presję nie tylko na samą inwestycję, ale także na rząd Merkel, niedelikatnie wymuszając zwiększenie importu gazu bezpośrednio z USA. Póki co Niemcy się temu opierają – tak tłumaczyć należy m.in. niedawne zbliżenie dyplomatyczne z Władimirem Putinem, którego przejawem było spotkanie Ministrów Spraw Zagranicznych Heiko Maasa i Siergieja Ławrowa w Berlinie przed tygodniem.
czytaj także
Jak zdążyliśmy się już przyzwyczaić, Waszyngton żyje jednak przede wszystkim kolejnymi skandalami, których bohaterem jest sam prezydent. Niedawno na współpracę w śledztwie Roberta Muellera (dotyczącym wpływu Rosji w wyborach 2016 r.) poszli osobisty prawnik Trumpa Michael Cohen oraz jeden z szefów jego kampanii – Paul Manafort. W tej sprawie jest zresztą polski wątek – jedną z osób, które Manafort opłacał w ramach lobbowania w USA (tzw. „grupa Habsburg”) na rzecz Wiktora Janukowycza i wpływów rosyjskich, był rzekomo Aleksander Kwaśniewski. Jakby tego było mało, to administracja Trumpa musi mierzyć się z publikacją kompromitującej dla Trumpa książki Strach Boba Woodwarda (dziennikarz śledczy afery Watergate) oraz bogatej w pikantne szczegóły, skandalizującej publikacji rzekomej eks-kochanki Trumpa i gwiazdy porno Stormy Daniels.
czytaj także
Co na to Europa?
Najciekawsze jednak będzie to, jak na peregrynację Dudy do Waszyngtonu zareagują Unia Europejska, a zwłaszcza Niemcy i Francja.
W niemieckich mediach (m.in. na łamach „Die Welt”) sprawę ocenia się jako sukces prezydenta, aczkolwiek z zastrzeżeniem, że ostateczny wynik tej rozgrywki nie jest jeszcze przesądzony (wątpi w to m.in. „Suddeutsche Zeitung”).
Spotkanie Dudy korelowało z dwoma ważnymi dla międzynarodowej sytuacji Polski wydarzeniami: szczytem 12 unijnych państw „Trójmorza”, na którym obecny był amerykański sekretarz ds. energii Rick Perry oraz wizytacją delegacji Komisji Europejskiej ds. Praworządności pod przewodnictwem Fransa Timmermansa w Warszawie. Szczególnie te ostatnie dotyczy sprawy, która może zaważyć na pozycji Polski w najbliższych latach, jeśli nie dekadach.
czytaj także
W sprawie walki o ochronę trójpodziału władzy w Polsce duże znaczenie ma także kontekst ogólnoeuropejski. Tu sytuacja jest dynamiczna. Z jednej strony dyskusja w Parlamencie Europejskim skończyła się niekorzystnym dla Węgier głosowaniem w sprawie uruchomienia procedury artykułu 7. Traktatu o Unii Europejskiej, a z drugiej największa w Europarlamencie Europejska Partia Ludowa nie zamierza usuwać Fideszu Viktora Orbana ze swojej frakcji. Dla PiS-u to sygnał, że ewentualne kroki prawne podejmowane przez Komisję mogą mieć ograniczony zakres, a jej skutki można traktować będzie jako „bieżącą politykę”, a nie sprawy fundamentalne dla przyszłości Polski.
czytaj także
Choć nikt w Zjednoczonej Prawicy tego otwarcie nie przyzna, to rząd Morawieckiego liczy się zapewne z realnymi sankcjami – przede wszystkim znacznie mniejszymi środkami, które przypadną Polsce w ramach wieloletnich ustaleń finansowych na lata 2020-27.
Na koniec warto przypomnieć, że od momentu rozpoczęcia europejskiej debaty o naruszeniach praworządności w Polsce partie określane w Brukseli jako populistyczne są dziś znacznie silniejsze. Z „liberalno-demokratycznej drużyny” wypadły Włochy, niepewne jest stanowisku rządu austriackiego. Nawet w Niemczech czy Szwecji najbardziej dynamicznie rośnie poparcie dla ugrupowań skrajnie prawicowych i antyimigracyjnych.
czytaj także
Ryzykowne zagranie PiS
Wizytę Dudy, Czaputowicza i Błaszczaka w Waszyngtonie trzeba więc ocenić jako ryzykowny gambit. Stawiając wszystko na jedną kartę – USA Trumpa w wyraźnej kontrze nie tylko wobec Niemiec czy Francji, ale także środowisk transatlantyckich oraz samej Unii Europejskiej – PiS opiera swoją strategię na czterech dyskusyjnych założeniach.
czytaj także
Po pierwsze, że podpis Donalda Trumpa można traktować jako wiarygodne zobowiązanie, a on sam ma duże szanse na drugą kadencję w Białym Domu. Po drugie, że uda się odwrócić zapoczątkowane jeszcze przez Baracka Obamę przesunięcie wektora amerykańskiej strategii geopolitycznej na rejon Pacyfiku. Po trzecie, że pochód antybrukselskich europejskich prawicowych populistów (wspieranych strategicznie od kilku miesięcy przez emisariusza Trumpa, byłego redaktora naczelnego „Breitbart News” i jednego z twórców Cambridge Analytica Steve’a Bannona) nie zostanie powstrzymany. Po czwarte w końcu, że koniunktura gospodarcza w Europie będzie co najmniej do końca przyszłego roku dobra, prawdopodobne zmniejszenie środków unijnych dla Polski będzie można zbilansować większymi wpływami budżetowymi, a wyborcy tego nie zauważą.
czytaj także
Szanse na spełnienie wszystkich tych warunków na raz są, mówiąc oględnie, niewielkie, co każe całą PiS-owską koncepcję polityki zagranicznej ocenić jako co najmniej ryzykowną. To, czy Polska odczuje jej negatywne skutki nie jest jednak stuprocentowo pewne, stąd opłacalność tej strategii będzie można ocenić najwcześniej w perspektywie najbliższego roku, dwóch. Do tego czasu pozostaje nam nadzieja, że ceny za ewentualne fiasko protrumpowskiego gambitu PiS-u nie poniesiemy my – obywatele i obywatelki.