Faszyzm poczyna sobie coraz swobodniej w polskiej sferze publicznej – świadczy o tym agresywny wybryk posła Brauna. Ale w walce z faszyzmem nie liczmy za bardzo na pragmatyzm liberałów – kto ma wątpliwość, niech przejrzy tweety Leszka Balcerowicza.
Dwa lata temu, jadąc rowerem przez Niemcy, podziwiałem wywieszone na każdym rogu plakaty partii rywalizujących w lokalnych wyborach kraju związkowego Saksonia-Anhalt. Nie mówię po niemiecku, więc większość z nich kontemplowałem raczej od strony graficznej, natomiast jeden baner na dobre utkwił mi w pamięci. Ręka uniesiona w rzymskim salucie na tle błękitnego koloru skrajnie prawicowej AFD, z podpisem przystępnym nawet dla osób z moją znajomością języka: „Nazis Stoppen”.
Plakat należał do lewicowej partii Die Linke. Zastanawiałem się potem, na ile taki drastyczny przekaz może pomóc lewicy w wyścigu wyborczym na wschodzie kraju, gdzie bije się ze skrajną prawicą o ten sam socjalny elektorat. Po czasie dotarło do mnie jednak, że patrzenie na ten plakat z perspektywy strategicznych kalkulacji nie ma sensu.
Antyfaszyzm nie jest dla lewicy kartą w talii, którą może rzucić na stół w dogodnym dla siebie momencie. Jest jej definiującą cechą, moralnym obowiązkiem i racją bytu.
Tymczasem nasza Lewica, w momencie gdy Konfederacja na dobre zadomawia się powyżej dziesięcioprocentowego progu, dba przede wszystkim o to, by nie podpaść za bardzo liberalnym mediom, i jak ognia unika tematów mogących wzbudzić choćby najmniejsze kontrowersje.
W polskiej polityce utarło się podejście – oparte poniekąd na słusznej przesłance – że pojęcia faszyzmu nie należy nadużywać. Pełna zgoda, że nieodpowiedzialne szafowanie tym trudnym do zdefiniowania terminem może przynieść więcej szkody niż pożytku. Zarazem jednak takie myślenie znieczula nas na wszelkie ostrzeżenia przed rzeczywistym powrotem faszyzmu, które traktowane są z protekcjonalnym lekceważeniem (choć nie ma chyba w polskiej polityce partii, która nie byłaby regularnie wyzywana od „komunistów”, czy „bolszewików”).
Mentzenowi nie chodzi „tylko o podatki”. Chodzi o wyzysk i upokarzanie słabszych
czytaj także
Hasła „nigdy więcej”, powtarzane przy kolejnych rocznicach wybuchu powstania w Getcie czy wyzwolenia Auschwitz, zamieniają się w rytualne schematy, które wraz z (nieprzestrzeganym) artykułem 13 konstytucji, zakazującym istnienia „partii politycznych i innych organizacji odwołujących się w swoich programach do totalitarnych metod i praktyk działania”, mają załatwić sprawę. Tymczasem, jak przekonuje jeden z głównych współczesnych badaczy tematu, Federico Finchelstein, faszyzm nie jest zjawiskiem zarezerwowanym wyłącznie dla międzywojennej Europy i wymarłym po 1945 roku. Nawet dzisiaj, w zmienionej formie, stanowi on realne zagrożenie dla systemów demokratycznych.
W III RP skrajna prawica przez lata budziła grozę, ale była zazwyczaj zbyt słaba i zmarginalizowana, by się z nią na poważnie liczyć. Dzisiaj, kiedy Konfederacja szybuje w sondażach, główne źródło związanego z tym niepokoju stanowi… groźba odejścia liberalnych wyborców od PO. Na różne sposoby staramy się racjonalizować śmiertelne zagrożenie, jakim jest widmo wejścia faszyzmu do politycznego mainstreamu. Bo o ile przerwanie wykładu profesora Grabowskiego przez Grzegorza Brauna – nieznanego szerzej ekstremistę, budziłoby moralny sprzeciw niezależnie od okoliczności, o tyle zrobienie tego samego przez Grzegorza Brauna – posła na Sejm RP i współlidera partii z dwucyfrowym poparciem, przymierzającej się do wejścia do rządu po wyborach budzi grozę i sprawia, że utrwalona strategia marginalizacji faszyzmu poprzez ignorowanie go przestaje znajdować zastosowanie.
Dowodzenie punkt po punkcie, że Konfederacja jest formacją faszystowską, mija się celem. Historycy już od dawna nie podejmują się próby jednoznacznego zdefiniowania tego terminu. Trudno jest wyznaczyć nawet tzw. faszystowskie minimum, a poza tym faszyzm objawia się w równym stopniu w ideologicznych założeniach, co w praktyce rządzenia.
Nie oznacza to jednak, że należy czekać, aż Bosak i Mentzen wejdą do rządu, by stwierdzić, że Konfederacja jest formacją o faszystowskim potencjale. Takie elementy jak bunt przeciwko nowoczesności (walka ze szczepionkami i ekologiczną transformacją czy absurdalne kampanie przeciw „demotoryzacji” i „w obronie gotówki”) przy jednoczesnym odrzuceniu tradycyjnej polityki, apoteoza autorytarnych metod rządzenia czy wynoszenie na ołtarze narodowej wspólnoty, której rzekomo należy bronić przed „unijnym dyktatem” od zewnątrz i „oczyścić” z Ukraińców i mniejszości seksualnych od wewnątrz, brzmią zbyt znajomo, by przejść nad nimi do porządku dziennego. Do tego dochodzi przemoc, obecna zarówno w retoryce, jak i w czynach konfederatów, i to bynajmniej nie ukryta, ale otwarcie afirmowana jako pełnoprawne narzędzie polityki.
Dlaczego faszyści nienawidzą akurat prof. Grabowskiego? Bo mówi prawdę
czytaj także
Strach przed tym wszystkim rozmywany jest różnymi argumentami. Przede wszystkim podnosi się egzotyczny charakter koalicji „wolnościowców” Mentzena i narodowców Winnickiego. Muszę tu jednak zmartwić wszystkich tych, dla których rozpad tej kombinacji to kwestia czasu. Bratanie się z autorytaryzmem w obronie wolnego rynku to nie anomalia, a historyczna recepta na sukces faszyzmu, sprawdzona we Włoszech w latach 20. ubiegłego wieku i w Niemczech dekadę później. Podobnie ma się rzecz z niekonsekwencją „nierealnego” programu Konfederacji, którą punktują komentatorzy. Ten brak spójności nie stanowi wcale ciężaru, ale atut, tak jak stanowił chociażby w przypadku Mussoliniego. Nie potrzeba konsekwencji ludziom, w których mniemaniu jedynym ograniczeniem tego, co im wolno, jest własna wyobraźnia.
Być może te nieścisłości w programie Konfederacji utrudniają części sił politycznych jej krytykę. Zaraz po wojnie Max Horkheimer stwierdził, że „kto nie chce mówić o kapitalizmie, powinien milczeć także o faszyzmie” – i trzeba przyznać, że liberalna część naszej sceny politycznej stosuje się do tych słów wzorowo. Istnieje natomiast siła będąca dla faszyzmu naturalnym antagonistą, która nie musi gryźć się w język. Nawet jeżeli w nadchodzącej kampanii Lewica nie powinna być jedyną odpowiedzialną za walkę z faszyzmem, to nie należy liczyć na to, że przed Konfederacją uratują nas demokratyczne instytucje i racjonalność klasy politycznej.
czytaj także
By się dowiedzieć, na ile możemy polegać na liberalnym pragmatyzmie w obronie przed faszyzmem, nie trzeba nawet otwierać książek do historii. Wystarczy posłuchać ostatnich wypowiedzi Leszka Balcerowicza, który chwali program Konfederacji jako kładący „najwięcej nacisku na wolność gospodarczą” i odmawia odpowiedzi na pytanie, czy odda na nią głos w jesiennych wyborach.
Były wicepremier już od dłuższego czasu odnosi się do Konfederacji i Sławomira Mentzena w sposób co najmniej dwuznaczny. Pod koniec marca, odradzając straszenie Konfederacją, pytał retorycznie na Twitterze: „Na kogo mają głosować ludzie, którzy mają wolnorynkowe poglądy i nie lubią, gdy traktuje się ich jak idiotów?”.
Zamiast straszenia Konfederacją
Tusk i PO powinni zastanawiać się,
w jakiej mierze ich ściganie się z PiS w rozdawniczym populizmie
zwiększa popularność. Konfederacji. Na kogo mają głosować ludzie, którzy mają wolnorynkowe poglądy i nie lubią gdy traktuje się ich jak idiotów?— Leszek Balcerowicz (@LBalcerowicz) March 26, 2023
Nie oczekuję od Lewicy, że zaprojektuje plakaty podobne do tych stworzonych przez Die Linke. Prawdopodobnie jak wszyscy inni Lewica wrzuci na plakat gromadkę uśmiechniętych dzieci, tak że nie będzie wiadomo, czy mamy do czynienia z reklamą partii politycznej, czy najnowszego reality show. Żywię jednak nadzieję, że niezależnie od strategicznych kalkulacji Lewica nie dołączy się do rozważań o tym, czy lepszy będzie PiS rządzący samodzielnie, czy z Konfederacją, tylko twardo zaprotestuje przeciwko tendencji, która sprawia, że kolejne cztery lata z Kaczyńskim wcale nie muszą być najgorszym możliwym scenariuszem.
Dla ugrupowania, które tak zmaga się ze zdefiniowaniem własnej tożsamości, walka z faszyzmem może być pierwszym testem, jeszcze przed dojściem do władzy, na to, do czego jest potrzebna w polskiej polityce.
**
Aleksander Piekarski – student Paryskiego Instytutu Nauk Politycznych. Pasjonuje się teorią polityczną oraz historią idei.