Kraj

Emerson: Okręgi jednomandatowe to pomysł jak z Orwella

Wybory zero-jedynkowe, gdzie zwycięzca bierze wszystko, dzielą ludzi.

Marcin Gerwin: Jesienią czekają nas w Polsce wybory lokalne, które we wszystkich miejscowościach, oprócz dużych miast, będą się odbywać na nowych zasadach – zamiast ordynacji proporcjonalnej będziemy mieli okręgi jednomandatowe. Wielu polityków uważa, że okręgi jednomandatowe to świetne rozwiązanie, gdyż jest to bardzo prosty i łatwy do zrozumienia system wyborczy – wygrywa ten, kto w swoim okręgu otrzyma najwięcej głosów. Ich zdaniem taka zmiana będzie korzystna dla lokalnych społeczności. Czy zgadzasz się z tym?

Peter Emerson: Nie. Powiedziałbym nawet, że jest to system wyborczy niczym z powieści Orwella. Okręgi jednomandatowe oznaczają, że wyborca musi jednej z opcji powiedzieć „tak”, sugerując tym samym, że mówi „nie” wszystkim pozostałym kandydatom czy kandydatkom. To tak, jak w Folwarku Zwierzęcym – ta świnka jest dobra, a ta nie. Jest to zdecydowanie zbyt duże uproszczenie. Kiedy na karcie do głosowanie jest dziesięciu kandydatów czy kandydatek, wówczas najpewniej będzie tak, że jeden z kandydatów będzie podobał mi się bardzo, inny kandydat tak sobie, z propozycjami kolejnej osoby nie będę zgadzał się w ogóle, i tak dalej. Jeżeli jednak wyborca musi wskazać tylko jedną osobę, a wszystkim innym powiedzieć „nie”, wówczas nie może wyrazić swojej opinii w sposób precyzyjny. A skoro pojedynczy wyborca nie może wyrazić swojej opinii precyzyjnie, wówczas wynik wspólnego głosowania będzie niemal na pewno nieprecyzyjny.

Po drugie, jeżeli zdarzy się tak, że jakaś partia zdobędzie 51 procent głosów we wszystkich okręgach, to otrzyma ona 100 procent mandatów, a nie jedynie 51. Spójrzmy dla przykładu na „wielopartyjną” demokrację z Lesotho – jedna z partii zdobyła tam 75 procent głosów co dało jej 100 procent mandatów! Jest to więc system bardzo nieproporcjonalny. Co więcej, w wyborach w Papui-Nowej Gwinei zdarzyło się niegdyś, że mandat otrzymała osoba, która otrzymała mniej niż 5 procent głosów. Jest to aktualny rekord świata. A zatem być może, nie wiemy tego, ale być może 95 procent wyborców uważało, że był to najgorszy kandydat czy kandydatka ze wszystkich, a i tak osoba ta zdobyła mandat.

Jak to jest możliwe?

To dlatego, że kandydowało w tym okręgu dwadzieścia lub więcej osób i otrzymały one po mniej niż 4 procent głosów. Papua-Nowa Gwinea zrezygnowała w końcu z okręgów jednomandatowych i ma teraz znacznie lepszy system wyborczy. Nowa Zelandia również miała niegdyś okręgi jednomandatowe, które dawały okropne wyniki głosowania – były one nieproporcjonalne i niesprawiedliwe. Tak więc również od nich odeszli. Większość państw stara się iść naprzód i ulepsza swój system wyborczy. Jeżeli jednak zmienia się ordynację proporcjonalną, jaką mieliście w Polsce, na okręgi jednomandatowe, to jest to krok w tył – zły system został zastąpiony jeszcze gorszym.

Jednak wiele osób w Polsce podkreśla, że przecież Wielka Brytania i Stany Zjednoczone mają okręgi jednomandatowe od dziesięcioleci i są to wspaniałe państwa. Musi to zatem oznaczać, że ich system wyborczy jest równie wspaniały.

System amerykański jest dysfunkcyjny, a brytyjski wkrótce stanie się dysfunkcyjny, o ile już taki nie jest. Przyczyną tego jest po części to, że jest on beznadziejnie niesprawiedliwy. Wielka Brytania miała dwupartyjny system polityczny przez bardzo, bardzo długi czas. Kiedy wprowadzano tam okręgi jednomandatowe, w drugiej połowie XIX wieku, odbyło się to w ramach sekretnej umowy pomiędzy dwiema dużymi partiami. Jej celem było odsunąć małe partie od władzy. Duże partie nie lubią małych partii. Wolą dzielić się władzą między sobą – tym razem ty wygrywasz, a następnym razem ja wygrywam i tak będzie OK.

Jak wiemy, władza demoralizuje, a władza absolutna demoralizuje absolutnie. Kiedy więc partie polityczne proponują wprowadzenie okręgów jednomandatowych, to znak, że są zdemoralizowane, gdyż zamiast dbać o wyborców, myślą o swoim własnym interesie. Wyborcy są dostatecznie inteligentni, potrafimy dokonywać wyborów. Mamy swoje preferencje, dlaczego więc nie mielibyśmy móc ich wyrazić w głosowaniu? Ponadto jeżeli przyjrzymy się państwom, w których występują silne konflikty, jak ostatnio na Ukrainie, a wcześniej w Irlandii Północnej, w Bośni czy w Iraku, to dojdziemy do wniosku, że zastosowanie tam okręgów jednomandatowych byłoby po prostu niebezpieczne.

Dlaczego?

Dlatego, że okręgi jednomandatowe dzielą ludzi. Są to wybory zero-jedynkowe, gdzie zwycięzca w okręgu bierze wszystko. Protestanci głosują na protestantów, a tym samym przeciw katolikom i vice versa. Dotyczy to również prawosławnych i katolików w dawnej Jugosławii, obywateli mówiących po rosyjsku i po ukraińsku na Ukrainie, szyitów i sunnitów w Iraku, Tutsi i Hutu w Ruandzie, i tak dalej. Kiedy korzysta się z okręgów jednomandatowych, sam demokratyczny proces wyborów staje się problemem, gdyż pogłębia on podziały. Wyjątkiem jest Liban, gdzie używa się zupełnie innej formuły. Jeżeli w danym okręgu wyborczym w Libanie mieszka 33 procent maronitów i 66 procent druzów, wówczas odbywają się trzy głosowania jednocześnie – jedno na maronitów i dwa na druzów. Każda partia wystawia więc w wyborach trzech kandydatów – jednego maronitę i dwóch druzów. Świetnie.

Jeżeli jednak zastosuje się zwykłe okręgi jednomandatowe, efekt będzie opłakany. W społeczeństwie, w którym nie ma podziałów, pojawią się one. A jeżeli już są, to jedynie zostaną wzmocnione. Jeżeli więc okręgi jednomandatowe są niebezpieczne w strefach konfliktów, to nie powinno się ich stosować gdziekolwiek. Kropka. Demokracja nigdy nie miała być grą w zwycięzców i w przegranych – systemem opierającym się na antagonizmach, w którym gdy ktoś zdobędzie 50 procent głosów plus jeden, wówczas wygrywa wszystko, a pozostałym mówi się: no cóż, życie jest ciężkie, do widzenia, jesteście w opozycji przez następne cztery czy pięć lat. Nie. Demokracja jest dla wszystkich. Dla kobiet i mężczyzn, dla bogatych i biednych, dla katolików i protestantów, dla Tutsi i Hutu. Demokracja nigdy nie miała być rządami większości.

Jak zatem najlepiej wybierać naszych przedstawicieli? Który system wyborczy będzie bardziej sprawiedliwy i precyzyjny?

Minimum to, aby pozwalał wyborcom wyrazić ich preferencje. Druga rzecz, to wszystkie preferencje wyrażone w głosowaniu powinny zostać wzięte pod uwagę. Jeżeli będziemy chcieli uwzględnić te dwa kryteria, to do tej pory został opracowany tylko jeden system wyborczy, który je spełnia – zmodyfikowana metoda Bordy. W Irlandii jest całkiem dobry system wyborczy, zarówno na północy, jak i na południu – pojedynczy głos przechodni (STV). Kiedy ktoś głosuje na przykład w Belfaście, to może wyrazić swoje preferencje, może głosować na kilka partii na raz, zarówno na kobiety jak i na mężczyzn, może także zagłosować ponad podziałami religijnymi. Dzięki STV można uzyskać precyzyjny obraz tego, co dany wyborca tak naprawdę sądzi.

Z kolei w Papui-Nowej Gwinei zauważono, że przy okręgach jednomandatowych wyborcy głosowali zwykle na kandydatów na podstawie ich przynależności plemiennej. Dlatego wprowadzono tam inny system – odmianę głosu alternatywnego, w której należy wskazać co najmniej trzy preferencje. Efekt jest taki, że wyborca musi przekroczyć podziały plemienne. Uzyskuje się więc bardziej przyjazną atmosferę w wyborach, gdyż część kandydatów zabiega o poparcie u innych kandydatów, aby otrzymać od ich wyborców drugą preferencję, w zamian za drugą preferencję swoich wyborców. Z kolei przy okręgach jednomandatowych podkreśla się podziały. Idealna byłaby natomiast zmodyfikowana metoda Bordy.

Na czym ona polega?

Jeżeli mieszkasz w okręgu, z którego wybieranych będzie pięciu radnych, wówczas należy wskazać do pięciu preferencji, w wybranej przez ciebie kolejności. Ta metoda zachęca do tego, by wskazać ich maksymalną liczbę, przekraczając podziały. Wówczas partie będą współpracowały ze sobą, będą szukały sojuszników. System wyborczy będzie więc łączył ludzi. Kandydaci mogą nadal różnić się między sobą, niemniej jednak wyborcy będą bardziej respektować innych kandydatów, ich aspiracje. I o to właśnie powinno chodzić w demokracji. Zamiast wygranych i przegranych, zwycięzcami powinni być wszyscy.

Czym różni się system wyborczy w Irlandii – STV, od zmodyfikowanej metody Bordy?

STV jedynie pozwala na to, by przekroczyć partyjne lub inne podziały. W praktyce jednak zdarza się, jak w przypadku skrajnych partii, takich jak Sinn Féin czy DUP, że zachęcają one swoich wyborców, by głosować tylko na kandydatów z tych partii, pomijając wszystkich innych. I niestety wiele osób robi to, co się im powie. Tymczasem w zmodyfikowanej metodzie Bordy wyborcy są zachęcani do głosowania ponad podziałami, gdyż jeżeli ktoś odda głos tylko na swojego ulubionego kandydata czy kandydatkę, wówczas osoba ta otrzyma 1 punkt. Jeżeli natomiast ktoś wskaże dwie osoby, to jego lub jej ulubiony kandydat otrzyma 2 punkty, a druga osoba 1 punkt. Najlepiej jest więc wskazać pięć osób, dzięki czemu nasz ulubiony kandydat otrzyma 5 punktów, kolejna osoba 4 punkty, i tak dalej.

A co sądzisz o demokracji deliberacyjnej, na przykład o panelu obywatelskim? Nie ma tam w ogóle wyborów, gdyż członków i członkinie panelu wyłania się poprzez losowanie.

To w zasadzie całkiem dobry pomysł. Grecy korzystali z takiego systemu. W starożytnej Grecji nie było partii politycznych. Uważano bowiem, że kandydaci są nieco egocentryczni. Stosowano więc losowanie, co sprawdzało się nieco lepiej. W Wielkiej Brytanii losuje się ławników do rozpraw w sądzie. Wygląda na to, że działa to zupełnie dobrze, nikt się w tej sprawie nie skarży.

Na pewno coś jest nie w porządku z obecnym systemem demokratycznym. Na przykład niektórzy ludzie uważają się za zawodowych polityków. Idą na studia, kończą nauki polityczne, wstępują do partii i nie znają się na niczym innym. W mojej ocenie powinny istnieć ograniczenia liczby kadencji, które można pełnić – maksymalnie dwie kadencje, jak w przypadku prezydentów w Stanach Zjednoczonych. Ludzie, którzy pozostają zbyt długo u władzy, zaczynają podejmować fatalne decyzje. Nie tylko Mugabe, lecz także Blair, a obecnie Putin (w kontekście Ukrainy). Ponadto powinno się kandydować tam, gdzie się mieszka. Jeżeli mieszkam w północnym Belfaście, to powinienem tam kandydować, zamiast wybierać okręg, w którym miałbym nieco większe szanse.

Niemniej jednak idea demokracji deliberacyjnej jest zupełnie dobra. Dziś pełni ona jedynie funkcję doradczą. Organizuje się na przykład sondaż deliberacyjny, który zajmuje się jakąś sprawą i opracowuje on rozwiązanie. To rozwiązanie trafia potem do parlamentu, który może je przyjąć lub odrzucić, zgodnie z tym, co uważa za stosowne. Jedynie referenda mają dziś moc wiążącą. Uważam jednak, że jeżeli grupa obywateli, która wzięła udział w procesie deliberacyjnym, jest dostatecznie duża, jeżeli jest to grupa wystarczająco reprezentatywna i osiągnęła wysoki poziom konsensusu, to również jej decyzja powinna być wiążąca.

Peter Emerson – dyrektor de Borda Institute w Belfaście. Specjalizuje się w metodach głosowania używanych przy podejmowaniu decyzji oraz systemach wyborczych.

 

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Marcin Gerwin
Marcin Gerwin
Specjalista ds. zrównoważonego rozwoju i partycypacji
Specjalista ds. zrównoważonego rozwoju i demokracji deliberacyjnej. Z wykształcenia politolog, autor przewodnika po panelach obywatelskich oraz książki „Żywność przyjazna dla klimatu”. Współzałożyciel Sopockiej Inicjatywy Rozwojowej, publicysta Krytyki Politycznej.
Zamknij