Usłużny kamerdyner i pożal-się-Boże intrygant, czy może jednak postać groźna? Jaki jest minister Błaszczak?
W satyrycznym programie TVP „Ucho prezesa”, parodiującym wieczorne narady w gabinecie naczelnika państwa, do którego w korytarzu oczekuje pokorna kolejka ministrów i szefów publicznych instytucji (a nawet sam, ustawiany przez sekretarkę do pionu, Prezydent RP), minister spraw wewnętrznych Mariusz Błaszczak jest przedstawiony jako usłużny kamerdyner i lizus, pożal-się-Boże intrygant. Tam, gdzie bliżsi rządowi komentatorzy i media widzą co najwyżej usłużnego pomagiera prezesa, osobę bez wielkich kwalifikacji i powagi, przeciwnicy coraz częściej znajdują twarz PiS-u autorytarnego, pogardzającego wolnościami obywatelskimi i aroganckiego ponad wszelką miarę. Błaszczak zdaje się robić wiele, żeby przekonać o racji tych drugich – nie jest śmiesznym i żałosnym kamerdynerem prezesa, ale aparatczykiem naprawdę groźnym, oddanie któremu MSW było decyzją o fatalnych konsekwencjach.
Jedno i drugie powinno stać w konflikcie – albo się jest pokornym wykonawcą rozkazów, albo autonomiczną figurą – ale w modelu „zarządzania przez konflikt” i w ramach monarchicznej konstrukcji rządu, w której ministrowie mają podporządkować się prezesowi, jednocześnie maksymalizując swoją władzę nad resortami, niczym udzielnymi księstwami, sprzeczności nie ma. Na ten fakt wskazuje w analizie dla „Newsweeka” Cezary Michalski:
Błaszczak w roli silnego człowieka stara się, jak może. […] Zastrasza uczestników protestów pod Sejmem i pod Wawelem poprzez publikowanie ich portretów – wraz z wezwaniem do stawienia się lub wskazania policji miejsca ich pobytu. Wypowiada się przeciw imigrantom, jeśli wcześniej tak samo wypowie się prezes. I milczy w sprawach trudnych, dopóki prezes nie przedstawi swego stanowiska. […] Błaszczak jest człowiekiem bez właściwości, bez charakteru, wydaje się, że nawet jego energia życiowa jest w całości pożyczona od Kaczyńskiego. Ale z drugiej strony właśnie dzięki temu cieszy się absolutnym zaufaniem najsilniejszej osoby w państwie. Może liczyć na kontakt i wsparcie w każdej chwili.
Nie sposób zliczyć wszystkich nierozsądnych, żenujących i oburzających komentarzy ministra. Można jednak przypomnieć kilka z nich, które wskazują drogę, którą minister Błaszczak obrał. A jest to droga ministra linczu.
Po zdarzeniach sylwestrowych w Ełku, kiedy pracownik baru z kebabem zabił nożem 21-latka, który miał ukraść z lokalu napoje, doszło do ulicznego wzmożenia, które przy odrobinę tylko bardziej nieszczęśliwym splocie wydarzeń mogło przerodzić się w autentyczny samosąd.
czytaj także
Próbowano podpalić mieszkanie jednego z zatrzymanych przez policję Algierczyków, pracujących w barze, okna lokalu wybito, skandowano wzywające do przemocy hasła. Do ulicznej łapanki czy pogromu nie doszło chyba tylko dlatego, że nie było za bardzo kogo gromić ani łapać – obcokrajowcy mieszkający w mieście zostali w domu, a podejrzani o zabójstwo zostali ujęci przez policję. I choć doniesienia o pracy policji tego dnia wskazują na spokój i profesjonalizm, uderza reakcja jej zwierzchnika, ministra Błaszczaka – stał się on nagle samorodnym „ekspertem” od spraw terroryzmu i bezpieczeństwa publicznego, który nie przegapi żadnej okazji, żeby przypomnieć widowni o zagrożeniu wiszącym nad Europą.
Nierozsądne, żenujące i oburzające komentarze wskazują drogę, którą minister Błaszczak obrał. A jest to droga ministra linczu.
„W Polsce jest bezpiecznie w porównaniu z tym, co dzieje się u naszych zachodnich sąsiadów, czy z aktem terroryzmu, do jakiego doszło w Turcji, gdzie zginęło 39 osób” – przekonywał na antenie radiowej Jedynki. Zapytany o to, co się w Ełku faktycznie wydarzyło – uliczne zamieszki, groźby, rzucanie kamieniami – sprawę zbagatelizował i zrzucił winę… na terroryzm. Stwierdził, że „że są zupełnie zrozumiałe obawy ludzi przed wydarzeniami tego rodzaju”. Powtórzymy to sobie: gdy próbuje się podpalić mieszkanie, zdewastować lokal gastronomiczny jego właściciela, a ulica domaga się krwi – wbrew prośbom rodziny zamordowanego, apelującej o spokojną żałobę i uszanowanie ich tragedii – minister opowiada o tym, że ludzie w Polsce są przerażeni zamachami w Berlinie czy Nicei, więc „zupełnie zrozumiałe” jest, że atakują swoich sąsiadów i organizują rozróby. W ten sposób można uzasadnić każdy samosąd, pogrom i lincz. I to właśnie robi minister.
Minister nie widzi zagrożenia w ulicznych rozróbach, o ile wydają mu się wygodne z punktu widzenia polityki – kiedy atakowani są „wrogowie” dobrej zmiany. Zupełnie inne stanowisko zajmuje jednak, gdy atakowana jest sama „dobra zmiana” – wówczas najdrobniejsze incydenty urastają do rangi wręcz zamachu stanu i zbrojnej rebelii.
Dwa tygodnie przed wydarzeniami w Ełku obserwowaliśmy demonstracje przed Sejmem, które w narracji partii rządzącej i samego ministra były puczem. Jak dowiadujemy się z najnowszych enuncjacji Błaszczaka – koordynowanym i konsultowanym z zagranicą. Szczególnego znaczenia – także dzięki propagandowej produkcji „Pucz” – nabierają wydarzenia z 16 i 17 grudnia. Faktycznie, padły tam ostre słowa – nie ostrzejsze jednak niż na demonstracjach „Solidarnych 2010” . Dla prorządowych publicystów ta noc stworzyła jednak dogodną okazję do budowy chochoła „radykalnej opozycji” – do znudzenia powtarzają teorie o spisku, zamachu stanu, puczu i „zdziczeniu” albo „zbydlęceniu” KOD-owskiego motłochu.
czytaj także
Nowością jest jednak to, że tym razem minister postanowił pójść o krok dalej. Mimo że nowelizacja ustawy o zgromadzeniach budzi kontrowersje, a rząd i tak nieustannie oskarżany jest o praktyki państwa policyjnego, więc logika polityczna nakazywałaby raczej powściągliwość (lekcja Orbana) – Błaszczak wybrał konfrontację z użyciem policji i wymiaru sprawiedliwości. Z „puczystów” domniemanych postanowił zrobić puczystów prawdziwych. Na stronach internetowych policji można znaleźć zdjęcia ponad 20 osób, które publikowane są w związku z „naruszeniem przez nie porządku prawnego” pod Sejmem. Każdy, kto rozpoznaje osoby, może (powinien?) skontaktować się z funkcjonariuszami.
Czy publikacja wizerunków była legalna i uzasadniona? „W naszej ocenie nie ma wyraźnych podstaw prawnych do publikacji wizerunku ww. osób na stronie Komendy Stołecznej Policji. (…) Należy także zauważyć, że publikacja wizerunków tych osób może stanowić naruszenie ich dóbr osobistych i być źródłem odpowiedzialności odszkodowawczej” – pisze Helsińska Fundacja Praw Człowieka.
Wydaje się jednak, że nie o prawo już tu chodzi. Jeżeli ktoś faktycznie prawo naruszył, można postawić mu zarzuty – czy to samo nie powinno przypadkiem zatem spotkać zwolenników PiS-u, którzy przy różnych okazjach zaczepiali reporterów telewizyjnych i skandowali agresywne hasła, panie ministrze? Może odbyć się proces i sąd może skazać lub uniewinnić podejrzanych.
Nie o orzeczenie winy tu jednak chodzi, tylko o zastraszenie. Błaszczak musi się liczyć z tym, że może nikogo nie uda się skazać. Ale razem z TVP są bez wątpienia w stanie dalej przesuwać granicę – z imienia i nazwiska piętnować i wyśmiewać protestujących, upubliczniać ich wizerunki, wysyłać komunikat „nie będziecie anonimowi” do wszystkich, którzy przeciwko PiS-owi chcą protestować. Dla osób publicznych to ryzyko, do którego są przyzwyczajeni, dla prywatnych uczestników protestów – którzy sami albo członkowie ich rodzin mogą być przecież zatrudnieni w instytucjach publicznych – to już co innego.
Pokazanie ludzi, którym nic jeszcze nie udowodniono i, w gruncie rzeczy, o nic poważnego nawet się nie podejrzewa, prowadzi do jeszcze jednej konsekwencji: sprawiedliwość schodzi o jeden poziom niżej, na bruk. A niechby tych ludzi rozpoznali nie funkcjonariusze, ale zwyczajni chuligani albo nacjonaliści gorliwie opowiadający o konieczności zrobienia porządku z „KOD-owskimi zdrajcami”, niech rozpoznają ich szefowie i koledzy z pracy. Niechże wreszcie ktoś ich nauczy rozumu, być może z udziałem pięści i nosa. Niech ktoś im wrzuci do domu petardę, obleje drzwi benzyną, kopnie w tramwaju.
Minister znajdzie wytłumaczenie, minister poprawnie zinterpretuje fakty, minister powie, że to wszystko „zrozumiałe obawy ludzi”. Tak się uzasadnia lincz.