My tutaj nie nauczamy, ale uczymy się. Uczymy się przede wszystkim tego, co się wiąże z byciem wśród ludzi – mówi Marianna Kłosińska, założycielka demokratycznej szkoły Bullerbyn.
Marcin Gerwin: Do czego jest potrzebna w życiu dziecka szkoła?
Marianna Kłosińska: Człowiekowi potrzebne są do życia relacje społeczne. I o tyle, o ile szkoła jest ich źródłem – jest potrzebna. Szkopuł w tym, że powinny to być relacje zdrowe, oparte na szacunku i zaufaniu. Szkoła oparta na przymusie modeluje relacje toksyczne. O ile więc da się tworzyć szkołę bez tego przymusu, o tyle może ona być źródłem zdrowego rozwoju społecznego.
Czy nie jest jednak tak, że dzieci powinny zostać wyposażone w podstawowy pakiet wiedzy, dzięki któremu będą rozumiały świat?
Jeżeli sprowadzimy człowieka do roli wykonawcy zadań, nie uwzględniając jego wolnej woli i autonomicznej potrzeby zdobywania wiedzy i umiejętności, to rzeczywiście tak to można postrzegać – że dziecko to jest ktoś, kogo trzeba wyposażyć w wiedzę. Natomiast kiedy myślimy o człowieku od jego najmłodszego wieku jako o osobie, która odczuwa i która dzięki interakcjom i doświadczeniom sama poszerza swoją świadomość, to takie zewnętrzne wyposażanie staje się zbędne. Jestem przekonana, że wiedzę i umiejętności zdobywamy poprzez własne doświadczenia, a nie poprzez intencjonalne działania kogoś z zewnątrz.
Część osób może mieć tu taką refleksję, że gdyby szkoła nie była przymusowa, to dzieci nie uczyłyby się w ogóle.
Posłużę się już słynnym przykładem zwolenników alternatywnych form edukacji, że gdyby rzeczywiście było tak, że dziecko, które nie jest zmuszane do nauki, nie uczy się, to trzeba byłoby zmuszać dzieci do nauki chodzenia czy mówienia. Nie rozumiem, skąd wzięło się przekonanie, że oto nagle w wieku 7 lat należy zacząć zmuszać dziecko do nauki. Moje doświadczenie szkoły demokratycznej całkowicie temu przeczy.
czytaj także
Myślę, że wielu osobom może być trudno sobie wyobrazić, że system edukacyjny mógłby funkcjonować inaczej. Chodzenie i mówienie to jedno, ale pierwiastki? Historia średniowiecza? Wszyscy chodzili do szkoły, jakoś przeżyli te lata, jedni lepiej, inni gorzej. Niektórym szkoła może się dobrze kojarzyć, inni męczyli się w niej przez lata. Pytanie, czy tak w ogóle musi być.
Wiesz, sama przez lata uważałam, że szkoła jest wpisana w naturalny bieg historii życia każdego człowieka. Nie podważałam sensu jej istnienia. Ba! W ogóle nie przychodziło mi to do głowy! To był dla mnie pewnik. Zanim sobie uświadomiłam, że szkoła nie jest tak samo oczywista jak oddychanie, że jest narzucona z zewnątrz, to musiałam dożyć ponad trzydziestu lat! Ten paradygmat był tak mocno ugruntowany w moim postrzeganiu rzeczywistości, że się nad nim w ogóle nie zastanawiałam. Owszem, nie podobało mi się to, jak ona działa, krytykowałam, ale podważyć?
czytaj także
Nie zadawałam sobie pytania, czy iść do szkoły. Jedyne pytanie, jakie miałam, to do jakiej. Zasłyszane przypadkiem historie na temat edukacji domowej bez cienia zastanowienia traktowałam jak wydziwianie i coś absolutnie nonsensownego. Musiałam się otrząsnąć, aby zadać sobie pytanie – po co w ogóle nam szkoła.
Skąd się zatem wziął ten przełom? Co się zmieniło?
To było nagłe olśnienie. Prowadziłam już od kilku lat Fundację Bullerbyn. Któregoś dnia, jakieś siedem lat temu, pojawiła się u mnie dziewczyna, pytając, czy możemy zorganizować zajęcia dla dzieci z edukacji domowej. Zainteresowałam się, bo to był ciekawy temat na kolejny projekt. Opowiedziałam o tym mojej przyjaciółce, z którą rozważałam plany założenia gimnazjum dla naszych dzieci.
czytaj także
Poprzez hałas w kuchni nie dosłyszała mnie i zapytała z niedowierzaniem: „Słuchaj, to ty myślisz, że edukacja domowa to coś dla naszych dzieci?”. I w tym momencie mnie tknęło. Poczułam, że… o kurde! Właściwie to czemu nie? W ciągu paru dni odkryłyśmy unschooling i ocknęłyśmy się na dobre. Po co naszym dzieciom szkoła, skoro mogą się rozwijać w naturalnych warunkach? Skoro same możemy zadbać o przestrzeń do ich rozwoju.
Co rozumiesz przez unschooling?
Unschooling odrzuca szkołę, włącznie z podstawą programową. Jest to pojęcie, które stworzył John Holt ze Stanów Zjednoczonych, rozwijając pojęcie homeschoolingu. Idzie ono dalej niż przeniesienie edukacji do domu z tradycyjnym programem nauczania. Uznał on, że każdy człowiek ma prawo do własnego rozwoju, opartego na jego osobistym potencjale, i że może się rozwijać, korzystając ze środowiska kulturowego, w którym się znajduje. Oczywiście, każdy ma inne środowisko lokalne, rodzinne, inne uwarunkowania ekonomiczne.
W unschoolingu jest właśnie ogromy szacunek dla tej różnorodności i w niej szuka się źródła zdrowego rozwoju. Założenie jest takie, że edukacja będzie polegała na towarzyszeniu dziecku w rozwoju, wspieraniu jego potencjału, zauważaniu jego potrzeb i odpowiadaniu na nie. To dzięki temu będzie potem spełnionym w życiu dorosłym. Badania, które przeprowadził amerykański psycholog Peter Gray, zadając pytania absolwentom takiej formy edukacji, pokazały, że w przeważającej większości są to osoby usatysfakcjonowane swoją aktywnością zawodową, nawet jeżeli nie zawsze wiąże się to z wysokim statusem materialnym. Wiodą jednak życie zgodne z nimi samymi.
W Polsce nie ma prawnej możliwości realizowania unschoolingu w pełnej jego definicji. Musimy spełniać obowiązek nauki do 18. roku życia, co oznacza, że podstawa programowa jest priorytetem realizowanym pod przymusem. Można jednak być unchoolerem mentalnym. Można samemu wyznaczać sobie priorytety i skupiać się na tym, co sami uważamy za ważne, a do podstawy programowej nie przykładać większej wagi. Warto zaznaczyć, że unschooling może przybierać bardzo różne formy. Dzieci mogą chcieć się spotykać się w grupach poza domem, mogą chodzić na zajęcia w określonym rytmie – wszystko to jest możliwe. Powstało też wiele różnorodnych, ale powtarzających się form, które zyskały nazwy własne, np. hackschooling, czyli „wszystkie chwyty dozwolone”, czy worldschooling – uczenie się poprzez podróżowanie.
A ty, koniec końców, założyłaś szkołę.
Zwracam dużą uwagę na potrzeby, zarówno swoje, jak i innych. Nie robię niczego na siłę, raczej płynę, jak woda. Kiedy weszłam w unschooling, to pomyślałam sobie, że jest to moje totalne rozstanie się ze szkołą we wszelkim formacie. Ale kiedy nasze dzieci zaczęły wspominać, że chciałyby, aby grupa była większa (było ich wtedy czworo), to zaczęłyśmy się przyglądać, jak można założyć szkołę. Żywy kontakt z innymi unschoolerami trudno było nam złapać, głównie ze względów logistycznych. Wtedy przyszedł do mnie temat szkoły demokratycznej, dzięki Michałowi Jankowskiemu, który dążył do tego, aby taka szkoła powstała w Poznaniu. Przespałam się więc z tym tematem i rano obudziłam się z myślą, że przepraszam się ze słowem „szkoła”.
I tak powstało Bullerbyn.
No nie. Bullerbyn już istniało. Od 2007 roku prowadziłam już Wioski Bullerbyn. To była trochę taka wolna szkoła demokratyczna, tylko że w czasie wakacji i nieuświadomiona przeze mnie jako koncept szkoły. Dopiero moje dzieci doprowadziły mnie, jak do wielu innych zresztą rzeczy, do Wolnej Szkoły Demokratycznej Bullerbyn.
czytaj także
Wolna, bo niezwiązana ze sztywnym systemem oświaty, czyli bez praw szkoły publicznej. Szkoła, dlatego że zwyczajowo jest to miejsce, gdzie dzieci się codziennie spotykają, a demokratyczna dlatego, że są w ramach, których są współautorami. To społeczność szkolna, w której liczy się każda z osób, które tam są. Zdanie każdego liczy się tak samo, niezależnie od tego, czy jest się dzieckiem, dorosłym, mentorem, nauczycielem czy dyrektorem szkoły. Bardzo ważna jest autonomia każdego z nas – każdy ma prawo do swojego zdania i swojej perspektywy. Jednocześnie uwzględniamy to, że jesteśmy w społeczności. Moja autonomia kończy się tam, gdzie zaczyna się autonomia drugiej osoby. Musimy więc między sobą uzgadniać stanowiska.
No i na koniec Bullerbyn dlatego, że to wszystko dzieje się w nurcie zainspirowanym książką Astrid Lindgren. Dzieci z Bullerbyn to moja ukochana książka z dzieciństwa. Gdy tworzyłam pierwsze wakacje dla grupki moich dzieci i grupki dzieci moich znajomych, to natychmiast przyszły mi do głowy Dzieci z Bullerbyn. Pierwszą taką wioskę zrobiliśmy na podwórku naszego domu. Nie chodziło nam o odtwarzanie warstwy literackiej książki, ale jej ducha i rozumienia świata dziecka, jakie miała Astrid Lindgren. Chodziło o uwzględnienie perspektywy dziecka, jego potrzeb i pomysłów na siebie samego.
czytaj także
Od początku współpracowałam z grupą psychologów. Obok Wiosek prowadziliśmy warsztaty psychoedukacyjne dla rodziców i stworzyliśmy Akademię Wychowawców Bullerbyn, która jest rocznym stażem rozwojowym obejmującym praktykę, warsztaty i superwizję dla ludzi, którzy chcą pracować z dziećmi. W 2012 roku po prostu razem z Magdaleną Kidoń przeniosłyśmy to na grunt szkoły. Magdalena jest psychoterapeutą Gestalt, wspiera zespół, rodziców i przede wszystkim mnie w rozwijaniu koncepcji.
Jak funkcjonuje na co dzień Bullerbyn?
Różnie. Społeczność naszej szkoły to ludzie w różnym wieku, bez segregowania na klasy ze względu na wiek czy płeć. Pośród czterdzieściorga dzieci jest tu Kosma z drugiej klasy podstawówki i Kasia z drugiej klasy liceum, jest też wujek Zenon, który zajmuje się kwestiami technicznymi na kampusie i prowadzi szkolnego busa, i ciocia Teresa, która opiekuje się kuchnią. Są i inni krewni: to taka nasza tradycja wioskowa, że do dorosłych – mentorów, tutorów, warsztatowców – mówi się ciociu lub wujku. Nie mamy nauczycieli, bo „obraziliśmy się” na nauczanie.
czytaj także
My tutaj nie nauczamy, ale uczymy się. Uczymy się przede wszystkim tego, co się wiąże z byciem wśród ludzi. Na zebraniach współtworzymy szkolne zasady, a na kręgach przegadujemy trudne sprawy. Mówimy do siebie wprost, bo chcemy się bezpiecznie ze sobą czuć. To taki ciągły warsztat umiejętności społecznych. Trzy dni w tygodniu spędzamy na zielonej szkole na wsi pod Warszawą. Tutaj mamy masę odpowiedzialności związanych z codzienną dbałością o nasz dom, są też spotkania tutorskie, warsztaty dziedzinowe, głównie przyroda, ale też języki, historia. Są indywidualne spotkania.
czytaj także
Na kampusie są owce, kozy, świnka, koty. Jest stolarnia i Strefa Balansu w lesie na posesji. Namioty tipi, domki szwedzkie, które są pracowniami. Jeden został zaanektowany na RPG-ownię, drugi na materacownię. Raz w tygodniu chodzimy do Stacji Badawczej, gdzie jest FabLab i powstają projekty technologiczne. Można tam też wykuć sobie miecz, bo chłopcy wybudowali piec hutniczy. Jest ogród permakulturowy i pracownia malarska. Jest też Inspiratornia i sala integracji sensorycznej. Jest co robić, ale ważne jest też, że można po prostu się bawić, bo nikt nikogo do niczego nie zmusza. Nudzenie się też jest OK, a kluczowe jest odpoczywanie i zatrzymywanie się. Patrzenie na siebie samego, słyszenie i widzenie innych.
Chaos w systemie edukacji. Rok drugi [rozmowa z Justyną Suchecką]
czytaj także
Czwartki spędzamy już w Warszawie. Mamy lokal w kamienicy w centrum i domek w parku Osiedla Jazdów. Tego dnia są warsztaty z chemii, matematyki i angielskiego, czasem inne. Do wyboru sport. Teraz to basen, akrobatyka i trampoliny, ale wkrótce może się to zmienić, bo to oczywiście społeczność o tym decyduje. Tak samo jak o piątkowych eskapadach w miasto. Na przykład część kadry i dzieci poszła na strajk klimatyczny, ale nie wszyscy, bo nie dla każdego jest to zgodne z jego światopoglądem. W piątki bywamy w różnych miejscach, jak Zielarnia, Klub Komediowy, kawiarnia z ogromnym wyborem planszówek, innym razem rejs po Wiśle, Centrum Nauki Kopernik, Pałac Kultury i Nauki czy teatr.
Co jest dla ciebie podstawą dobrze funkcjonującej szkoły?
Bezpieczeństwo psychologiczne. I nie jest to wcale mój wynalazek. Kilka lat temu firma Google włożyła ogromne pieniądze w projekt Aristotle, w którym przez trzy lata badała pod tym kątem setki zespołów projektowych na całym świecie. Okazało się, że największy wpływ na ich efektywność ma właśnie bezpieczeństwo psychologiczne, czyli poczucie bezpieczeństwa wśród członków zespołu podczas wzajemnych interakcji.
Te zespoły w Google’u, w których obowiązujące normy współpracy wspierały poczucie bezpieczeństwa – osiągały najwyższe wyniki. Co to za normy? To równy dostęp do głosu dla wszystkich członków zespołu, przyzwolenie na popełnianie błędów, otwarta komunikacja, aktywne słuchanie, wrażliwość na emocje innych osób. To samo działa w szkole. Zaufanie, szacunek dla autonomii. Kluczowa jest postawa, a nie forma. To, czy będą warsztaty, czy nie będzie zorganizowanych form edukacji, to jest kwestia otwarta i nie ma większego znaczenia dla procesu i jego skutków.
Czy w szkole demokratycznej odnalazłoby się każde dziecko?
Każde dziecko ma swoje osobiste potrzeby czy ograniczenia. Zatem nie, nie każde. Nawet u nas nie każde dziecko się odnalazło. Każda społeczność szkoły demokratycznej jest inna. Dziecko może więc odnaleźć się w jednej szkole, ale w innej już nie.
Co natomiast z dziećmi, których rodzice nie przejmują się edukacją? Gdyby obowiązku szkolnego nie było, te dzieci mogłyby nie pójść do żadnej szkoły. Czy to nie jest korzyść?
Pomimo obowiązku szkolnego część ludzi nadal żyje w bardzo złych warunkach, a dzieci nawet chodząc do szkoły, podlegają wykluczeniu społecznemu z powodu niskiego potencjału intelektualnego. Wydaje mi się, że warto się zastanowić nad udoskonaleniem form wsparcia systemowego dla całej rodziny, aktywizującego i włączającego. Opartego jednak na dobrowolności, a nie na przymusie.
Gdybyś miała taką możliwość i została ministrem, a właściwie ministrą edukacji, co byś zrobiła?
Przede wszystkim poszłabym w stronę zaakceptowania różnorodności szkół i wyboru rodziców. Zadbałabym o jakość relacji w całym systemie, począwszy od własnego miejsca pracy, czyli ministerstwa. Powołałabym niezależną Radę Programową przy Ministerstwie Edukacji Narodowej, złożoną ze specjalistów z dziedziny edukacji. Zadbałabym o spokojny proces konsultacji społecznych. Osobiście, jako unschoolerka, byłabym za tym, aby decyzję o realizacji podstawy programowej pozostawić rodzicom, zlikwidowałabym obowiązek, a pozostawiłabym możliwość zdawania corocznych egzaminów i corocznej klasyfikacji. Państwowe egzaminy zostawiłabym jako opcję, tak jak teraz zdaje się egzaminy certyfikujące poziomy znajomości języka. Umożliwiłabym jednocześnie prowadzenie wielu różnych formatów szkół: Montessori, steinerowskie, demokratyczne, autorskie i inne, aby stworzyć rodzicom możliwość wyboru.
czytaj także
Wiele osób uważa, że edukacja bez przymusu nie jest wykonalna. Jeżeli rodzice w taki sposób postrzegają edukację, to niestety należy im pozostawić prawo do zmuszania dzieci do nauki, a resztę zostawić naturalnemu procesowi ewolucji świadomości społecznej. Nie robiłabym nic na siłę. Dużo gorszą sytuacją dla dziecka jest niespójność pomiędzy tym, co dzieje się w szkole, a tym, co dzieje się w domu, niż pozostawienie jeszcze przez jakiś czas szkół z przymusem edukacyjnym. Podstawą zdrowego rozwoju dziecka są jego dobre relacje z rodzicami. Nie chcę nikogo zmuszać do tego, by zmieniał swój światopogląd.
Czym wówczas miałaby być szkoła publiczna, organizowana przez państwo?
Bardzo dobrze mi się myśli o tym, że cała oświata jest opłacana ze środków publicznych. Że nie istnieją szkoły opłacane z innych źródeł. Wówczas rzeczywiście jest pełen egalitaryzm w dostępie do edukacji. To, jaka jest to forma edukacji, to wybór rodziców. Dostęp do wszystkich form edukacji nie byłby jednak zależny od statusu ekonomicznego rodziny. Takie rozwiązanie bardzo mi się podoba w edukacji skandynawskiej. Szkoły mogą być prowadzone przez inne podmioty niż administracja publiczna – mogą to być osoby prywatne czy organizacje pozarządowe, ale nigdy nie są płatne.
czytaj także
Jeżeli jednak nie będzie w szkole wspólnej podstawy programowej, czyli czegoś, co poznają wszyscy, na czym wówczas będzie opierała się wspólnota?
Wspólnota nie jest kwestią wspólnego programu nauczania, tylko relacji. Wspólnota opiera się na uwspólnieniu wartości dzięki temu, że każdy jej członek wnosi do niej coś od siebie, z poszanowaniem punktów widzenia pozostałych członków. Wspólnota kulturowa to nie jest efekt przymusowego programu, tylko wymiany doświadczeń, dzielenia się emocjami, wrażliwego rezonowania z otoczeniem.
Czy to jest możliwe, twoim zdaniem, aby taką tradycyjną szkołę publiczną w Polsce przemienić w bardziej demokratyczną lub nawet całkowicie demokratyczną?
Czy można zmienić jakość relacji w szkole publicznej? No jasne! Sama to odczuwam na poziomie zmiany jakości kontaktu w urzędach administracji publicznej. Ostatnio miałam okazję towarzyszyć znajomym cudzoziemcom w urzędzie paszportowym. Byliśmy ogromnie poruszeni troską i w pełni kompetentną i miłą obsługą. Mam wrażenie, że etap PRL-owskiego Misia mamy tam już za sobą. Podobne doświadczenie mam z warszawskim Biurem Edukacji, czy, o dziwo, z kuratorium oświaty. Skoro tam można, to czemu nie miałoby się dać w szkole?
czytaj także
**
Marianna Kłosińska jest jedną z liderek ruchu szkół demokratycznych w Polsce i aktywistką międzynarodowego ruchu edukacji demokratycznej. Członkini OC EUDEC, prezeska Fundacji Bullerbyn na rzecz wspólnoty dzieci i dorosłych i Fundacji Dzieci Mają Głos. Od 2012 roku prowadzi Wolną Szkołę Demokratyczną Bullerbyn. Podjęła się organizacji międzynarodowej konferencji EUDEC 2015 i corocznego zjazdu szkół demokratycznych EUDEC.pl 2017. Jako zdecydowana zwolenniczka unschoolingu prowadzi również Szkołę Podstawową Ronja i Liceum Astrid.