Żart dwójki radiowców wywołał bowiem poważną polityczną debatę, której zysk dla polskiej sfery publicznej jest na tyle znaczący, że wart był całej jego wulgarności.
Często słyszy się opinie, że po „upadku komuny” w Polsce skończyły się dowcipy polityczne. Żart Michała Figurskiego i Kuby Wojewódzkiego, na który zdążyli się już oburzyć prawie wszyscy, ożywił polityczny dowcip w Polsce, choć trochę w innym sensie, niż pamiętamy z „komuny”. Żart dwójki radiowców wywołał bowiem poważną polityczną debatę, której zysk dla polskiej sfery publicznej jest na tyle znaczący, że wart był całej jego wulgarności.
Nie lubię tłumaczyć oczywistości, ale w tym wypadku chyba trzeba. Satyrycy nie naśmiewali się z Ukrainek, tylko traktujących je po chamsku nowych elit III RP. Strategia, jaką przyjęli, jest znana i powszechnie stosowana w satyrze: wcielamy się postać, którą chcemy wyśmiać, pozwalamy w pełni wybrzmieć jej wyolbrzymianym do przesady poglądom, postawom, uprzedzeniom. W ten sposób one same się ośmieszają. Kto oglądał choć jeden odcinek South Parku, wie, o czym piszę. Eric Cartman wygłasza tam antysemickie, homofobiczne, rasistowskie, mizoginiczne hasła, które same „mają się kompromitować”. Do żydowskiego kolegi, skarżącego się na kłopoty z koncentracją na lekcji mówi: „Może powinniśmy cię wysłać do obozu koncentracyjnego”. Do przeszkadzających mu koleżanek: „Może zajęłybyście się swoimi babskimi sprawami, pozmywały naczynia, zaszły w ciążę, czy coś”. O swoim ubogim koledze z klasy żartuje: „Jego rodzina jest tak biedna, że musieli zaciągnąć drugi kredyt, żeby spłacić hipotekę, za kartony, w których mieszkają”. Jest to strategia ryzykowna, co najlepiej obrazuje fakt, że wśród widzów South Parku (zwłaszcza najmłodszych) najpopularniejszą postacią jest właśnie Cartman.
Ale w Polsce ta taktyka zadziałała. Żart wywołał debatę o sytuacji kobiet ze wschodu pracujących w domach Polaków, umieścił w centrum dyskusji temat, który dotąd okupował niemal wyłącznie w niszowe pisma lewicy intelektualnej – w działach krajowych głównych mediów pisze się o nim nieczęsto i nie na pierwszych stronach. Na razie ton dyskusji próbuje nadać prawica. Łukasz Warzecha wykorzystał żart Wojewódzkiego, by odegrać rolę „dobrego pana”, który „swoją” „panią z Ukrainy” szanuje, ceni i w ogóle żyje z nią w takiej zgodzie jak niewolnicy z plantatorami w powieściach czy filmach sławiących harmonię niewolniczego Południa, zniszczoną przez ziejącego nienawiścią Lincolna i wojnę secesyjną.
Ale zamiast tylko oburzać się na dwóch błaznów można zadać kilka ważnych pytań. W jakich warunkach pracują i żyją cudzoziemki w Polsce? (Łukasz Warzecha wciąż nie odpowiedział Jasiowi Kapeli, mojemu redakcyjnemu koledze, jak tam z tym ZUS-em jego pomocy domowej). Jakie warunki ekonomiczne skłaniają je do emigracji? Jakie uregulowania prawne uchroniłyby je przed mobbingiem czy seksualnym napastowaniem ze strony pracodawców?
Warto zapytać, czy przypadkiem osobista realizacja lepiej sytuowanych polskich kobiet nie odbywa się kosztem wykorzystywania taniej siły roboczej ze wschodu. I jaki to ma związek z likwidacją przedszkoli i żłobków.
Zbierając je do kupy w jedno pytanie: jaki sprawiedliwy układ polskie społeczeństwo może zaoferować pracującym tu kobietom zza wschodniej granicy?
Dzięki Figurskiemu i Wojewódzkiemu opinia publiczna chce o tym wszystkim – wyjątkowo i przez chwilę – słuchać. Czy ich żart był niesmaczny? Pewnie tak. Ale skuteczny. Czasem atmosfera w pokoju robi się tak sztywna, nadęta, rozmowy tak uciekają od ważnych tematów, że jedyne co można zrobić, by przywrócić poważną dyskusję, to wejść w rolę chama, błazna, głupka, beknąć, puścić bąka, fiknąć nieudanego koziołka, zrobić głupią minę. Tak, bronię chamstwa. Chamstwa, niepowagi, karnawałowego grubiaństwa – czasem to jedyna droga do tego, by z naprawdę ważnymi problemami przebić się przez kokon uroczystej, nadętej głupoty.