Składamy na ołtarzu samochodów naszą wolność, nasze ulice, nasze pieniądze, nasze zdrowie, nasze dzieci.
W książce Our House Is on Fire Malena Ernman opisuje, jak jej córka Greta Thunberg załamuje się tym, że na każdy artykuł o katastrofie klimatycznej w gazecie przypada pięć albo sześć artykułów o tym, jak super są samochody. W „Gazecie Wyborczej” z poniedziałku 12 lipca są trzy teksty o nowych, świetnych samochodach spalinowych. „495 długości pięknego auta to jest coś! Uwagę zwraca też rozstaw osi i… cena!” – a nie ma żadnej wzmianki o kosztach węglowych. Ja rozumiem, że to są artykuły sponsorowane – ale to naprawdę nie budzi zaufania, jak ta sama gazeta w jednym dziale krytykuje rząd za krótkowzroczną politykę opartą na paliwach kopalnych, a w innym sama prowadzi identyczną politykę: promowanie spalania w zamian za pieniądze. Dopóki nie zaczniemy wszyscy dostrzegać samochodów jako centralnego składnika naszego uzależnienia od spalania paliw kopalnych, będziemy dalej spalać nasz świat…
Nie tylko w Polsce, ale w całej globalnej cywilizacji konsumenckiej istnieje wiara w samochód. To jest religia: niekwestionowana wiara w samochód spalinowy jako obiekt pożądania, jako droga do wolności, jako wielkie osiągnięcie inżynierii, jako droga do szczęścia rodzinnego. Naukowe dowody na to, że samochody osobowe nas niszczą, trują, zabijają, że zabierają nam miasta i świat, nic nie dają. Argumentami nie da się wygrać z wiarą. Z wiarą pewnie może wygrać tylko inna wiara. Dlatego my, osoby piszące, tworzące obrazy, przygotowujące analizy, musimy zacząć tę religię samochodową atakować. Bo bóg samochodów nas atakuje i nas niszczy.
Polski kierowco, pieszy ma zawsze pierwszeństwo. Czego nie rozumiesz?
czytaj także
Samochody są brzydkie. Są brzydkie, ponieważ trują, zabijają, hałasują. Są brzydkie, ponieważ oddzielają ludzi od siebie. Są brzydkie, ponieważ się szybko psują, trzeba je wyrzucać, a potem kupować nowe.
Nasze życie byłoby o wiele lepsze, gdyby jego infrastruktura nie była dostosowana do samochodów. Gdyby państwa, zamiast płacić za nowe drogi, nowe autostrady, wydały te wszystkie pieniądze na inne formy transportu.
Samochody nie są piękne. Są okropne. Nie powstała jeszcze taka reklama, w której samochód stoi w towarzystwie tysiąca innych samochodów na zakorkowanej ulicy i razem tworzą one piękny pejzaż. Na reklamach samochód zawsze stoi sam w nieskażonym krajobrazie, w towarzystwie zdrowych ludzi albo otoczony naturą. Na takim zdjęciu, w takim krajobrazie można by sfotografować kibel i też wyglądałby super. A kiedy reklamuje się Warszawa, to nie chwali się ona sześcioma zakorkowanymi pasami ulicy Wawelskiej, przy której mieszka najwięcej dzieci chorych na astmę. A kiedy reklamuje się Kraków, to nie wielkim rondem przy dworcu, gdzie kręci się dziennie dziesięć tysięcy samochodów. Te miasta legitymują się starówką warszawską i rynkiem krakowskim – miejscami, w których samochodów nie ma. Bo miejsca bez samochodów są piękne.
Samochody nas zabijają. Dobrowolnie codziennie wsiadamy do zamkniętego pomieszczenia, w którym poziom substancji rakotwórczych jest wyższy niż w otaczającym powietrzu. Zapraszamy do tego pomieszczenia nasze dzieci. Wozimy codziennie po mieście półtorej tony stali i płacimy dobrowolnie za paliwo, które przewiezie te półtorej tony z jednej części miasta na drugą. I codziennie wypuszczamy w powietrze, które wdychają nasze dzieci, nasze kruche babcie i dziadkowie, kolejne kilogramy związków, które te dzieci i te babcie zatrują. Te związki zaprowadzą nasze babcie i nasze dzieci na oddziały onkologii. I będziemy je odwiedzać tam, i martwić się zatrutym powietrzem w Polsce.
Idąc pieszo, przekrzykujemy hałas samochodów. Krzyczymy. Wiemy, że ten hałas powoduje brak skupienia, rozdrażnienie, zmęczenie, zmniejszoną wydajność mózgu, mniejszą wrażliwość na dźwięk. Ten hałas powoduje depresję. Depresję pogłębianą przez trujące związki, które wdychamy.
Dobrowolnie wyjeżdżamy codziennie, mimo że wiemy, że tylko przypadek zdecyduje o tym, czy dziś pod nasze koła nie wjedzie dzieciak, i będziemy się potem tłumaczyć, że dziecko wjechało rowerkiem „wprost pod nadjeżdżający samochód”. Dobrowolnie godzimy się na tę ruletkę, w którą rocznie w Polsce przegrywa cztery tysiące osób, a nie wygrywa nikt.
Wychodzimy z dziećmi pieszo na spacer – wiedząc, że przypadek zdecyduje dziś o tym, czy jakiś kierowca, który będzie pędził dwukrotnie za szybko, nie wypadnie z drogi i nie zmiażdży naszego dziecka na chodniku. Przypadek zdecyduje, czy jakiś inny samochód nie wjedzie dziś w nasz samochód i nie zabije naszego syna, naszego brata, naszego bratanka.
czytaj także
Dobrowolnie wsiadamy do pancernego pudła, które ma w imię bezpieczeństwa oddzielić nas od innych ludzi w podobnych pudłach. I zamiast rozmawiać ze sobą, trąbimy na siebie, i wrzeszczymy, mimo że się nie słyszymy – i nazywamy to wolnością, komfortem i wygodą.
I zderzamy się z innymi samochodami, albo ze ścianą, albo ze słupem w garażu i potem płacimy tysiące za naprawy i tysiące za ubezpieczenie. I ten wydatek rzędu kilku tysięcy rocznie uznajemy za konieczny, ale nie będziemy chcieli takich samych pieniędzy wydać na rzeczy, które by nam przywróciły zdrowie.
I to wszystko robimy sobie dobrowolnie, myśląc, że ten samochód to jest jakieś nasze osobiste, życiowe osiągnięcie, że to jest wolność, że to jest szczęście.
Podróże koleją po Europie są wciąż mniej dostępne niż tanie loty
czytaj także
Nie wiem, kiedy daliśmy się ochrzcić w tym Kościele samochodów osobistych, i kiedy zapisaliśmy do niego wszystkich naszych bliskich, i zaufaliśmy jego kapłanom.
Czas już zrozumieć, że ten bóg karmi się nami. Ten bóg domaga się ofiar z ludzi, dosłownie. Składamy na ołtarzu samochodów naszą wolność, nasze ulice, nasze pieniądze, nasze zdrowie, nasze dzieci. Ten bóg nigdy nie będzie zaspokojony, dopóki nie zje całej ludzkości. I nawet wtedy dalej będzie istniał, bo już nie będzie potrzebował ludzkich kierowców. Ten bóg jest brzydki i odmawiam mu posłuszeństwa.