Wielki podstęp autorów Ustawy 2.0 polega na tym, że w swej nazwie odnosi się do rzeczywistości sieci, o której sama milczy. Ustawa jest szkodliwa właśnie dlatego, że w tej sprawie niedomaga – i nie pomogą tu wprowadzane naprędce poprawki, ani ministerialny marketing.
Z Akademickim Komitetem Protestacyjnym solidaryzuję się nie tyle dla jego postulatów, które sensownie skrytykował Marcin Zaród, ile przede wszystkim dlatego, że inicjatywa studentek i studentów UW przyniosła nowe otwarcie debaty o kształcie uniwersytetu w XXI. Jednocześnie zaś pokazała, do jakiego stopnia rzekome „konsultacje ze środowiskiem naukowym” były w swej istocie cichym porozumieniem z jego wąską częścią. To nowe otwarcie jest o tyle niespodziewane, o ile wydawało się już, że ustawa przejdzie przy bierności środowiska akademickiego, które w większości zachowywało się, jakby ustawa w ogóle go nie dotyczyła.
czytaj także
Ja sam chciałbym zwrócić uwagę na aspekt, który dotąd był w debacie pomijany. Otóż w erze cyfryzacji dyskutujemy o uniwersytecie tak, jak gdyby dopiero co rozpoczęła się epoka telewizji. O ile cała energia protestu jest zasilana przez ruch w sieci, o tyle sama sieć nie jest poddawana refleksji. Tymczasem to właśnie sieć, a ściślej: Web 2.0, zmusza nas do pomyślenia uniwersytetu w zupełnie inny sposób. Nie tylko tworzy ona otoczenie, w którym zawiązuje się inna wspólnota akademicka. Rzeczywistość Web 2.0 w sposób zasadniczy warunkuje również codzienną pracę naukowo-dydaktyczną. Jeśli zaś weźmiemy pod uwagę niebywałe szanse i równie niebywałe zagrożenia z tą nową rzeczywistością związane, wówczas okaże się, że ustawa 2.0 jest wielkim nieporozumieniem. A dlaczego?
„Jestem konserwatystą, nie lubię rewolucji. Jest tylko jedna, która mnie cieszy – to ta technologiczna” powiedział minister Jarosław Gowin na otwarciu zeszłorocznego Europejskiego Kongresu Małych i Średnich Przedsiębiorstw w Katowicach. Doprawdy trudno o wyraz większej nieodpowiedzialności niż taka deklaracja radosnej technofilii. Z rewolucji technologicznej, która jest odtąd naszym stanem de facto, nie należy się bowiem cieszyć tak samo, jak nie należy jej przeklinać. Rewolucję technologiczną trzeba jednak wziąć za punkt wyjścia w debacie o uniwersytecie: najpierw rozpoznać rządzące tą rewolucją prawa, a potem zadbać o ich zgodność z nowym stanem de iure, który pozostaje do ustanowienia. W obliczu tego wyzwania, które ta ustawa kompletnie ignoruje, określenie „Konstytucja dla Nauki” brzmi jak ponury żart.
czytaj także
Niedzisiejszość projektu Gowina często umykała jego krytykom przestrzegającym, że ustawa 2.0 w jeszcze większym stopniu, a przede wszystkim bardziej skutecznie niż reforma minister Kudryckiej, podporządkowuje uniwersytet imperatywom nieakademickim. Główny problem z projektem Gowina polega jednak na obietnicy, której dotrzymać nie może: chce mianowicie polepszyć kondycję polskiej nauki, a skazuje ją na dryfowanie i na systemowo wytwarzaną porażkę, gdyż sięga po te same rozwiązania, które choćby na uniwersytetach francuskich i brytyjskich przyniosły efekty pustoszące. Przykład? Skompromitowana kategoria excellence, w której wiele badaczek i badaczy już blisko dwadzieścia lat temu (sic!) dostrzegło fałszywego przyjaciela nauki. Tymczasem w zamyśle reformatorów owa „doskonałość”, w postaci pól, biegunów, wysp i inicjatyw, ma być panaceum na polską naukę! Co więcej, konsolidacja tychże wysp ma być rzekomo zgodna z „trendem” panującym w mitycznej „Europie Zachodniej”. To znaczy: mamy świetne zespoły, świetne badaczki, które „mogą z powodzeniem konkurować z naukowcami z całej Europy”, a jedynym problemem są przestarzałe struktury uniwersytetu i rady wydziałów opanowane przez tzw. „leśnych dziadków”.
Dlaczego jednak nie komentuję samej ustawy, lecz towarzyszącą jej medialną dyskusję? Otóż dlatego, że marketingowy bełkot, za pomocą którego ustawę przedstawiano opinii publicznej przełożył się również na kod komunikacji między ministrem a przedstawicielami środowiska akademickiego w ramach Narodowego Kongresu Nauki. Wydarzenie to przedstawiano jako „największe i najważniejsze przedsięwzięcie w polskiej nauce od czasu zmian ustrojowych lat 1989-90” oraz „podsumowanie wielomiesięcznej, wyjątkowej debaty środowiskowej” (cytuję za stroną nkn.gov.pl). Warunków prowadzonej tam debaty o reformie nie wyznaczył jednak ani minister, ani wyróżnieni przedstawiciele środowiska, którzy wzięli udział w dyskusji. Określił je za to marketingowy storytelling polegający na opowiadaniu klientom historii, w które chcą wierzyć. Jak uczy bowiem guru marketingu Seth Godin, dobra historia to taka, która wpisuje się w „wizję świata” grupy docelowej, dzięki czemu mogą oni sami ją rozwijać. Żyje ona zatem tak długo, jak długo jest opowiadana przez odbiorców. Pytanie zasadnicze brzmi zatem: z jakiej wizji świata ustawa 2.0 wyrasta, kto jest tutaj odbiorcą opowiadanej historii, w kogo ona uderza i kto tej historii najzwyczajniej nie kupuje?
W historii snutej przez frakcję „reformatorską” humaniści zostali zepchnięci do narożnika i zmuszeni do beznadziejnej obrony. Mobilizacja studentek obnażyła jednak siermiężność narracji wytwarzającej sztuczny podział na zwolenników profesjonalizacji, efektywności i konkretu oraz humanistów – odgrywających rolę wielkich hamulcowych reformy, na których wreszcie trzeba wymusić, by się ogarnęli. W rzeczywistości okazało się przy tym, że dzieli nas wyłącznie marketing, albowiem większość protestujących grup i osób wyraźnie podkreśla, że uniwersytet musi się zmienić. Co więcej, wśród protestujących głosów, które odrzucają ustawę w takiej formie, znajdą się i te, które chwalą jej poszczególne zapisy. Natomiast tym, co protestujący zdecydowanie odrzucają, jest przestarzała wizja świata, z której ta reforma wyrasta. Dlatego też podział w środowisku akademickim jest również konfliktem pokoleniowym, któremu te protesty wreszcie pozwoliły wybrzmieć.
czytaj także
Na marginesie, sama jakość ministerialnego marketingu może najlepiej pokazuje niedzisiejszość projektu Gowina. Mimo że strategia komunikacyjna sprawnie wykorzystała nowe media, narracja przypominała teksty z folderu przeciętnej polskiej firmy z korporacyjnymi ambicjami, która zapewnia, że jest innowacyjna, doświadczona i otwarta na klienta, bo teraz tak trzeba, a swoją przaśność maskuje za podrasowanymi zdjęciami do tego stopnia, że w końcu sama zaczyna wierzyć we własną wyjątkowość. Projekt Gowina jest widocznie zanurzony w epoce, która odchodzi. Opowieść o „odrabianiu dystansu do światowych liderów”, „konkurujących ze sobą naukowcach”, czy „zachodnich trendach” jest spóźniona o co najmniej dwie lub trzy dekady. Ciesząca ministra technologiczna rewolucja zupełnie bowiem przekształciła techno-ekonomiczne otoczenie uniwersytetu, którego nie sposób już redukować do „biznesu” w ramach tzw. „współpracy z gospodarką”. Nauczeni doświadczeniem wiemy – choć lepiej to widać poza Warszawą i w miastach z dużymi ośrodkami akademickimi – że taka redukcja na peryferiach półperyferyjnego kraju sprowadza tę współpracę do impotentnego układu na styku lokalnej polityki, biznesu i drobnej elity oraz do pustych gestów w postaci listów intencyjnych, deklaracji o współpracy pomiędzy uczelnią a środowiskiem biznesowym, które budują marketingowy prestiż uniwersytetu, lecz nie mają żadnej sprawczości i podstępnie osłabiają akademickiego ducha. Wiemy też, że taka gospodarka potrzebuje uniwersytetu tylko wtedy, gdy uniwersytet zaakceptuje narzucone przez sfinansjeryzowany i stechnologizowany biznes reguły gry oraz posłusznie się im podporządkuje – sprzeda się za bezcen nie otrzymując właściwie nic w zamian; przyjmie rolę usługodawcy, który „profiluje” i „uatrakcyjnia” programy nauczania na potrzeby zdelokalizowanego kapitału.
Jak to możliwe, że wciąż dyskutujemy o „efektywności” nauki, skoro realnym problemem jest sprawczość wytwarzanej w uniwersytecie wiedzy, a nade wszystko celowość istnienia samego uniwersytetu? Jak to możliwe, że wciąż słyszymy o absurdalnym konkurowaniu między sobą w czasach, gdy wytwarzana już nie tylko na uniwersytecie wiedza musi stawiać czoło opiniom i dogmatom? Jak to możliwe, że największy spór toczy się dziś o autonomię uniwersytetu i jej obronę przez zewnętrzną radą uczelni, podczas gdy wszelka autonomia jest dzisiaj uwarunkowana przez algorytmy? Wreszcie, jak to możliwe, że snujemy ostrożne plany o wejściu do trzeciej setki rankingu szanghajskiego, podczas gdy pierwszych ambasadorów i project managerów rekrutuje Singularity University oddział w Warszawie, a środowisko akademickie nawet nie zdaje sobie sprawy, jak potężnym zagrożeniem dla instytucji akademii jest ta przełomowa [disruptive] innowacja? Gdy złożona wyłącznie z mężczyzn (jak to możliwe i dlaczego to nikogo nie dziwi?) Konferencja Rektorów Akademickich Szkół Polskich udziela bezwarunkowego poparcia regulacjom ustawy 2.0, ten nowy startup społeczno-edukacyjny z doliny krzemowej zdobywa po cichu kolejne przyczółki, by kształcić „nowych liderów przyszłości”, którzy będą pracowali na rzecz nowych arystokratów uberyzacji.
Uniwersytet nie potrzebuje reformy, lecz rewolucji. Pisząc o „uniwersytecie uwarunkowanym” Bernard Stiegler zauważa we Wstrząsach, że „reforma jest czymś, co nie proponuje żadnej alternatywy” i że „dąży ona do ulepszenia skończonego systemu”, podczas gdy „rewolucja jest czymś, co zakłada, że skończony system osiągnął lub wkrótce osiągnie kres, w związku z czym trzeba będzie zmienić system”. Prawdziwe nieszczęście nie polega jednak wyłącznie na tym, że konserwatywno-technokratyczny umysł nie jest w stanie pojąć, że „rewolucja niekoniecznie oznacza tutaj barykady i przejmowanie władzy: jest ona raczej procesem, w którym miniona [révolue] epoka ustępuje miejsca nowej epoce”. Owo nieszczęście bierze się również stąd, że tego zachodzącego na naszych oczach rewolucyjnego procesu nie zrozumiał nawet Komitet Kryzysowy Humanistyki Polskiej, który postawił na „model ewolucyjny systemu szkolnictwa wyższego”. Być może dlatego ministrowi Gowinowi ten lewicowy ekumenizm edukacyjny KKHP przychodziło tak łatwo lekceważyć.
Nie ulega żadnej wątpliwości, że w tej „nowej epoce” humanistyka nie będzie mogła pozostać taka sama i będzie musiała sobie tę nową epokę przysposobić, zamiast się do niej dostosowywać. I na tym właśnie polega fundamentalna zmiana, której frakcja reformatorska nie dostrzegła: za sprawą Web 2.0 epoka elastyczności i dostosowywania się do rynku dobiegła końca. Humaniści i humanistki z mojego pokolenia, o młodszym pokoleniu nie wspominając, doskonale tę zmianę czują, jednak nie zdołali jej jeszcze wyartykułować. Ta niezdolność artykulacji nie dotyczy jednak wyłącznie humanistyki, lecz całej instytucji nowoczesnego uniwersytetu, który jak dotąd nie odnalazł się w powszechnej dezorientacji spowodowanej przez wstrząs cyfrowy. I w tym sensie humaniści – od filozofek przez literaturoznawców, socjolożki, prawników, po antropolożki kultury – winni dokonać transformacji samych siebie, aby ten wstrząs opisać. Pozostawianie techniki (technologii) w rękach techników jest równie złym pomysłem, co pozostawianie ekonomii w rękach ekonomistów, a uniwersytetu – w rękach bezrefleksyjnych technokratów. Racjonalna wyobraźnia podpowiada jednak, że w obliczu tej zmiany uniwersytet – bardziej niż kiedykolwiek i inaczej niż kiedykolwiek – musi pozostać wierny swojemu powołaniu. Jak przypomina Stiegler, „powołaniem instytucji szkolnej ([…] od szkoły podstawowej po szkoły doktorskie) jest formowanie (a w szkołach doktorskich – trans-formowanie) pewnego typu uwagi, którą […] najpierw określono jako logos, a następnie jako rozum”.
Czy politycy staną za studentami protestującymi przeciw Ustawie 2.0?
czytaj także
Wielkim sukcesem ustawowej opowieści o reformie jest to, że neoliberalny model uniwersytetu, został w niej przedstawiony jako racjonalny i aideologiczny: zwolennicy reformy nieustannie grzmieli ex cathedra, by dyskusji o uniwersytecie nie ideologizować. Tymczasem wystarczy sięgnąć do pierwszego lepszego podręcznika wprowadzającego do polityki publicznej, by przekonać się, że dyskusja o polityce edukacyjnej jest ideologiczna z zasady: nie dlatego, że odzwierciedla nasze sympatie względem tej lub innej partii, lecz dlatego, że jest pochodną naszego światopoglądu i wyobrażenia o miejscu szkoły w strukturach polis. Neoliberalny model lansowany przez frakcję reformatorów jest jednym z możliwych modeli i jest ideologiczny w równym stopniu co inne. Za skrajne upolitycznienie debaty odpowiada zatem samo MNiSW, które w konkursie na opracowanie założeń do ustawy wyłoniło trzy projekty w mniej lub bardziej neoliberalnym duchu. Jak to możliwe, że cała debata o uniwersytecie toczyła się z tak bezceremonialnym pogwałceniem tej elementarnej wiedzy? Jak w tym pogwałceniu nie dostrzec opisywanego przez Stieglera „sproletaryzowania procesów decyzyjnych i koncepcyjnych za sprawą automatycznego rozsądku”?
W La parole universitaire – książce wydanej cztery lata po tym, jak przez uniwersytet francuski przetoczyło się podobne do ustawy 2.0 neoliberalne tornado w postaci „ustawy dotyczącej swobód i obowiązków uniwersytetów” konserwatywnego rządu François Fillona – Pierre Macherey pisał w La parole universitaire: „Jeżeli Uniwersytet jest rzeczą, która istnieje, to należy pogodzić się z myślą, że zasługuje on, jak wszystko, co istnieje, na to, by zginąć – i to właśnie teraz się dokonuje. Należałoby z tej sytuacji skorzystać, aby ponownie przyjrzeć się celowościom i trybom funkcjonowania uniwersytetu na zupełnie nowych podstawach”. Cały problem z ustawą 2.0 bierze się stąd, że z tej sytuacji nie korzysta, a takie niewybaczalne zaniechanie powoduje, że wspólnocie akademickiej grozi realne wyginięcie.
Nie potrzeba nam dziś marketingowej wydmuszki o nazwie 2.0 ani symulakrów w postaci spektakularnych kongresów nauki, lecz raczej nowego „sporu fakultetów”, o którym w równie rewolucyjnych czasach i na piętnaście lat przed powstaniem Uniwersytetu Humboldtów w Berlinie pisał Immanuel Kant. Wyzwanie polega jednak na tym, aby w ten spór wejść w odniesieniu do epoki cyfrowej, w której wiedza, w gigantycznie większym stopniu niż za czasów Kanta, nie jest wytwarzana wyłącznie we wnętrzu uniwersytetu. Gdy Kant usiłował uregulować stosunki pomiędzy uniwersytetem a jego zewnętrzem szczególną uwagą obdarzył tych, którzy „pozostają poniekąd w naturalnym stanie uczoności i każdy z nich sam, bez publicznych przepisów i reguł, jako miłośnik trudni się rozwojem lub rozpowszechnianiem nauk”. Dzisiaj tymi miłośniczkami i miłośnikami są whistle blowers, twórcy i twórczynie wolnego oprogramowania, internetowych czasopism filozoficznych i literackich, a nawet anonimowa społeczność Wikipedii. To właśnie one i oni – a nie „biznes” – są nowym otoczeniem do współpracy, której zasady pozostają do wymyślenia. Rozpoznanie reguł rządzących tym otoczeniem oznaczałoby jednak, że jesteśmy gotowi uznać, że epoka „parametryzacyjnej gry”, która zdążyła się nawet stać się tematem badań finansowanych przez Narodowe Centrum Nauki, już należy do przeszłości.
Przyszłość uniwersytetu w epoce cyfrowej może być naprawdę fascynująca. Pierwszym krokiem, który ku niej wiedzie jest odłożenie ustawy 2.0 ad acta epoki analogowej i wejście w realny spór prowadzony na akademickich, a nie marketingowych zasadach.
***
Michał Krzykawski – filolog, romanista, tłumacz. Zajmuje się współczesną filozofią francuską. Pracuje na Uniwersytecie Śląskim.