Jeśli nie jesteśmy zdolni urządzić znośnego życia małej grupie uchodźców, to jak możemy to zrobić dla milionów polskich obywateli?
Obawiam się Unii Europejskiej, która „rozwiąże problem uchodźców” zgodnie z europejskimi standardami. Mówi dziś o nich Orban, wskazując na konieczność uszczelniania granic i ochrony strefy Schengen. Odwołuje się do nich Tusk, zapowiadając odzyskanie kluczy do Europy z rąk przemytników. Możliwe, że mają je w głowie także czescy policjanci zapisujący numery na rękach uchodźców. Europejskie standardy – z reguł, które każą od rzeczywistości oczekiwać więcej – przekształcają się szybko w uzasadnienie obojętności na cierpienie i poniżenie.
Aby adekwatnie zareagować na sytuację, musimy zapytać, jakie odruchy wzmacnia myślenie w kategoriach ochrony status quo w Unii, z kim wchodzi się w sojusze, żeby bronić europejskiego spokoju, i komu oddaje się w ten sposób pole w definiowaniu, czym jest Europa.
Nadzieja na to, że umiarkowanymi środkami ochronić można europejski spokój, opiera się na złudzeniu, że ignorowanie cierpienia uchodźców nie zmieni nas samych i będziemy mogli swobodnie wrócić do sytuacji sprzed kryzysu.
Jest inaczej: jeśli zgodzimy się na pomoc w małej skali, zaakceptujemy odstraszającą politykę selekcji, represji i izolacji w ośrodkach uchodźców, jeśli skoncentrujemy się na wzmacnianiu granic i budowaniu wyższych murów, jeśli przyklaśniemy deportacjom, staniemy się też mniej skłonni do solidarności w ramach UE. Zamiast marzeń o lepszym świecie, spajać nas będzie strach przed stratą bogactwa. W Unii jako wspólnocie ochrony stanu posiadania nie będzie sprzyjającego klimatu dla redystrybucji, redukowania nierówności i dzielenia się.
Ta atmosfera dominuje już przecież w Polsce i innych krajach regionu. Zdecydowanie wejście do Unii nas nie ucywilizowało. Jesteśmy za wolnością przemieszczania się za pracą, ale tylko dla nas. Jesteśmy za pomocą, ale tylko gdy sami ją otrzymujemy. Jesteśmy za swobodą osiedlania się, ale nie dla ludzi spoza Unii. Jej granica stała się dla nas granicą człowieczeństwa, którą się rozkoszujemy.
Wreszcie należymy do pierwszego świata i nie zamierzamy się nim z nikim dzielić.
Kiedy myślimy w kategoriach rozsądnej odpowiedzi na kryzys, stajemy ramię w ramię z dziwnymi sojusznikami. Rośnie rzesza zwolenników rozwiązywania problemów społecznych pod warunkiem, że są to problemy naszych bezrobotnych, naszych bezdomnych i naszych niedojadających dzieci. Naiwnością jest sądzić, że mamy do czynienia z czymś więcej niż z formułą, która ma uzasadnić brak pomocy ofiarom wojny. Gdy tylko „rozwiąże się problem uchodźców”, po ożywieniu społecznej wrażliwości nie będzie śladu. Wróci zwykły bieg rzeczy: biedni są leniwi, bezdomni sami sobie winni, a wszystkim i tak nie pomożemy. Tylko że wróci bardziej, bo wzmocni go jeszcze strach przed utratą stanu posiadania.
Odmawianie miejsca w Europie ofiarom wojny, żeby nie rozbudzać nastrojów ksenofobicznych, nie jest wreszcie żadną polityką rozsądku. To po prostu oddawanie pola rasistom i islamofobom w definiowaniu tego, czym jest Europa. Jeśli zgodzimy się na przykład kupić bajkę Cezarego Michalskiego o obronie państwa socjalnego przez trzymanie z dala „obcych”, szybko nie będziemy mieli ani państwa socjalnego, ani nawet liberalnego.
To nie napływ uchodźców decyduje o nastrojach ksenofobicznych, ale polityczny sposób zdefiniowania tej sytuacji.
Najlepszym przykładem jest tutaj Grecja. Biorąc pod uwagę sytuację ekonomiczną, ludzie powinni masowo popierać Złoty Świt. Tymczasem jest on partią mało znaczącą, rządzi Syriza, która powołała specjalne ministerstwo do radzenia sobie z kryzysem uchodźców, a Grecy dodatkowo spontanicznie pomagają ofiarom wojny, które przebywają w ich kraju. Nie ma żadnej naturalnej reakcji odrzucenia obcych. Jest albo dominująca w Europie polityka strachu, albo polityka odwagi i solidarności, która w nieoczekiwany sposób połączyła dziś Tsiprasa i Merkel.
Tak jak konflikt, a nie sentyment do dzielenia się w obrębie własnej grupy pozwolił zbudować kiedyś państwa dobrobytu, tak dziś o jego przyszłości i przyszłości całej Unii może zadecydować spór o uchodźców. W Polsce powinniśmy przyjąć ich co najmniej 15 tysięcy. Na tyle stać było Polskę po wojnie, kiedy przyjechali do nas uchodźcy z Grecji, gdzie groziła im śmierć i represje.
Jeśli dziś nie stać nas na powtórzenie podobnego gestu wobec ofiar wojny, jeśli przyznamy, że nie jesteśmy zdolni urządzić im tu życia w znośny sposób, to nie ma się co łudzić, że będziemy to mogli zrobić dla 36 milionów polskich obywateli.
**Dziennik Opinii nr 247/2015 (1031)