Politycy mają reprezentować obywateli, czy rynki finansowe i prezesów prywatnych korporacji?
Tony Blair doradza bankowi JP Morgan, Gerhard Schröder pracuje (pośrednio) dla Gazpromu, Nicholas Sarkozy bierze zlecenia od banku Morgan Stanley. Były premier RP, Kazimierz Marcinkiewicz doradzał przy prywatyzacji PGE jako pracownik Goldman Sachs – banku, który walnie przyczynił się do wybuchu kryzysu z 2008 roku swoją grą na pęknięcie bańki rynku nieruchomości w USA, ale także wspierając kreatywną księgowość rządów Grecji.
Jeśli prawo stanowione przez polityków ma być wyrazem dążeń społeczeństw, a nie narzędziem ułatwiającym unikanie podatków i wyprowadzanie pieniędzy z kieszeni pracującej większości na konta banków i potentatów giełdowych, trzeba w końcu zatrzymać obłęd „obrotowych drzwi” między wielkim biznesem a polityką.
Lista wpływowych decydentów pracujących dla Goldman Sachs jest długa: Mario Monti i Lukas Papademos, premierzy Włoch i Grecji. Robert Zoellick, szef Banku Światowego w latach 2007-2012. Romano Prodi, szef Komisji Europejskiej, za którego kadencji wprowadzono do obiegu euro. Wiceprezesem i dyrektorem zarządzającym GS był nie kto inny, jak Mario Draghi – aktualny prezes Europejskiego Banku Centralnego. Szefem rady dyrektorów Goldman Sachs International został niedawno były przewodniczący KE, Jose Manuel Barroso.
A na naszym podwórku? Wysokie stanowiska w bankach BPH, BRE Banku i PKO BP zajmował powiązany z Leszkiem Balcerowiczem ekonomista Ryszard Petru. W latach 1997-2000 był konsultantem w biurze pełnomocnika rządu ds. reformy emerytalnej, aktywnie wspierając największy przekręt III RP, jakim było wprowadzenie Otwartych Funduszy Emerytalnych, na którym zarobili między innymi jego byli pracodawcy. Jak pisze profesor Leokadia Oręziak, autorka najważniejszej polskiej książki na ten temat, około 1/3 długu publicznego Polski (300 mld złotych) wynika wprost z finansowania ubytku części składki nie przekazywanej do ZUS. To bezpośredni efekt wprowadzenia OFE, o którym jednak nie zająknie się ani straszący Polaków licznikiem długu publicznego profesor Balcerowicz, ani jego wychowanek, obecny lider Nowoczesnej.
Nic nie zmieniło się pod tym względem w podobno ludowym i stojącym na straży suwerenności rządzie Prawa i Sprawiedliwości. Reguły podatkowe korzystne dla swojego byłego pracodawcy, banku Santander, pisze dziś prezes-wicepremier Mateusz Morawiecki. Pisze, dodajmy, przy współudziale doradców, którzy także wywodzą się z należącego do grupy Santander banku BZ WBK – Agaty Górnickiej, Michała Humięckiego i Marcina Obronieckiego. Zapewne czystym zbiegiem okoliczności jest fakt, że proponowane zmiany prawne w obszarze emerytur, opodatkowania zysków kapitałowych i zwolnienia z podatku CIT funduszy inwestycyjnych typu REIT (finansujących nieruchomości komercyjne) mogą okazać się niezwykle korzystne właśnie dla Santandera.
To nie pierwsze wystąpienie premiera Morawieckiego w obronie interesów wielkiego biznesu. Morawiecki (podobnie jak najbardziej kuriozalny minister tego rządu, Witold Waszczykowski) entuzjastycznie popiera pisany przez lobbystów amerykańskich korporacji, negocjowany w tajemnicy przed amerykańską i europejską opinią publiczną traktat handlowy TTIP. Traktat, który w praktyce uniemożliwi prowadzenie choćby minimalnie suwerennej polityki gospodarczej.
„Obrotowe drzwi” między wielkim kapitałem, finansjerą czy molochami w rodzaju Gazpromu a parlamentami krajowymi i unijnymi instytucjami kręcą się tak szybko, że trudno za nimi nadążyć.
Ludzie odpowiedzialni za wytyczanie ram prawnych do prowadzenia biznesu, w zamian za słuszne dla niego decyzje przechodzą na hojnie opłacane stanowiska.
Lub na odwrót – z poparciem swoich korporacyjnych przyjaciół dostają się na wysokie stanowiska publiczne, gdzie z pełną emaptią troszczą się o interesy finansowych czy przemysłowych gigantów. Trudno jednak poważnie mówić o demokracji, gdy nasi reprezentanci odpowiadają głównie przed rynkami finansowymi i prezesami prywatnych korporacji – a nie przed obywatelkami i obywatelami, którzy dali im mandat do sprawowania władzy.
Niezbędnym krokiem do uzdrowienia życia publicznego jest zatrzymanie tych obrotowych drzwi. Postulatem minimum, który należałoby rozważyć, jest kilku- (pięcio-?) letni zakaz transferów pomiędzy wysokimi stanowiskami w administracji publicznej i w wielkim biznesie.
Jednocześnie zaufania obywatelek i obywateli nie uda się odzyskać, jeśli polityka nie stanie się bardziej transparentna. Wprowadzenie stosownych mechanizmów na poziomie europejskim proponuje np. ruch DIEM25 i Janis Warufakis: bez pełnej jawności posiedzeń, sprawozdań i istotnych negocjacji prowadzonych przez kluczowe instytucje europejskie, bez wprowadzenia obowiązkowego rejestru lobbystów, zawierającego ich honoraria, nazwiska klientów i historię spotkań z urzędnikami, jakakolwiek demokratyczna kontrola nad nimi będzie fikcją. A demokratycznej kontroli potrzebujemy dziś jak powietrza.
Zrośnięcie się, nieraz ostentacyjne elit polityki i finansów przekracza wszelkie granice przyzwoitości. Społeczne zaufanie do zabetonowanego systemu leci na pysk, skutkując wzrostem poparcia populistycznej, ksenofobicznej prawicy. Obietnice „rozpieprzenia układu” czy wskazywanie kozła ofiarnego w postaci imigrantów doskonale docierają do ludzi wściekłych na odklejone od rzeczywistości, aroganckie elity.
Im szybciej te obrotowe drzwi między polityką a wielkim biznesem będą się kręcić, tym bardziej zagrożona będzie społeczna spójność w krajach UE, a co za tym idzie sama wspólnota europejska i jej demokratyczne wartości. I tym silniejsza będzie nacjonalistyczna reakcja, jeśli dojdzie do rozpadu UE. Jak ta reakcja może wyglądać widzimy po fali ksenofobicznych ataków, przelewającej się przez Wielką Brytanię po Brexicie. Potraktujmy to ostrzeżenie poważnie.
***
Mateusz Trzeciak – tłumacz, spółdzielca, gitarzysta punkowy, pochodzi z Bielska-Białej, od 10 lat mieszka w Krakowie. Członek Zarządu Krajowego partii Razem.
**Dziennik Opinii nr 232/2016 (1432)