Raczej „polityką” niż „ekonomią” przekonują nas polscy ekonomiści wzywający rząd premiera Morawieckiego do wznowienia przygotowań Polski do przystąpienia do strefy euro.
„W Europie trwa właśnie dyskusja o przyszłym kształcie UE i wszystko wskazuje na to, że nie będzie Unii dwóch prędkości. Jedyną przyszłością będzie poszerzona eurostrefa” – piszą na łamach „Rzeczpospolitej” polscy ekonomiści i wzywają rząd premiera Morawieckiego do wznowienia zawieszonych przygotowań Polski do przystąpienia do unii walutowej. Spektrum nazwisk – od liberałów Stanisława Gomułki i Marka Góry po socjaldemokratów Marka Belkę i Jerzego Wilkina – sugeruje szeroki konsensus ekonomiczny w tej sprawie; główny argument listu ma jednak charakter polityczny. Choć autorzy przywołują pozytywne wskaźniki ekonomiczne dla strefy euro, wyraźnie mocniej wybrzmiewa w ich apelu uzasadnienie cywilizacyjne – alternatywą dla euro będzie rosyjska strefa wpływów. Cynicy (realiści?) dopowiedzieliby: wolicie być półkolonią Niemiec czy kolonią Rosji?
Zgadzając się z generalną intencją autorów – uważam, że Polska powinna w przyszłości być częścią jądra projektu integracyjnego – mam sporo wątpliwości, czy to właśnie waluta euro nadaje się na tak ostatnio poszukiwaną big idea polskiej debaty i czy będzie motorem jakościowej zmiany w naszej polityce.
czytaj także
Na początek zastrzeżenie z obszaru samej ekonomii – autorzy listu podają jako argument na rzecz swojej tezy dobre wyniki i optymistyczne prognozy wzrostu gospodarczego dla strefy euro. Z tymi wskaźnikami trudno się spierać, warto jednak przypomnieć, że kluczowy problem strukturalny unii walutowej, czyli nierównowaga handlowa, nie został rozwiązany – już na początku zeszłego roku Komisja Europejska wskazywała na zagrożenia związane z niemiecką nadwyżką eksportową; najnowsze dane (do października 2017) sugerują, że tak uciążliwa dla reszty krajów przewaga niemieckiego eksportu nad importem w ramach strefy euro obniżyła się, ale minimalnie.
Nawet, jeśli Polska – jako poddostawca przemysłu zestrojona jest z Niemcami cyklem koniunkturalnym – faktycznie jest dziś do strefy euro nieźle dopasowana (zwłaszcza, że spełnia dziś 4 na 5 jej kryteriów: inflacji, deficytu, długu publicznego i długoterminowych stóp procentowych), należy postawić pytanie, czy sama strefa euro będzie w stanie przetrwać kolejne lata niemieckiej hiperkonkurencyjności. Zmiana tego stanu rzeczy wymagałaby przede wszystkim podniesienia płac w samych Niemczech i dopuszczenia nieco wyższej inflacji, a tego w obecnej atmosferze politycznej trudno się spodziewać.
Można oczywiście zbyć tę krytykę argumentem, że aby strefa euro przetrwała, nierównowaga handlowa musi zostać w jakiś sposób złagodzona, tzn. musi dojść do jakiejś formy politycznej redystrybucji niemieckich nadwyżek; jeśli tak się nie stanie, wraz z końcem wspólnej waluty zniknie cały nasz dylemat. Trudniej jest podważyć tezy Stefana Kawalca i Ernesta Pytlarczyka o deflacyjnym wpływie wspólnej waluty na gospodarkę Polski, ale i one znajdują swych polemistów.
czytaj także
Ważniejszy od tych kwestii wydaje się jednak kontekst polityczny – bo raczej „polityką” niż „ekonomią” przekonują nas autorzy Listu otwartego. Tutaj mam również najwięcej wątpliwości do ich tez.
Przede wszystkim – do kogo piszą? Intencje autorów mogą być szczere. W kontekście zapowiedzi nowego otwarcia na arenie międzynarodowej (oficjalnie temu przecież miała służyć wymiana premiera) pomysł „powołania stałej rady, która wskaże niezbędne zmiany w systemie prawnym oraz finansowym, pomoże wybrać właściwy moment wejścia do mechanizmu ERM II i opłacalny dla polskiej gospodarki kurs zamiany złotego na euro, a także zainicjuje społeczną akcję informacyjną” wydaje się jakoś racjonalny. Tyle że rząd nowe otwarcie rozumie zupełnie inaczej – wizyta premiera w Budapeszcie i ofensywa dyplomatyczna mają służyć sprostowaniu „nieporozumień komunikacyjnych”, jakie według rządu stoją za słabnącą pozycją Polski.
Rządowa diagnoza problemu przypomina więc myślenie starej Unii Wolności – linia była słuszna, tylko PR niedoskonały. W tej sytuacji ze strony władzy spodziewać się można zalewu kolejnych pasków TVP Info (przełożonych na angielski?), względnie budowy narodowego generatora memów, ale wielkiego zwrotu w sprawie euro już niekoniecznie.
Kto w tej sytuacji mógłby list ekonomistów odczytać i wyciągnąć z niego wnioski?
Nie ma lekko. Dzisiaj i rząd, i Polacy (w większości) są przeciw wejściu Polski do strefy euro. Rząd może się kiedyś zmienić, ale zgoda obywateli na przyjęcie wspólnej waluty wymagałaby, jeśli nie nowego konsensusu, to przynajmniej zmiany zdania przez wyraźną większość wyborców.
czytaj także
W warunkach naszej sfery publicznej tylko silna narracja wiarygodnego lidera politycznego jest w stanie przebudować świadomość Polaków w tak znacznym stopniu – sprawa uchodźców pokazała dobitnie, jak wielka (na tle ekspertów, publicystów czy nawet społecznych autorytetów w rodzaju Kościoła) jest moc opowieści, za którą stoją pełnoprawny projekt i oferta wyborcza.
I teraz: opozycja ma dwa lata do wyborów, więc zbudowanie narracji wokół kontrowersyjnej sprawy euro może być dla niej szalenie ryzykowne. Nie przypadkiem Grzegorz Schetyna walczący o więcej niż kilkanaście procent głosów rozmywał odpowiedź na pytanie, czy wspólna waluta zaistnieje w centrum przekazu wyborczego PO. Czy sprawa jest zatem stracona, skoro duża partia opozycyjna boi się podjąć ryzyko przekazu sprzecznego z wynikami sondaży?
Wg mnie temat euro można uratować politycznie tylko jako część szerszej wizji europejskiej, alternatywnej wobec wrogiego Unii PiS, ale i zachowawczego myślenia PO jako „soft-PiS-u”. Polacy mogą wybrać bycie w centrum Europy, ale przede wszystkim ze względów geopolitycznego bezpieczeństwa, wyznawanych wartości cywilizacyjnych, z potrzeby solidarności i z tęsknoty za wolnością osobistą i polityczną, wreszcie ze względu na swoje aspiracje rozwojowe.
To prawda, że jądro przyszłej integracji będzie opierało się na wspólnym pieniądzu i że to zasięg unii walutowej wyznaczy granice Unii Europejskiej 2.0. Nie będzie z nią jednak tożsamy – poza gospodarką i wymiarem socjalnym będą musiały mu towarzyszyć wspólnota obronna, której początek stanowi PESCO i silny wymiar aksjologiczny. One nie mogą być kwiatkiem do kożucha wspólnej waluty, bo wówczas ani Europejczyków z karolińskiego jądra, ani tym bardziej Polaków taka wizja nie przekona.
„Podjęcie przygotowań do przyjęcia euro może się stać sposobem na wyjście Polski z impasu, w jakim się znalazła na forum europejskim” – tu znowu z autorami zgoda. Wysłanie sygnału, że w Polsce są siły polityczne i obywatele pragnący ścisłej integracji to warunek (konieczny, acz niewystarczający), by drzwi do europejskiego jądra pozostały dla Polski otwarte. Nie wierzę jednak, że euro stanie się „śmiałym strategicznym projektem, który na powrót ma szansę połączyć Polaków”. Jeśli bowiem walutę postawimy w centrum politycznej narracji, utożsamimy ją z „byciem w Europie”, sprzedamy Polakom jako pars pro toto europejskiej cywilizacji – po raz drugi wpadniemy w koleinę technokracji wspartej ideą historycznej konieczności.
Taki manewr raz się powiódł, w latach 90. Ale to było w czasach autorytetu ekspertów ekonomicznych, konsensusu polskich elit politycznych i silnie uwewnętrznionych przez społeczeństwo aspiracji pojętnego i gorliwego prymusa transformacji. To se ne vrati, jak mawiają Polscy czechofile (bo nie Czesi przecież). Nie stawiajmy zatem wozu przed koniem: w sensie logicznym, rzecz jasna, bo chronologicznie wejście Polski do jądra UE i do strefy euro nastąpią zapewne równocześnie. Chodzi o to, że nową Europę – Europę solidarności, bezpieczeństwa, wolności politycznych, modelu dobrego życia – na użytek wyborców trzeba właśnie wymyślić. A jeśli uda się ich do niej przekonać, euro wezmą w pakiecie.