Podatki nie są po prostu niskie lub wysokie. Są wysokie dla jednych, a niskie dla drugich. W dzisiejszej Polsce najwyższe są dla ubogich, niskie dla bogatych, a globalne korporacje nie płacą ich wcale. Pisze Hubert Walczyński.
„Spięcie” to projekt współpracy międzyredakcyjnej pięciu środowisk, które dzieli bardzo wiele, ale łączy gotowość do podjęcia niecodziennej rozmowy. Klub Jagielloński, Kontakt, Krytyka Polityczna, Kultura Liberalna i Nowa Konfederacja co kilka tygodni wybierają nowy temat do dyskusji, a pięć powstałych w jej ramach tekstów publikujemy naraz na wszystkich pięciu portalach.
Jak wynika z badań Pawła Bukowskiego i Filipa Novokmeta „w ciągu ostatnich 25 lat znaleźliśmy się w grupie najbardziej nierównych europejskich krajów”. Choć pośród polskich ekonomistów panowało przekonanie, że nierówności nie są problemem w naszym kraju, wskaźniki, na których się opierali, były znacząco niedoszacowane. Bazowały bowiem na odpowiedziach ankietowych, a najbogatsi – jak się okazało – nie do końca szczerze i uczciwie opowiadali ankieterom o tym, ile zarabiają. W efekcie indeks Giniego – jedna z najpowszechniejszych miar nierówności – jest dla Polski o kilkanaście punktów procentowych wyższy niż wskazują dane deklaratywne.
Przekładając z ekonomicznego na ludzki – dwa miliony Polek i Polaków żyją w skrajnym ubóstwie, a więc za mniej niż 640 zł miesięcznie na osobę samotną lub 1727 zł na rodzinę czteroosobową. W tym samym czasie majątki najbogatszych Polaków z roku na rok puchną. Skończyły się przy tym potransformacyjne dekady szalonej mobilności społecznej, kiedy to można było w jednym pokoleniu przeskoczyć o dwie klasy społeczne. Kto dziś rodzi się ubogi, być może doczłapie na społecznej drabinie do klasy średniej, ale z pewnością nie znajdzie się w rankingu Forbesa najbogatszych Polaków.
System podatkowy powinien nierówności niwelować, a szanse wyrównywać, ale nie robi ani jednego, ani drugiego. Formalnie mamy w Polsce progresję podatkową: progresywną kwotę wolną od podatku, która dla najmniej zarabiających wynosi 8000 zł rocznie, a później stopniowo spada – zarabiający powyżej 127 tysięcy rocznie nie mają kwoty wolnej wcale. Dwa szczeble podatku dochodowego – 17 proc. dla zarabiających poniżej 85 tysięcy i 32 proc. od nadwyżki ponad ten próg. Mamy też czteroprocentową daninę solidarnościową dla zarabiających powyżej miliona rocznie. Rzecz w tym, że teoria swoje, a praktyka swoje. Gdy spojrzymy na dane empiryczne z urzędu skarbowego i ZUSu, okaże się, że najwięcej na utrzymanie państwa płacą w Polsce najubożsi i klasa średnia.
Diagnoza
Kiedy spojrzymy na efektywną stawkę opodatkowania dla poszczególnych grup dochodowych – czyli na to, ile kto płaci w praktyce – okazuje się, że polski system podatkowo-składkowy jest głęboko regresywny. Na pierwszych kilku szczeblach rozkładu dochodów widać jeszcze ślady progresji – nisko opodatkowaną grupą są zarabiający pomiędzy 10 a 20 tysięcy rocznie brutto (20,5 proc.), więcej od nich płacą ci z dochodami na poziomie 30 czy 40 tysięcy. Ale mniej więcej w dwóch trzecich rozkładu progresja się załamuje. Suma obciążeń podatkami i składkami jest najwyższa dla polskiej klasy średniej – grupy zarabiającej pomiędzy 50 a 200 tysięcy rocznie brutto – i wynosi około 33 proc. Można więc zrozumieć dlaczego to właśnie ta grupa – z którą (zwykle aspiracyjnie) utożsamia się większość Polek i Polaków – tak często gardłuje za obniżkami podatków.
Co dzieje się dalej? Obciążenia zaczynają się zmniejszać. Ich suma dla zarabiających pomiędzy 200 a 500 tysięcy rocznie spada do 28,9 proc. Osoby z dochodami pomiędzy pół miliona a milionem rocznie płacą 23,8 proc., a najbogatsi – zarabiający powyżej miliona – przeciętnie płacą w formie podatków dochodowych i składek 20,5 proc. dochodów. Milionerzy stanowią tym samym najniżej opodatkowaną grupę społeczną w naszym kraju. Należy przy tym dodać, że polski system podatkowy rzeczywiście jest progresywny – rzecz w tym, że głęboko regresywny jest system składkowy (a więc „podatków”, które płacimy na rzecz ochrony zdrowia czy ubezpieczeń emerytalnych) – im więcej zarabiamy, tym niższe – procentowo – składki płacimy – średniacy w samych składkach oddają około 25 proc. swoich dochodów, najbogatsi 1,5 proc.
czytaj także
Największa wyrwą w tym systemie, odpowiadającą za jego regresję, stanowią przywileje dla samozatrudnionych. Jak wskazują dane Eurostatu, pod kątem liczby samozatrudnionych przodujemy w Europie (wyprzedzają nas w tej statystyce jedynie Grecja i Włochy) – niemal co piąta osoba pracująca w Polsce prowadzi własną działalność gospodarczą. Prawdopodobnie nie wynika to jednak z wybitnej przedsiębiorczości Polek i Polaków, a fali masowych, fikcyjnych umów b2b, na które przechodzą specjaliści, żeby korzystać z przywilejów podatkowych. Jak wynika z danych GUS fikcyjnych samozatrudnionych może być około pół miliona – 523 tysiące polskich samozatrudnionych pracowała albo dla jednego klienta, albo uzyskiwało ponad 75 proc. dochodów od jednego zleceniodawcy.
Przywileje podatkowo-składkowe samozatrudnionych to po pierwsze liniowy PIT – na poziomie 19 proc. bez względu na wysokość dochodów podatnika. Największym przywilejem jest jednak ryczałt – najbardziej regresywna forma opodatkowania. Ryczałt oznacza, że przedsiębiorcy płacą składki tej samej wysokości bez względu na to, czy ich dochody wynoszą 2, 5 czy 50 tysięcy miesięcznie. Są to, dodajmy, składki dosyć niskie – dla przykładu składka zdrowotna dla przedsiębiorcy w 2021 roku to 381,81 złotych miesięcznie (tyle samo na zdrowie przeznacza osoba pracująca na etacie i otrzymująca miesięcznie na rękę około 3500 zł), z czego 328,78 można odliczyć później od podatku – więc realny jej koszt to 53 złote miesięcznie. Podobnie sprawa ma się z ryczałtowymi składkami ZUS – na które tak często narzekają w mediach przedsiębiorcy. Z jednej strony, mogą być bardzo obciążająca dla tych, którzy ledwo wiążą koniec z końcem – stąd opowieści o panu prowadzącym warzywniak, którego nie stać na opłacenie ZUS-u, z drugiej strony, to kwoty niezauważalne dla tych zarabiających setki tysięcy rocznie.
W tym kontekście w bardzo dobrym kierunku szły rozwiązania Polskiego Ładu, mające na celu likwidację ryczałtu w składce zdrowotnej, na rzecz normalnych, proporcjonalnych składek, które płacą wszyscy pozostali pracownicy. Nie było to – jak grzmiały liberalne media – łupienie przedsiębiorców ani karanie najzdolniejszych, a zniesienie przywileju dla jednej grupy społecznej, którego nie mają inne. Przywileju, na którym najbardziej korzystają polscy milionerzy – przypomnijmy – najniżej opodatkowana grupa w kraju.
Ryczałtowe składki miały swoje uzasadnienie w konstrukcji systemu podatkowego w latach 90. W słabym państwie po transformacji ryczałt pozwalał na zapewnienie stałych wpływów do skarbu państwa i pozbycie się konieczności kontrolowania wysokości dochodów – każdy płacił tyle samo. Od tego czasu minęło jednak 30 lat. Czas najwyższy skończyć z państwem silnym wobec słabych i słabym wobec silnych.
Zniesienie ryczałtów to tylko początek drogi do efektywnego i sprawiedliwego systemu podatkowego. Nawet teoretyczna progresja polskiego systemu w porównaniu z resztą krajów Europy wypada blado. Praktycznie wszystkie kraje zachodniej Europy mają systemy bardziej progresywne od Polski. Średni poziom najwyższego szczebla podatku dochodowego w Unii Europejskiej to 37,77 proc. W Niemczech, Francji czy Wielkiej Brytanii przekracza on 40 proc., a w Austrii, Belgii czy Danii nawet 50 proc. Niższą progresję od Polski ma z kolei Bułgaria, Rumunia, Rosja czy Ukraina. Mamy też jedną z najniższych kwot wolnych od podatku w Europie. Ale nie oznacza to, że mamy w Polsce wyjątkowo niskie podatki. Są bowiem takie, w których przodujemy.
Mamy – w skali Europy – bardzo wysoką stawkę podatku VAT. Nasze 23 proc. sytuują nas na dziesiątym miejscu spośród krajów Europy, nieco ponad średnią unijną. Problem z podatkami od konsumpcji, do których VAT należy, polega jednak na tym, że najbardziej obciążają one najuboższych. Bierze się to stąd, że to najubożsi konsumują – względnie – największą część swojego dochodu, bo najmniej oszczędzają (bo oszczędzać z pensji wynoszącej 2 tysiące miesięcznie zwyczajnie się nie da). Tak więc osoba, która zarabia 2 tysiące, wydaje 2 tysiące każdego miesiąca, więc cały jej dochód podlega opodatkowaniu stawkami VAT. Z drugiej strony, osoba, która zarabia 15 tysięcy złotych, a wydaje 10 tysięcy, płaci VAT tylko od dwóch trzecich swojego dochodu, bo tylko tyle wydaje na konsumpcję. Pozostałe oszczędza lub inwestuje – pomnażając je dalej i jeszcze bardziej pogłębiając nierówności dochodowe.
czytaj także
Mamy więc w Polsce podatki niskie dla bogatych i wysokie dla ubogich. Dla pracowników – niską na tle Europy progresję podatków dochodowych. Dla samozatrudnionych – regresywne składki i brak jakiejkolwiek progresji. Jednocześnie wysokie podatki od konsumpcji, które najmocniej obciążają najuboższych. Polski system podatkowy wygląda tak, jakby konstruowali go Jan Kulczyk, Zygmunt Solorz-Żak i Leszek Czarnecki mając na względzie przede wszystkim swój własny interes.
Recepty
Po pierwsze, potrzebujemy w Polsce wyższej progresji dla pracowników, walki z fikcyjnym samozatrudnieniem i progresji dla przedsiębiorców, którzy rzeczywiście prowadzą firmy. Jak wynika z danych z przytaczanego raportu w Polsce osób rozliczających się PIT-em 36L – czyli liniową 19-procentową składką opodatkowania dla samozatrudnionych – jest 557 tysięcy, a ich średni dochód brutto to 269 tysięcy rocznie. Co więcej, to właśnie w ten sposób w Polsce rozliczają się najbogatsi – ponad połowa najbogatszego 1 procenta w Polek i Polaków rozlicza się poprzez PIT 36L, a jednocześnie 60 proc. dochodów osób prowadzących działalność gospodarczą trafia do 10 proc. najlepiej zarabiających z nich. Właśnie dlatego potrzebujemy progresji podatkowej dla samozatrudnionych – żeby wyższe podatki zapłacili milionerzy, a niższe – owiane legendą panie prowadzące warzywniaki.
Należy przy tym skończyć z frazesami, zgodnie z którymi nie jesteśmy wystarczająco bogaci, żeby wyższa progresja podatkowa miała w Polsce sens. To argument bez horyzontu, powtarzany w kółko od trzydziestu lat. Nie ma takiego momentu, w którym najbogatsi uznają, że są wystarczająco bogaci i chętnie podzielą się z innymi, jest tylko moment, w którym uznajemy, że nie chcemy dłużej finansować państwa z kieszeni najuboższych. Z tego też powodu obok powiększenia progresji podatkowej potrzebujemy radykalnie wyższej kwoty wolnej od podatku, która najprawdopodobniej wejdzie w życie 1 stycznia 2022 roku.
Po drugie, należy zauważyć, że głównym źródłem rosnących nierówności zarówno majątkowych, jak i dochodowych nie są dziś dochody z pracy, a dochody z kapitału. Z tego powodu należy poważnie rozważyć wprowadzenie w Polsce podatku majątkowego. Jak wynika z analizy Marcina Wrońskiego taki podatek nie miałby prawdopodobnie dużego znaczenia dla finansów państwa. Nie chodzi tu jednak o wpływy do budżetu, a o zamontowanie w systemie hamulca dla dalszego wzrostu nierówności majątkowych, dzięki któremu nie znajdziemy się nigdy w sytuacji współczesnych Stanów Zjednoczonych.
Miliarderzy się bogacą, reszta biednieje. Czas na podatek majątkowy?
czytaj także
Podobnym celom mógłby służyć sprawnie funkcjonujący podatek spadkowy – najprostsza i najbardziej skuteczna metodą niwelowania skutków loterii urodzeń – nierówności szans biorących się z tego, że nieliczni urodzą się w bogatych domach bogatych rodziców, większość w domach przeciętnie zamożnych, a część w bardzo ubogich. Żeby taki efekt uzyskać, trzeba przede wszystkim znieść tak zwaną grupę zerową obecnego podatku spadkowego i zamienić ją na wysoką kwotę wolną od podatku spadkowego. Kwota ta powinna znajdować się na poziomie przekraczającym wartość mieszkania w dużym mieście – na przykład miliona złotych. Chodzi tu o zapobiegnięcie sytuacjom, w których młodym ludziom giną rodzice, z którymi mieszkali, w związku z czym zmuszeni są sprzedać swój rodzinny dom, żeby być w stanie zapłacić podatki. Podatek spadkowy powinien być progresywny i służyć hamowaniu dziedziczenia gigantycznych fortun (jak tej, którą odziedziczyli Sebastian i Dominika Kulczyk, nie zapłaciwszy ani grosza podatku). Znów – podatki spadkowe funkcjonują w większości europejskich krajów i w oparciu o progresywne szczeble (sięgające nawet 50-60 proc.) hamują wzrost nierówności majątkowych.
Po trzecie, potrzebujemy podatkowego ucywilizowania sytuacji mieszkaniowej. Oczywiście, kluczowa dla rynku mieszkaniowego jest podaż mieszkań – z tego względu potrzebujemy publicznych inwestycji. Niemniej pod względem podatkowym, polski rynek mieszkaniowy jest miejscem dzikim – najem długoterminowy na cele mieszkalne jest zwolniony z podatku VAT. Teoretycznie wynajmujący powinien fakt najmu mieszkania zgłaszać do urzędu skarbowego i płacić podatki od dochodu. Dzieje się to jednak rzadko, a nawet gdy się dzieje, furtki polskiego systemu pozwalają nie płacić takich podatków w ogóle – można bowiem do kosztów uzyskania przychodu zaliczyć nawet 10–procentową amortyzację mieszkania, która w teorii oznacza spadek jego wartości. Nie ma to żadnego uzasadnienia, biorąc pod uwagę fakt, że mieszkania w Polsce z roku na rok nieustannie drożeją.
Nie chodzi mi jednak o opodatkowanie najmu – celem lewicowej polityki mieszkaniowej powinno być sprawienie, że mieszkania będą maksymalnie tanie i dostępne. Z tego powodu powinniśmy dbać o to, żeby mieszkanie nie było towarem spekulacyjnym. Znów, mamy narzędzia podatkowe, z których możemy skorzystać – na przykład progresywny podatek katastralny, płacony od trzeciego, czwartego i każdego kolejnego posiadanego mieszkania. Celem takiego podatku nie byłoby obciążanie ludzi, którzy mieszkają na swoim, takich, którzy mieszkają w jednym mieście, a mieszkanie mają w drugim czy tych, którzy nazbierali na mieszkanie dla dziecka i teraz je wynajmują. Dotknąłby on przede wszystkim rentierów od airbnb (które rodzi wiele problemów); flipperów czy spekulantów. Taki podatek obniża przy tym względną rentowność tych „inwestycji” i sprawia, że im więcej mamy mieszkań, tym mniej opłaca się nam kupować kolejne. Dzięki temu osoby ciułające od dekady na własne mieszkanie zaczynają mieć relatywnie uprzywilejowaną pozycję względem „inwestora”, który kupuje szesnastą nieruchomość, bo wie, że jej wartość wzrośnie. Oczywiście, takie podatki się omija, zapisując mieszkania na żonę czy wujka. Ale nie zmienia to faktu, że pełnią istotną rolę hamulca akumulacji kapitału. Na krewnych można zapisać dwa, trzy czy pięć mieszkań, ale nie dwadzieścia.
Po czwarte, i najważniejsze, żadne zmiany w systemie podatkowym nie zostaną przez opinię publiczną dobrze przyjęte tak długo, jak podatków nie zapłacą globalne korporacje i międzynarodowi nomadzi-oszuści piorący pieniądze na odległych wyspach. Szacunki w tym zakresie wskazują że 40 proc. globalnych dochodów jest ukrywanych w rajach podatkowych. Być może wchodzimy właśnie na długą ścieżkę wiodącą do rozwiązania tych problemów, nadzieję daje szeroko obradowany projekt globalnego minimalnego podatku od zysków korporacji.
22 najbogatszych mężczyzn ma więcej pieniędzy niż wszystkie kobiety w Afryce
czytaj także
Wymienione tu propozycje zmian w systemie podatkowym nie skupiają się na fiskalnych celach tego systemu – czyli na tym, żeby jak najwięcej pieniędzy trafiło do kasy państwa – stąd też brak bardziej szczegółowych wyliczeń dotyczących poszczególnych propozycji. Większość proponowanych przeze mnie zmian ma charakter strukturalny – mówię o podwyżkach podatków dlatego, że to najprostsza i względnie akceptowalną społecznie metoda hamowania szkodliwych zjawisk, których efekty odczuwa całe społeczeństwo. Osobiście uważam, że wpływy do budżetu państwa powinny znacząco wzrosnąć i zostać przeznaczone na dofinansowanie służby zdrowia, edukacji, państwowej inspekcji pracy, publicznego mieszkalnictwa czy transformacji energetycznej. Niemniej, większość proponowanych przeze mnie zmian mogłaby zakładać utrzymanie podobnego poziomu wpływów do budżetu (na przykład poprzez znaczące obniżenie najbardziej regresywnego podatku – VAT-u) a więc „netto” nie być podwyżką podatków. Zmieniłoby się wyłącznie to, od kogo podatki są pobierane i jak kształtują rzeczywistość społeczno-gospodarczą w Polsce. Możemy różnić się pod kątem roli państwa w gospodarce, mam jednak nadzieję, że zgadzamy się z tym, że jego funkcjonowanie nie powinno być finansowane z kieszeni najuboższych.
**
Hubert Walczyński – absolwent ekonomii w Szkole Głównej Handlowej oraz filozofii nauk społecznych w London School of Economics. Interesuje się socjologią wiedzy ekonomicznej. Szef działu „Obywatel” w Magazynie Kontakt.
**
Inicjatywę wspiera Fundusz Obywatelski im. Henryka Wujca.