Na medialne doniesienia o fotowoltaicznym boomie w Polsce nie kładzie się żaden cień przesady. Dane pokazują, że coraz więcej osób decyduje się na inwestowanie w energię słoneczną. Jeśli nie chce się wam czytać statystyk, to przejedźcie się po kraju. Łatwo ulec wrażeniu, że panele fotowoltaiczne da się dostrzec w niemal każdym jego zakątku. Stało się tak głównie dzięki uruchomieniu rządowego programu dopłat. Ale ta kasa zaraz się skończy. Co wtedy? O to pytamy rzecznika Polskiej Zielonej Sieci, Jana Ruszkowskiego.
Tym z was, którzy lubią liczby, dowodów na sukces fotowoltaiki w Polsce dostarczy raport Instytutu Energetyki Odnawialnej. Wynika z niego, że poprzedni i bieżący rok są na tym polu rekordowe.
Polska w 2019 roku osiągnęła przyrost nowych mocy na poziomie około 0,9 GW i pod tym względem uplasowała się w pierwszej piątce w Unii Europejskiej. W sierpniu 2020 roku moc instalacji fotowoltaicznych przekroczyła 2,2 GW, a zainteresowanie Polek i Polaków ekologicznym produkowaniem prądu nie gaśnie. Według prognoz z końcem grudnia ta liczba wzrośnie do 2,5 GW (porównania dom jednorodzinny zużywa rocznie 2,5 kWh rocznie).
Żyła zielonego złota?
Entuzjazmu nie kryje wiceminister klimatu i pełnomocnik rządu ds. odnawialnych źródeł energii Ireneusz Zyska. Zwrócił uwagę, że przyrost mocy zainstalowanej w panelach odbywa się w coraz dynamiczniejszym tempie. Pierwszy 1 GW mocy w fotowoltaice powstawał bowiem przez osiem lat, a drugi – już tylko przez osiem miesięcy. Polityk jest przekonany, że fotowoltaikę można śmiało nazwać „kołem zamachowym rozwoju nie tylko energetyki odnawialnej, ale nawet całej gospodarki”.
Rzeczywiście – branża jak dotąd rozwija się najszybciej ze wszystkich sektorów OZE w Polsce, a w czasie pandemii okazała się wyjątkowo odporna na kryzys gospodarczy. – Koronawirus nas szczęśliwie nie poturbował, bo zamówieniami na instalacje jesteśmy obłożeni na co najmniej rok – mówi mi właściciel firmy budowlano-elektrycznej z Płońska. Te same zapewnienia słyszę od instalatorów z Otwocka i Warszawy.
Wynikami chwalą się też najwięksi i powoli rozstający się z węglem potentaci energetyki. Energa w pierwszym półroczu 2020 przyłączyła niemal 20 tys. mikroinstalacji (więcej niż w całym 2019 roku), a Tauron – prawie 35 tys. Na zieloną stronę mocy próbuje małymi kroczkami przejść również Polska Grupa Energetyczna, która w pierwszym tylko kwartale tego roku zainstalowała panele w 18 tys. gospodarstwach i przedsiębiorstwach. Eksperci IEO przewidują zaś, że obroty na tym rynku wzrosną w tym roku w stosunku do poprzedniego nawet o 25 proc. i przekroczą 5 mld zł.
To jednak nie oznacza, że Polsce uda się wypełnić zobowiązania wobec Unii Europejskiej w zakresie udziału zielonej energii w krajowym miksie energetycznym w roku 2020, który powinien wynieść przynajmniej 15 proc. Wspólnota i tak potraktowała nas pod tym względem ulgowo, bo inne kraje mają do osiągnięcia poziom 20 proc. Ale wyrozumiałość na niewiele się zdała. Co to oznacza? Między innymi konieczność uzupełnienia brakujących zasobów zakupem wirtualnych wolumenów energii odnawialnej od tych państw Unii, które posiadają nadwyżki. A takich będzie coraz więcej.
Już nikt nie czeka, aż powiemy „tak” i wskażemy konkretny rok dojścia do neutralności klimatycznej
czytaj także
Węgiel jest passé
Już teraz Europa w zazielenianiu energetyki radzi sobie całkiem nieźle, o czym świadczy analiza przygotowana przez brytyjski think tank Ember. Okazuje się, że po raz pierwszy w historii OZE prześcignęły paliwa kopalne. Od stycznia do czerwca produkcja energii na Starym Kontynencie zmalała wprawdzie o 7 proc. z powodu lockdownu, ale jednocześnie aż w 40 proc. pochodziła z instalacji wykorzystujących przede wszystkim słońce i wiatr. Z kolei najwięksi truciciele, w tym węgiel kamienny i brunatny, odnotowali spadek do 34 proc. udziału w całym europejskim miksie energetycznym.
Niestety na tym dobre wiadomości się kończą, bo Polska w tym zestawieniu znalazła się w europejskim ogonie. Nie dość, że jesteśmy wciąż słabo zaprzyjaźnieni z OZE, to jeszcze wytwarzamy najwięcej energii elektrycznej z węgla. Dokładnie tyle co pozostałe państwa członkowskie z wyłączeniem Niemiec. Polski rząd jest bowiem silnie zdeterminowany, by dalej utrzymywać sektor węglowy, do którego musi dopłacać, ściągając haracze w postaci coraz wyższych rachunków za prąd od obywateli.
Fotowoltaika pod tym względem nas nie ratuje, choć ze strony polityków płyną zapewnienia, że chcą nie tylko inwestować w branżę, ale także zwiększać jej udział w systemie aukcyjnym. Ministra rozwoju Jadwiga Emilewicz może więc wdzięczyć się do pomysłów firm tworzących tzw. Przemysłowy Panel PV, któremu wraz z wiceministrem IEO patronuje w wytyczaniu kierunków rozwoju rynku fotowoltaiki. Ale dopóki reszta rządu wciąż przywiązana jest do węgla, a pozostałe sektory OZE stoją w miejscu, trudno mówić o tym, że mamy do czynienia z długofalową strategią.
Fotowoltaiczny wzrost to głównie zasługa wsparcia dla indywidualnych prosumentów. Do instalacji paneli, oprócz rosnących cen prądu, zachęcają sprzyjające ramy prawne, rozwój i spadek cen technologii, a przede wszystkim dotacje w ramach rządowego programu „Mój Prąd” i ulga podatkowa.
„Nie da się ukryć, że bardziej progresywnym propozycjom politycznym dla prosumentów sprzyja dzisiaj bardzo dynamiczny postęp technologiczny oraz spadek kosztów wytwarzania energii w mikro- i małych instalacjach OZE, w szczególności w energetyce słonecznej. Niezależnie od przekonań politycznych decydentom zawsze zdecydowanie łatwiej jest popierać te segmenty gospodarki, które zaczynają być już konkurencyjne na warunkach rynkowych, niż samemu kreować przełomowe rozwiązania regulacyjne” – pisze Wojciech Kukuła, prawnik z ClientErth, w raporcie Od zera do gigawata – Ewolucja polskich regulacji prosumenckich.
PiS nie jest tu gorszy od PO: politycy wciąż wierzą, że zmiana klimatu nie dotyczy Polski
czytaj także
Trzeba oddać rządowi to, że zachęty finansowe działają – z pewnością lepiej niż hasła o konieczności troszczenia się o środowisko czy promowanie fotowoltaiki twarzą Małgorzaty Kożuchowskiej w ramach kampanii „Mamy klimat”. Niezależnie od tego jednak, czy kogoś do energii słonecznej przekonała znana aktorka, czy też 5 tys. zł od państwa na instalację, wnioski o dofinansowanie spływają w rekordowych ilościach do obsługującego program „Mój prąd” Narodowego Funduszu Ochrony Środowiska i Gospodarki Wodnej.
Jak podaje portal Wysokie Napięcie, urzędnicy spodziewają się nawet 180 tys. podań o wsparcie do końca naboru (termin mija 18 grudnia br.). Problem w tym, że pula środków przeznaczonych na ten cel wkrótce się skończy. Co czeka nas potem? O rozwianie tych i wielu innych wątpliwości poprosiliśmy Jana Ruszkowskiego, rzecznika Polskiej Zielonej Sieci.
Paulina Januszewska: Europa coraz bardziej inwestuje w OZE, a Polska ledwie myśli o pożegnaniu z węglem. Czy istnieje jakiekolwiek racjonalne wytłumaczenie, dlaczego tak jest?
Jan Ruszkowski: Nie inwestujemy w OZE tyle, ile powinniśmy, bo brakuje nam w Polsce strategicznego podejścia do rozwoju energetyki odnawialnej. Rząd stoi w rozkroku. Niby wspiera OZE, ale jednak wciąż mocno trzyma się węgla. Z jednej strony mamy ministerstwa, które faktycznie i całkiem skutecznie działają na rzecz np. rozwoju fotowoltaiki, a z drugiej – resort aktywów państwowych, który za wszelką cenę stara się przypodobać górnikom i ich nie denerwować, zaprzeczając konieczności zamykania kopalń. To stąd wzięły się opowieści prezydenta Dudy czy ministra Sasina o zapasach węgla na kilkaset lat, o kultywowaniu górniczej tradycji oraz o tym, że od paliw kopalnych trzeba odchodzić powoli.
Tymczasem wszyscy widzą, że ten sektor się po prostu wali.
Owszem. Wciąż wcale nie tak wiele zmieniło się od momentu, kiedy kilka lat temu wiceminister energii, czyli jedna z najwłaściwszych osób, które powinny się wypowiadać na temat i promować progresywny kierunek zmian, stwierdził, że inwestycja w OZE to niszowa sprawa, a prosumentów porównywał do hobbystów na miarę kolekcjonerów znaczków. Jeśli odpowiedzialny za sektor energetyczny członek rządu ma takie podejście, jeśli w dodatku z powodów politycznych, wbrew zdrowemu rozsądkowi, palącym potrzebom i międzynarodowym zobowiązaniom w Polsce jest zablokowana energetyka wiatrowa (jeden z najbardziej strategicznych sektorów OZE), to trudno spodziewać się cudów.
Wprawdzie kilka dni temu pojawił się sygnał, że reguła, która blokuje rozwój energetyki wiatrowej na lądzie, zostanie poluzowana, ale nasz optymizm jest bardzo ostrożny. O energetyce wiatrowej na morzu też wiele mówi się od dawna, ale sprawa niestety tak się ślimaczy, że zagraniczne koncerny z największym doświadczeniem straciły cierpliwość i wycofały się z Polski, a my do dziś nie mamy wybudowanej ani jednej farmy. To samo dotyczy energetyki jądrowej, wokół której dyskusja w Polsce toczy się bez żadnego postępu od lat 80.
Jakimś pocieszeniem wydaje się boom na fotowoltaikę. Co sprawiło, że Polki i Polacy akurat w ostatnim czasie z takim entuzjazmem podeszli do inwestowania w to źródło energii? Bo chyba nie do końca to, że chcą nagle być bardziej ekologiczni?
Bardzo bym chciał, żeby to było podyktowane troską o środowisko i klimat. Jednak wśród motywacji inwestorów to kryterium nie jest decydujące. Wprawdzie satysfakcja, że żyje się ekologicznej, może być skutkiem ubocznym takiej decyzji, ale za samym rozwojem fotowoltaiki stoi po prostu fakt, że zaczęła się ona opłacać. Dawniej było tak, że inwestycja w znacznie droższe niż dziś panele fotowoltaiczne okazywała się korzystna przede wszystkim dla kogoś, kto miał duży dom, a w nim np. wielopokoleniową rodzinę, i w związku z tym płacił bardzo wysokie rachunki za prąd – powiedzmy 300–400 zł miesięcznie. Oszczędności, jakie taka osoba zyskiwała z produkowania prądu własnego, powodowały, że wyłożona na ten cel suma stosunkowo szybko się zwracała.
czytaj także
A teraz?
Technologia zdecydowanie staniała i w efekcie stała się bardziej dostępna oraz opłacalna również dla tych osób, które zużywają mniej prądu i np. żyją w niewielkim domu we trójkę. Co więcej, wcale nie muszą one inwestować w najnowsze i duże instalacje. Wprawdzie przeciętny wydatek na fotowoltaikę to 20–25 tys., ale można to zrobić taniej. Ważne jest, żeby dobrze zaprojektować instalację, czyli w taki sposób, by jak najwięcej prądu konsumować na własne potrzeby, a jak najmniej nadwyżek oddawać do sieci – odbiera się ją potem ze stratą 20–30 proc. Wybór ułatwia coraz prężniej rozwijająca się branża. W tej chwili mamy do czynienia wręcz z zatrzęsieniem firm, które oferują fotowoltaikę, a rynek pracy wchłonie każdą liczbę instalatorów.
Powstają w dodatku nowe fabryki modułów fotowoltaicznych i komponentów elektronicznych, więc konkurencja rośnie i prześciga się w ofertach. Co prawda największe spadki cen mamy już za sobą, ale nasz rynek jest jeszcze bardzo daleki od nasycenia. Pod względem przyrostu mocy wykradanej Słońcu zaraz będziemy czwarci w Europie, a w przyszłym roku wdrożenie bardzo ważnej unijnej dyrektywy RED II wymusi na nas poluzowanie rynku i uwolni potencjał prosumentów zbiorowych – mieszkańców domów wielorodzinnych, wspólnot mieszkaniowych czy spółdzielni energetycznych.
Z kolei przed sobą mamy jeszcze czas na składanie wniosków o dotacje. Czy bez nich fotowoltaika cieszyłaby się równie dużą popularnością jak obecnie?
Zachęty finansowe to bez wątpienia motor napędowy każdego fotowoltaicznego boomu. Sprawdziły się zarówno dotacje w wysokości 5 tys. zł z rządowego programu „Mój prąd”, jak i termomodernizacyjna ulga podatkowa (ok. 2–3 tys. zł), którą można bez skomplikowanej papierologii odpisać sobie od podatku. Poza tym istotnym czynnikiem wpływającym na decyzje Polek i Polaków jest fakt, że prąd cały czas drożeje i ludzie zdają sobie z tego sprawę, więc nie chcą przepłacać.
Ale czy przypadkiem nie jest tak, że fotowoltaika to inwestycja dostępna głównie dla zamożnych osób? Mimo ulg to wciąż wydatek rzędu kilkunastu tysięcy, więc żeby zacząć oszczędzać na prądzie, trzeba najpierw sporo zainwestować.
Bariera finansowa nie zawsze musi być przeszkodą. Wiele firm fotowoltaicznych leasinguje instalacje, więc nie trzeba wykładać całej kwoty od razu. Można też oczywiście wziąć kredyt konsumpcyjny z banku i wtedy instalacja, biorąc pod uwagę odsetki, zwróci się pewnie o 2–3 lata później niż w „standardowych” warunkach (przeciętnie zajmuje to około siedmiu lat). Warto jednak zwrócić uwagę, że instalacje fotowoltaiczne to dość nietypowy produkt. Mało rzeczy, które kupujemy na co dzień, ma 20- czy 25-letnią gwarancję. W przypadku fotowoltaiki nie tylko jest to normalne, ale też obejmuje wszystkie komponenty instalacji, zarówno moduły na dachu, jak i całą potrzebną do obsługi tych urządzeń elektronikę, okablowanie itd. Jedyne ryzyko to takie, że nie mamy pewności, czy dana firma za 20 lat będzie nadal istnieć.
Popkiewicz: Polska musi przestać trzymać się zębami węglowej futryny
czytaj także
A jak jest z wytrzymałością tych urządzeń? I czy możemy się spodziewać, że użytkownicy paneli, tak jak w przypadku innych technologii, po kilku latach będą wymieniać je na nowsze i bardziej efektywne?
Panele fotowoltaiczne to wbrew pozorom bardzo proste urządzenie, które – owszem – traci z czasem swoje właściwości, ale w bardzo niewielkim stopniu. Przykładowo po 10 latach (czyli gdy już inwestycja dawno nam się zwróciła) pracują one wciąż z wydajnością na poziomie nawet 95 proc. od tej początkowej, więc nadal świetnie spełniają swoje zadanie. Dlatego też w Polsce bardzo dobrze funkcjonuje rozbudowany rynek wtórny paneli sprowadzanych z krajów zachodnich. To kusząca propozycja dla tych, którzy na fotowoltaikę nie chcą wydać fortuny.
Jednocześnie nie jest tajemnicą, że wraz z upływem czasu technologia idzie do przodu, a producenci rozwijają jej efektywność. Pojawiające się nowe modele mają m.in. mniejsze rozmiary, a więc pozwalają uzyskać tę samą ilość energii z mniejszej powierzchni. Znam jednak instalatora, który wskazuje, że można oczywiście wybierać pomiędzy starszymi i nowszymi ogniwami, ale jeśli ktoś ma ogromny dach, a więc nie ogranicza go powierzchnia, to może spokojnie wybrać panele tańsze, o mniejszej sprawności – będzie ich po prostu o kilka więcej, a pozwoli wyprodukować tyle samo prądu, ile generuje instalacja złożona wyłącznie z najnowszych modeli.
Co stanie się z fotowoltaiką, gdy skończą się dotacje? Budżet na ten cel niebawem się wyczerpie, a resort nic nie mówi o przedłużeniu programu „Mój prąd”.
Trudno wskazać jednoznaczny scenariusz, ale groźba, że zainteresowanie fotowoltaiką spadnie, wydaje się całkiem realna. Powiem pani, jak to wyglądało na przykładzie podobnych inicjatyw. Pracowałem przez ładnych parę lat w NFOŚ i miałem przyjemność brać udział we wdrażaniu pierwszego, ogólnopolskiego programu dotacji „dla Kowalskiego”, dotyczącego wprawdzie nie paneli, lecz kolektorów słonecznych, czyli urządzeń do podgrzewania wody, tzw. solarów. W przeciwieństwie do „Mojego prądu” tamten program był oparty na badaniach rynku. Zanim ruszył, sprawdzono, przy jakim dofinansowaniu uda się danym budżetem wesprzeć największą liczbę takich instalacji. I to rzeczywiście był strzał w dziesiątkę. Przez kilka lat program rozwijał się bardzo dobrze, a zamiast planowanych początkowo 300 mln zł ostatecznie przeznaczono na niego aż 450 mln.
Niestety sukces nie okazał się długofalowy. W momencie gdy program się skończył, NFOŚ zostawił producentów, importerów, dystrybutorów, montażystów itd. samych sobie, a rynek się załamał. Fotowoltaikę może spotkać to samo, dlatego rząd, gdy kiedyś dojdzie do wniosku (oby na podstawie rzetelnych badań rynku, a nie decyzji politycznej), że rynek już dojrzał i wsparcie publiczne warto skierować gdzie indziej, oby zrobił to w sposób przemyślany i stopniowy, np. stopniowo zmniejszając kwoty dofinansowania.
Pieniędzy na wsparcie OZE w najbliższych latach zabraknąć jednak nie powinno, i to z kilku powodów. Po pierwsze potrzeby są ogromne i do tego bardzo pilne. Po drugie nowy budżet unijny będzie naszej transformacji energetycznej bardzo sprzyjał. Po trzecie wreszcie, ufam, że ktoś się wreszcie obudzi i uszczelni polski system finansowania ochrony środowiska. Proszę sobie wyobrazić, że NFOŚiGW jest ustawowo zmuszony każdego roku przekazywać prawie półtora miliarda złotych na… fundusz budowy dróg samorządowych. I to pod hasłem – to jest najlepsze – walki ze smogiem! A przypominam, że cały budżet programu „Mój Prąd” to jeden miliard złotych. Pieniądze się więc znajdą, tylko trzeba skończyć z tym skandalem i lepiej je wydawać.
A gdyby dopłat zabrakło? Czy Polki i Polaków do dalszego inwestowania w panele może przekonać coś innego?
Owszem. Po pierwsze – zachętą trwałą jest termomodernizacyjna ulga podatkowa, która nie znika wraz z zakończeniem programu dotacyjnego. Po drugie – czynnikiem paradoksalnie sprzyjającym rozwojowi fotowoltaiki jest to, że nasza energetyka jest i jeszcze przez jakiś czas będzie oparta na węglu, który będzie drożał, a wraz z nim do góry pójdą ceny za prąd. Niepewność rynkowa i zapowiedzi podwyżek dla wielu osób z pewnością okażą się wystarczającymi powodami do tego, by myśleć o pozyskiwaniu energii z własnego źródła. Dodatkowo już niebawem rynek otworzy się na potrzeby prosumentów innych niż indywidualni, o czym rozmawialiśmy wcześniej. To ogromny potencjał dla branży i dla społeczeństwa, które powinno mieć dostęp do tańszego, odnawialnego, bezpieczniejszego i nieobciążonego ryzykiem wahań cen rynkowych prądu.
Obecny system prawny sprzyja tylko indywidualnym odbiorcom? Przecież w kwestii spółdzielni energetycznych przepisy w nowelizacji ustawy o OZE zmieniono już rok temu.
Owszem, ale są martwe i nieskuteczne. Wszystkie spółdzielnie reguluje bardzo stare prawo spółdzielcze, więc w ustawie o odnawialnych źródłach energii pojawiła się nowa definicja, precyzująca, czym one właściwie są. Niestety przepisy te okazały się na tyle restrykcyjne i nieopłacalne, że do dzisiaj nie powstała ani jedna taka spółdzielnia. Tymczasem w całej Europie to rozwiązanie jest niezwykle popularne i użyteczne. Na mapie spółdzielni energetycznych Polska jest smutną białą plamą, a rząd, zamiast to zmienić, wprowadza szereg ograniczeń, bo trudno nowelę o OZE nazwać zachętą.
Teoretycznie każdy może powołać spółdzielnię, ale: „nie może być ona większa niż…”, „nie może mieć więcej członków niż…”, „nie może produkować więcej energii i ciepła niż…”. W dodatku wytworzona w spółdzielni energia musi pokrywać w minimum 70 proc. zapotrzebowanie energetyczne jej członków. Jeśli zaś nadmiar energii odda do sieci, to może wprawdzie go odzyskać, ale na niezbyt korzystnych warunkach.
To znaczy?
Jeżeli pani, jako indywidualna prosumentka, zamontuje sobie instalację fotowoltaiczną na dachu, to nadmiar energii oddany do sieci, może sobie pani odebrać w ciągu następnego roku od dystrybutora z jedynie 20-proc. potrąceniem za takie „magazynowanie”. Z kolei spółdzielni potrąca się aż 40 proc., czyli blisko połowę. Jak widać, prawo dotyczące spółdzielni podoba się wyłącznie jego autorom, podczas gdy wszyscy eksperci zgodnie wskazują, że nie działa, bo jest po prostu mało atrakcyjne. Poza tym żaden podmiot zbiorowy nie może ubiegać się o dotacje, bo „Mój prąd” adresowany jest do odbiorcy indywidualnego, czyli np. właściciela domu jednorodzinnego.
Tymczasem w Polsce są przecież całe województwa, jak chociażby dolnośląskie, gdzie ogromna liczba osób mieszka w budynkach wielorodzinnych. Nie ma na razie takiej możliwości, żeby ktoś zamontował sobie fotowoltaikę i podzielił się energią z sąsiadem; albo aby kilku sąsiadów się po prostu na nią zrzuciło. Oczywiście prosumentem może być ktoś inny niż osoba fizyczna, np. wspólnota mieszkaniowa, która ma osobowość prawną, albo spółdzielnia mieszkaniowa, ale nawet jeśli któryś z tych podmiotów na dachu całego bloku zainstaluje fotowoltaikę, to nie wolno mu rozdzielać energii między indywidualnych mieszkańców – w świetle prawa byłby to obrót prądem.
Co w takim razie robią spółdzielnie i wspólnoty?
Korzystają z innych opcji wsparcia. Pilotażowy program dopłat „Słoneczne dachy” testuje się od marca w Wielkopolsce. Wspólnota może otrzymać pożyczkę (!), zakłada fotowoltaikę, ale może z niej zasilać wyłącznie części wspólne, czyli oświetlenie klatek schodowych, windy, bramy, pompy itd. Nie jest to do końca satysfakcjonujące rozwiązanie, ale na pewno po zamortyzowaniu inwestycji czynsz faktycznie okaże się niższy. Niektórzy dyrektorzy spółdzielni mieszkaniowych mówią, że to się rzeczywiście opłaca i zwraca w ciągu 6–7 lat, czyli w podobnym okresie jak u indywidualnego prosumenta. Skoro jednak od marca złożono bodaj jeden wniosek o taką pożyczkę, to chyba oznacza, że tak skonstruowany instrument finansowy nie ma szans obudzić ogromnego potencjału, jaki drzemie na dachach polskich blokowisk.
Dobra wiadomość jest taka, że wspomniana wcześniej unijna dyrektywa RED II stawia również przed nami bardzo konkretne wymogi dotyczące m.in. promowania OZE i uwolnienia rynku energii w taki sposób, by to prosument miał możliwość swobodnego zarządzania energią, którą produkuje, i mógł się nią dzielić. Niestety przez pandemię prace nad wdrażaniem tej dyrektywy bardzo się opóźniły. Z zapowiedzi rządowych wynika, że przepisy pojawią się do końca roku. Obawiamy się jednak, że będą wdrażane w pośpiechu i bez konsultacji społecznych.
czytaj także
Ze strony rządu słyszymy jednocześnie zapewnienia, że będzie aktywnie wspierał rozwój przemysłu fotowoltaicznego. Wicepremier Jadwiga Emilewicz i wiceminister klimatu Ireneusz Zyska patronują przygotowanej przez producentów i IEO „mapie drogowej” oraz planowi inwestycyjnemu do 2025 roku, w których pojawiły się pomysły dotyczące m.in. skrócenia łańcucha dostaw dla krajowej energetyki odnawialnej w celu uniezależnienia się zagranicznych, a zwłaszcza chińskich fabryk produkujących komponenty dla fotowoltaiki.
Na tym etapie jednak na uznanie zasługuje głównie branża, która zwiera szeregi i zawiera ciekawe konsorcja. Same moduły fotowotaiczne, czyli to, co widzimy na dachach, są z powodzeniem wytwarzane w Polsce, która znajduje się czołówce producentów europejskich. Jednak do wykonania modułów potrzebne są ogniwa fotowoltaiczne, a tego akurat nikt w Europie nie wytwarza. Największe fabryki znajdują w Chinach. Niedawno spaliła się jedna z nich, która odpowiadała za 25 proc. dostaw światowych. To od razu wahnęło cenami na rynku fotowoltaicznym.
Miną miesiące, zanim fabryka zostanie ponownie uruchomiona, co wraz z doświadczeniami związanymi z lockdownem i wstrzymaniem dostaw sprawiło, że polscy producenci fotowoltaiczni, dystrybutorzy, importerzy, dostarczyciele elektroniki itd. stworzyli konsorcjum koordynowane przez Instytut Energetyki Odnawialnej. Ich ambicją jest utworzenie własnej megafabryki ogniw fotowoltaicznych w Polsce, np. na Śląsku, co pozwoliłoby skorzystać z funduszu sprawiedliwej transformacji dla tego regionu. Nie oni jedni zresztą wpadli na ten pomysł, bo w Europie kilka innych podmiotów zadeklarowało podobne plany. Uważam, że to świetny kierunek, i bardzo kibicuję, żeby naszym producentom się to udało.
Ropa za mniej niż zero. Obrońcy klimatu apelują: żadnego bailoutu koncernów naftowych
czytaj także
Czy jesteśmy w stanie jednak konkurować z Chinami?
Na pewno nie będzie to łatwe, bo Chińczycy będą próbowali zabić nas ceną. Możemy jednak próbować konkurować z nimi na innych polach – technologii, jakości, gwarancji, czy wręcz promując wspieranie krajowej gospodarki. Jedno jest pewne – entuzjazm związany z planowaniem fabryki prędko nie zgaśnie, bo Zielony Ład Europejski przewiduje mnóstwo pieniędzy na takie inwestycje i w kolejce po te środki ustawia się coraz więcej podmiotów. W przemyśle fotowoltaicznym tkwi ogromny potencjał. Polacy pokazali, że z produkcją elektroniki i modułów fotowoltaicznych świetnie dają sobie radę, więc jeśli będą wspólnie kuć to żelazo i skrócą łańcuch dostaw o kolejny element, to naprawdę mielibyśmy co świętować.