Sytuacja ekonomiczna pracowników socjalnych jest niewiele lepsza od sytuacji ich podopiecznych. Praca w budżetówce, jeszcze dekadę temu wymarzonym miejscu kariery zawodowej, obecnie jest synonimem klepania biedy.
W maju tego roku przed Ministerstwem Sprawiedliwości pojawiły się namioty. Nie był to jednak przedwczesny turnus kolonijny ani obóz rozbity przez zwiedzających Warszawę, którzy postanowili nieco przyoszczędzić na noclegu. Był to kolejny już protest, do jakich zdążyliśmy się w ostatnich latach przyzwyczaić: protest pracowników budżetówki.
Lekarze rezydenci, nauczyciele, pracownicy socjalni czy policjanci biorący L4 – to na szybko sporządzona lista zawodów sektora publicznego, które w ostatnim czasie domagały się płac pozwalających na standard życia choć trochę lepszy niż na bezrobociu. W tym przypadku skończyło się happy endem – porozumienie między związkowcami reprezentującymi pracowników sądów i prokuratury a ministerstwem zapewni tym pierwszym 450-złotowe podwyżki od 1 października tego roku i kolejne 450 zł od stycznia. Związki domagały się nieco więcej, ale różnica nie jest dramatyczna, więc można uznać, że się udało.
czytaj także
Problem w tym, że grup zawodowych w polskim sektorze publicznym, które w ostatnich latach się wyraźnie spauperyzowały, jest dużo więcej. Praca w budżetówce, jeszcze dekadę temu wymarzonym miejscu kariery zawodowej, obecnie jest synonimem klepania biedy. Szybki wzrost płac w sektorze prywatnym w ostatnich latach omijał szerokim łukiem korpus służby cywilnej, szeregowych urzędników i pracowników usług publicznych. Obecnie to właśnie w budżetówce czai się największy potencjał społecznego protestu motywowanego sytuacją bytową.
Kto pomoże pomocy społecznej?
Pod koniec ubiegłego roku, gdy już było wiadomo, że szykuje się większy protest szeregowych pracowników wymiaru sprawiedliwości, pojawił się wysyp list płac w poszczególnych sądach. Między innymi „Gazeta Pomorska” opublikowała zarobki pracowników Sądu Rejonowego w Toruniu za rok 2017. Sekretarz sądowy zarabiał w nim na rękę 2481 zł, księgowy 2447 zł, a inspektor – 2324 zł. Sekretarz sądowy to osoba, która zajmuje się między innymi prowadzeniem akt spraw i spisywaniem protokołów z rozpraw czy projektowaniem korespondencji sądu ze stronami. Jest więc ważnym ogniwem w polskim wymiarze sprawiedliwości, a od jego dobrej pracy zależy sprawny przebieg procesów. Tymczasem jego zarobki pozwalały mu co najwyżej na opłacenie mieszkania, przeżycie i od czasu do czasu kupienie sobie nowej pary butów. Jak na kraj, który sam siebie nazywa „tygrysem Europy”, to dosyć słabo. Nic więc dziwnego, że według wyliczeń branżowej „Solidarności” w latach 2014–2016 z pracy w sądach odeszło 17 tys. osób. A w latach 2017–2018 kolejne 3 tysiące.
czytaj także
Pracownicy sądów i prokuratur i tak powinni dziękować Bogu lub losowi, zależnie od przekonań, że nie wybrali kariery zawodowej pracowników socjalnych, bo wtedy nawet o nowych butach raz na rok mogliby pomarzyć. Ta właśnie grupa zawodowa protestowała pod koniec ubiegłego roku, organizując między innymi „czarny tydzień”. Na początek, czyli w trakcie trwania pierwszej umowy na czas określony (rok lub dwa), mogą oni liczyć zwykle na pensję w okolicach płacy minimalnej. Z drugiej strony mają wtedy przynajmniej zagwarantowane coroczne podwyżki. Wraz z rosnącym stażem nie mogą już jednak oczekiwać wielkiej poprawy. Według wyliczeń Ministerstwa Rodziny, Pracy i Polityki Społecznej w roku 2018 średnie wynagrodzenie pracownika socjalnego w ośrodku pomocy społecznej wyniosło 2635 zł brutto. Najgorzej było w województwie warmińsko-mazurskim, gdzie średnia wyniosła 2475 zł, a więc ledwie 375 zł więcej niż płaca minimalna. Podkreślmy, że chodzi o średnie wynagrodzenie, a więc duża grupa pracowników socjalnych zarabiała mniej. Przypomnijmy też, że mówimy o ludziach, którzy mają za zadanie wyciągnąć z trudnej sytuacji życiowej ubogich, trwale bezrobotnych czy uzależnionych. Jak mają to robić, skoro sami z trudem utrzymują się nad powierzchnią?
czytaj także
Swego czasu wśród pracowników katowickiego sektora komunalnego krążyła mało śmieszna anegdota, że pracownicy tutejszego MOPS powinni być pierwsi w kolejce po zasiłek. Generalną zasadą jest, że w sektorze komunalnym na szarym końcu listy płac są pracownicy ośrodków pomocy społecznej oraz bibliotek. Co pokazuje, że pomoc drugiemu człowiekowi oraz upowszechnianie czytelnictwa traktuje się nad Wisłą z wyraźnym dystansem. Federacja związków pracowników socjalnych (PFZPSiPS) opublikowała w grudniu czarną listę stu gmin, w których pracownicy OPS zarabiali najmniej. Znalazły się na niej nie tylko malutkie mieściny, które zwyczajnie nie mają pieniędzy, ale także większe ośrodki – np. Inowrocław i Będzin. Co gorsza, znalazły się wśród nich nawet dwa miasta na prawach powiatu, w tym jedno miasto wojewódzkie – mowa o Żorach i Olsztynie.
Inspektor budowlany za 2,5 tys. brutto
Marazm sektora publicznego doskonale ilustruje też sytuacja w służbie cywilnej. Obejmuje ona urzędników pracujących w urzędach administracji rządowej – zarówno centralnych, jak i terenowych. Gdy mowa więc o komendzie policji czy straży pożarnej, nie chodzi o policjantów czy strażaków, tylko o pracowników cywilnych tych jednostek. Korpus służby cywilnej co roku publikuje raport na temat wynagrodzeń oraz zatrudnienia – najnowszy obejmuje rok 2017.
W katowickim sektorze komunalnym krążyła mało śmieszna anegdota, że pracownicy tutejszego MOPS powinni być pierwsi w kolejce po zasiłek.
Na pierwszy rzut oka sytuacja w służbie cywilnej nie jest wcale zła – w 2017 roku średnie wynagrodzenie wyniosło tam 5524 zł brutto. Tylko że ta średnia jest zawyżona przez ministerstwa, w których można zarobić w miarę nieźle. Dlatego w województwie mazowieckim średnia wyniosła 6,6 tys. zł, a w pozostałych województwach poniżej lub w okolicach 5 tys. A już w poszczególnych kategoriach urzędów sytuacja wygląda nieraz bardzo źle. Przykładowo w komendach powiatowych policji (KPP) średnie wynagrodzenie brutto wyniosło 3,3 tys. zł, a w komendach straży pożarnej (KP PSP) 3,7 tys. zł. W wojewódzkich inspektoratach ochrony środowiska (WIOŚ) przeciętne wynagrodzenie wyniosło 4,1 tys. zł (średnia krajowa wynosiła wtedy 4,3 tys. zł).
Oczywiście wynagrodzenia w służbie cywilnej różnią się znacznie w zależności od regionu. Przykładowo w powiatowych inspektoratach nadzoru budowlanego (PINB) w województwie świętokrzyskim średnie wynagrodzenie wyniosło 3,5 tys. zł brutto, a w opolskim 3,7 tys. W powiatowych komendach policji na Śląsku i w Lubuskiem przeciętna płaca wyniosła ledwie 3,1 tys. zł. W WIOŚ w województwie warmińsko-mazurskim średnia pensja ledwo przekroczyła 3,5 tys. zł brutto.
czytaj także
W raporcie za rok 2016 zamieszczono również ranking 40 urzędów z najniższymi wynagrodzeniami – w 2017 z nieznanych powodów z tego wykazu zrezygnowano. Może niewiele się on zmienił, może postanowiono nie podgrzewać atmosfery wśród pracowników wymienionych jednostek, a może po prostu publikowanie takiej listy nie współgrało z rządową propagandą sukcesu. W każdym razie w PINB w Drawsku Pomorskim średnia płaca wyniosła, uwaga, 2,2 tys. zł brutto, czyli była o 350 zł wyższa od ówczesnej płacy minimalnej. W PINB w Nidzicy średnie wynagrodzenie wyniosło równiutkie 2,5 tys. zł. W KP PSP w Radomsku i Gnieźnie inspektorzy zarabiali średnio 2,4 tys. zł, a w Częstochowie 2,5 tys. W komendach miejskich policji w Będzinie, Rybniku i Świętochłowicach pracownicy cywilni zarabiali przeciętnie 2,6 tys. zł.
Czy nauczyciele zastrajkują we wrześniu? Rozmowa ze Sławomirem Broniarzem
czytaj także
Warto przy tym pamiętać, że w korpusie służby cywilnej zdecydowaną większość stanowią osoby z wyższym wykształceniem, a jeśli trafiają się jeszcze jakieś osoby z średnim, to raczej są po pięćdziesiątce. Nie mówiąc już o tym, że praca w niektórych z tych urzędów wiąże się ze sporą odpowiedzialnością – szczególnie w inspektoratach budowlanych.
Rotacja jak w KFC
Sytuacja w służbie cywilnej będzie się stopniowo pogarszać, gdyż pensje nie nadążają za płacami krajowymi. W latach 2009–2017 płace w gospodarce narodowej wzrosły o 25 procent, a w korpusie służby cywilnej o niecałe 10 procent – rosły więc w tempie 2,5-krotnie wolniejszym. W tym okresie tylko raz, w 2016 roku, płace służby cywilnej rosły szybciej niż pensje w całym kraju, przy czym już w 2017 sytuacja „wróciła do normy”. Nic więc dziwnego, że rotacja pracowników w służbie cywilnej rośnie w zastraszającym tempie i niedługo zacznie przypominać sytuację kadrową w fast foodach. Wskaźnik fluktuacji w 2017 roku wyniósł 11 procent (czyli zwolniła się więcej niż co dziesiąta osoba), choć jeszcze w 2013 r. wynosił on 5 procent.
Fatalnie wygląda również sytuacja w służbach mundurowych, które mają stać na straży porządku publicznego. Strażacy są w powszechnej opinii najbardziej szanowanym zawodem w kraju. Cieszą się bardzo wysokim zaufaniem i chyba każdy się zgodzi, że użyteczność społeczna ich pracy jest trudna do przeszacowania. Niejednokrotnie podczas pracy ryzykują zdrowiem lub życiem i muszą być w ciągłej gotowości do reagowania. Bardzo przykre jest więc, że mediana płac strażaków (według portalu Wynagrodzenia.pl) w lutym tego roku wyniosła 3,7 tys. zł, a jedna czwarta z nich zarabiała mniej niż 2,9 tys. W tym samym okresie mediana płac strażników miejskich, co prawda dużo gorzej ocenianych przez społeczeństwo, była jeszcze niższa i wyniosła 3,3 tys. zł. W Ogólnopolskim Badaniu Wynagrodzeń nieco lepiej wypadają policjanci z medianą na poziomie 4,3 tys. zł. brutto.
Oczywiście korwiniści i inni kukizowcy zakrzykną, że to dlatego, że polski sektor publiczny jest tak przerośnięty. Skoro jest ich tak wielu, to niech się nie dziwią, że mało zarabiają! Tyle że mit o przerośniętym sektorze publicznym w Polsce to jedna z najgłupszych teorii, jakie funkcjonują w debacie publicznej.
Mit o przerośniętym sektorze publicznym w Polsce to jedna z najgłupszych teorii, jakie funkcjonują w debacie publicznej.
W 2016 roku zatrudnieni w budżetówce stanowili 16 proc. ogółu pracujących, czyli mniej więcej tyle, ile wynosiła średnia unijna. Byliśmy między Austrią a Czechami. Sektor publiczny Orbanowskich Węgier, stawianych często za wzór przez różnych mędrków z prawicy, zatrudniał w tym czasie 22 proc. pracujących. Sama polska administracja publiczna w 2017 roku zatrudniała 6,6 proc. ogółu pracujących (średnia unijna – 6,8 proc.), za to węgierska 9,9 proc. Opowieści o tym, że polskich urzędników jest tak wielu, że nic nie muszą robić, to po prostu idiotyczne wymysły domorosłych komentatorów, którzy z administracją publiczną mieli pewnie styczność, gdy musieli odebrać dowód.
Sektor publiczny jest kobietą
Na koniec warto jeszcze zauważyć, że fatalne płace w budżetówce to jeden z kluczowych czynników wpływających na nierówności dochodowe między płciami. W końcu budżetówka to w pierwszej kolejności miejsce pracy kobiet. Przykładowo w korpusie służby cywilnej 70 proc. zatrudnionych stanowią kobiety – choć akurat na najwyższych stanowiskach kierowniczych mężczyźni mają już minimalną większość. Silnie sfeminizowane są także inne zawody sektora publicznego – mowa chociażby o nauczycielkach czy pielęgniarkach.
Mamy w Polsce bardzo charakterystyczne podejście do jakości usług publicznych: chcielibyśmy supersprawnej służby zdrowia, ale każdego, kto zaproponowałby podwyżkę składki zdrowotnej, pogonilibyśmy kijem. Wymagamy od urzędników efektywności na co najmniej brytyjskim poziomie, oczekując przy tym, że będą zarabiać co najwyżej polską medianę. Strażaków niezwykle szanujemy, ale płacimy im 3 tys. zł na rękę. Generalnie chcielibyśmy usług publicznych takich jak na Zachodzie, a łożymy na nie dużo mniej, nie tylko w liczbach bezwzględnych, ale nawet w stosunku do PKB.
czytaj także
Ćwierć wieku dominacji liberalnej narracji podważającej rolę sektora publicznego i szydzącej z efektywności państwa sprawiło, że zamiast sprawnych usług wspólnych mamy tanie dziadostwo, a zamiast profesjonalnej służby cywilnej – szeregi pracujących biednych. Jak widać, idee mają konsekwencje.