Od stu pięćdziesięciu lat ekonomiści przewidują, że „w niedalekiej przyszłości nasza gospodarka będzie tak sprawna i wydajna, że wszyscy będziemy pracować zaledwie kilka godzin dziennie”. Ta prognoza jednak nigdy się nie ziszcza, a to dlatego, że kapitalizm przemienia nawet najbardziej spektakularny wzrost produktywności nie na obfitość i ludzką wolność, ale na niedobór.
Kiedy ortodoksyjni ekonomiści po raz pierwszy stykają się z ideą postwzrostu, zwykle od razu zakładają, że jego celem jest zmniejszenie PKB. A ponieważ utożsamiają PKB z zamożnością społeczeństwa, bardzo ich to martwi.
Jednak zupełnie nie o to chodzi.
Koncepcja postwzrostu odrzuca fetyszyzację PKB jako nadrzędnego celu funkcjonowania gospodarki. Z tej perspektywy dążenie do zmniejszenia PKB jest tak samo pozbawione sensu jak chęć jego zwiększenia.
Europo, czas skończyć z uzależnieniem od wzrostu gospodarczego
czytaj także
Celem ekonomii postwzrostu jest raczej zmniejszenie skali dóbr materialnych przepływających przez gospodarkę. Właśnie to jest istotne z ekologicznego punktu widzenia, z czym zresztą niektórzy ortodoksyjni ekonomiści byliby skłonni się zgodzić. Różnimy się tym, że podczas gdy oni nadal chcą wierzyć (wbrew dowodom), że można to osiągnąć przy jednoczesnym utrzymaniu wzrostu PKB, ekonomia postwzrostu przyjmuje do wiadomości, że realizacja tego celu prawdopodobnie doprowadzi do zmniejszenia PKB, przynajmniej w tej postaci, w jakiej obecnie go mierzymy. Innymi słowy, jeśli mielibyśmy nadal mierzyć gospodarkę za pomocą PKB, to w ramach scenariusza postwzrostu zaobserwowalibyśmy jego spadek.
I dobrze.
Dobrze, ponieważ wiemy, że dobrobyt jest najzupełniej możliwy bez skrajnie wyśrubowanego poziomu PKB.
Naomi Klein: Zderzyliśmy się ze ścianą. Z tej planety nie da się więcej wycisnąć
czytaj także
Na ten argument składa się wiele elementów, tu jednak zamierzam się zająć tylko jednym z nich. Do fundamentalnych założeń ekonomii postwzrostu należy przekonanie, że odtworzenie usług publicznych i rozszerzenie dóbr wspólnotowych otworzy dostęp do zasobów, które umożliwią wszystkim dobre życie bez potrzeby osiągania wysokich dochodów.
Weźmy na przykład Londyn. Ceny mieszkań w Londynie są astronomicznie wysokie – do tego stopnia, że zwykłe dwupokojowe mieszkanie kosztuje ponad milion dolarów. Ceny te są fikcyjne i wynikają głównie ze spekulacji finansowych i tzw. luzowania ilościowego. Wyobraźmy sobie, że rząd wprowadziłby górny pułap cen mieszkań w wysokości połowy obecnego poziomu. Ceny nadal byłyby skandalicznie wysokie, ale londyńczycy nagle mogliby pracować i zarabiać znacząco mniej niż dotychczas, nie tracąc zarazem obecnego poziomu stopy życiowej. Jednocześnie zyskaliby czas, który mogliby spędzić z przyjaciółmi i rodziną, zajmując się tym, co sprawia im radość, dbając o zdrowie fizyczne i psychiczne, itd.
Fikcyjnie wysokie ceny mieszkań w Londynie wymagają od ludzi niepotrzebnie długiego czasu pracy, poświęconego na zarabianie niepotrzebnie dużych pieniędzy, tylko po to, aby zapewnić sobie przyzwoity dach nad głową – coś, co wcześniej osiągali za ułamek dochodów. W konsekwencji, wszyscy muszą niepotrzebnie dokładać się do nakręcania machiny produkcji, której wytwory muszą z kolei znaleźć zbyt w postaci coraz większej konsumpcji.
To problem stary jak sam kapitalizm. Ma nawet nazwę: wygradzanie.
Historyczka Ellen Meiksins Wood upatruje początków kapitalizmu w ruchu tzw. wygradzania (enclosure) w Anglii, w ramach którego zamożne elity zawłaszczyły dobra wspólnotowe i systematycznym użyciem siły wyparły chłopów z ich ziem. Ta akcja wywłaszczania przemocą trwała całe stulecia. W tym okresie nastąpiło zniesienie pradawnego „prawa do zasiedlenia”, niegdyś zapisanego w Carta Foresta („Karcie leśnej”, wydanej niemal równocześnie z Wielką Kartą Swobód przed ośmiuset laty), która gwarantowała zwykłym ludziom dostęp do zasobów niezbędnych do życia.
czytaj także
Angielscy chłopi nagle zostali poddanymi w nowym systemie: aby przetrwać, musieli konkurować ze sobą o dzierżawę nowo sprywatyzowanych ziem. Ziemie oddawano w dzierżawę temu, kto pozyskiwał z nich największe plony. Aby zatem utrzymać ziemię, chłopi musieli wszelkimi sposobami wyciskać z gruntów i z ludzkiej pracy coraz więcej i więcej, nawet jeśli plony znacznie przekraczały faktyczne potrzeby. Gdyby tego nie robili, straciliby dzierżawę, a w oczy zajrzałby im głód. Oczywiście, ten sam przymus nieustannego wzrostu produktywności działał również w przemyśle.
Innymi słowy, narodziny kapitalizmu wymagały wytworzenia niedoboru. To ciągłe wytwarzanie niedoboru jest motorem produkcyjnej machiny.
Narodziny kapitalizmu wymagały wytworzenia niedoboru.
Ten sam proces rozegrał się na całym świecie podczas europejskiej kolonizacji. W RPA koloniści stanęli przed dylematem, który nazwali „kwestią siły roboczej”: jak zmusić Afrykańczyków do niskopłatnej pracy w kopalniach i na plantacjach? W owym czasie Afrykańczycy byli zadowoleni z własnego stylu życia, niewymagającego wytwarzania nadwyżek. Mieli wystarczająco dużo ziemi, wody i bydła, aby dobrze sobie radzić, a w związku z tym nie mieli najmniejszej ochoty wykonywać katorżniczej pracy w kopalniach Europejczyków. Rozwiązanie? Wypędzić ich z zajmowanych przez nich gruntów albo nałożyć na nich podatki pobierane w europejskiej walucie, którą można zdobyć jedynie w zamian za siłę roboczą. A jeśli nie zapłacą – karać.
Niedobór jest motorem ekspansji kapitalizmu.
czytaj także
A co najistotniejsze, ten niedobór wytworzono sztucznie. Powstał przez akumulację dóbr przez elity, przy wsparciu państwowego aparatu przemocy. Ani w Anglii, ani w RPA nie było rzeczywistego niedoboru. Nadal były tam te same ziemie, rosły te same lasy, występowały te same zasoby. Teraz jednak zamknięto je na klucz i postawiono straże, bo do tego sprowadzało się wygradzanie. Aby odzyskać dostęp do środków koniecznych do życia, ludzie nie mieli innego wyjścia jak tylko dołączyć do produkcyjnej machiny.
Dziś siłę niedoboru odczuwamy poprzez ciągłe zagrożenie utratą pracy. Musimy pracować coraz wydajniej, bo inaczej nasze stanowiska zajmą ci, którzy nas w tym prześcigną. Zachodzi tu jednak paradoks – w miarę jak wydajność pracy rośnie, potrzeba coraz mniej siły roboczej. Zwalnia się więc pracowników, którzy nagle nie mają co włożyć do garnka, bo padli ofiarą sztucznego niedoboru. Państwa, które desperacko starają się zmniejszyć bezrobocie, muszą wtedy znaleźć sposób na osiągnięcie jeszcze większego wzrostu gospodarczego tylko po to, aby stworzyć nowe miejsca pracy, bo bez nich ludzie nie mają za co żyć.
A my wszyscy, pracownicy, nawołujemy chórem: dajcie nam wzrost gospodarczy! Potrzebujemy miejsc pracy! Niedobór tworzy wyznawców ideologii wzrostu.
czytaj także
Nawet ci, których martwi załamanie ekosystemów, czyli większość z nas, zmuszeni są poddać się tej logice. Jeśli zależy ci na własnym życiu i życiu innych ludzi, musisz popierać wzrost. Na ochronę środowiska czas przyjdzie później.
A my wszyscy nawołujemy chórem: dajcie nam wzrost gospodarczy! Potrzebujemy miejsc pracy! Niedobór tworzy wyznawców ideologii wzrostu.
Ten czas jednak nigdy nie nadchodzi, ponieważ problem niedoboru jest nierozwiązywalny. Kiedy tylko niedobór ma zostać zażegnany, natychmiast wytwarza się nowy. Zastanówmy się nad tym: od stu pięćdziesięciu lat ekonomiści przewidują, że „w bardzo niedalekiej przyszłości gospodarka będzie tak sprawna i wydajna, że wszyscy będziemy musieli pracować zaledwie kilka godzin dziennie”. Ta prognoza jednak nigdy się nie ziszcza, a to dlatego, że kapitalizm przemienia nawet najbardziej spektakularny wzrost produktywności nie na obfitość i ludzką wolność, ale na niedobór.
Dziwne, prawda? Ideologia kapitalizmu mówi, że to system, który generuje wielką obfitość dóbr (tyle rzeczy do kupienia!). W rzeczywistości jednak jest to system, który wymaga ciągłego wytwarzania niedoboru.
Po raz pierwszy zauważono to w 1804 roku, nazywając tę sprzeczność „paradoksem Lauderdale’a”. Hrabia Lauderdale wykazał, że jedynym sposobem na zwiększenie „prywatnego majątku” (czyli PKB) jest zmniejszenie tego, co nazywał „bogactwem publicznym” czyli dóbr wspólnotowych. To oznacza wygrodzenie zasobów, z których ludzie niegdyś korzystali za darmo, po to, aby zaczęli płacić za dostęp do nich. Aby to zilustrować, Lauderdale wskazał przykład kolonistów, którzy często posuwali się do palenia drzew dających owoce i orzechy po to, aby miejscowi mieszkańcy nie byli w stanie wyżywić się naturalnie i obficie występującymi plonami ziemi, a zamiast tego musieli pracować, by zarobić na jedzenie.
Dziś ten scenariusz się powtarza pod postacią niekończących się fali prywatyzacji, do których dochodzi na całym świecie. Edukacja? Opieka zdrowotna? Parki? Baseny? Ubezpieczenia społeczne? Woda? Wszystkie dobra społeczne muszą zostać sprywatyzowane – po to, aby stały się rzadkie. Ludzi trzeba zmusić, aby płacili za dostęp do nich. A żeby móc zapłacić, oczywiście będą musieli pracować, konkurując ze sobą na rynku pracy w osiąganiu coraz większej wydajności.
czytaj także
Apogeum tej logiki jest współczesna polityka austerity, „zaciskania pasa”. Czym naprawdę jest dyscyplina budżetowa? Desperacką próbą ponownego odpalenia motorów wzrostu poprzez cięcie publicznych inwestycji w dobra społeczne i ochronę socjalną, przez likwidowanie tego, co jeszcze pozostało z dóbr wspólnotowych – po to, aby po raz kolejny wydać ludzi na pastwę głodu i zmusić do zwiększenia produktywności, jeśli chcą przeżyć. Celem dyscypliny budżetowej jest wytworzenie niedoboru. Trzeba wywołać cierpienie – wręcz biedę – aby doprowadzić do większego wzrostu.
Celem dyscypliny budżetowej jest wytworzenie niedoboru. Trzeba wywołać cierpienie – wręcz biedę – aby doprowadzić do większego wzrostu.
Tak nie musi być. Możemy powstrzymać to szaleństwo – włożyć łom w tryby tej machiny. Przez usunięcie barier wygradzających dobra społeczne i przywrócenie dóbr wspólnotowych możemy zapewnić ludziom dostęp do rzeczy, których potrzebują, aby godnie żyć, nie generując jednocześnie całych gór dochodu i nie karmiąc nienasyconej machiny wzrostu. „Prywatny majątek” być może się skurczy, jak zauważył Lauderdale, ale bogactwo publiczne się powiększy.
W tym sensie postwzrost jest całkowitym przeciwieństwem dyscypliny budżetowej. Podczas gdy zaciskanie pasa dąży do niedoboru, który wygeneruje wzrost, postwzrost dąży do obfitości po to, aby wzrost nie był konieczny.
Sednem postwzrostu jest wizja radykalnej obfitości.
Koniec świata, jaki znamy, czyli cztery przyszłości po kapitalizmie
czytaj także
**
Jason Hickel jest antropologiem, wykładowcą i członkiem Royal Society of Arts. Jego najnowsza książka nosi tytuł The Divide: A Brief Guide to Global Inequality and its Solutions.
Artykuł ukazał się na blogu autora. Z angielskiego przełożyła Katarzyna Byłów.