Bezrobocie będzie rosło, o pracę będzie trudno. A to znaczy, że nasilą się i tak przecież powszechne zjawiska: praca w szarej strefie, płacenie pod stołem, bezpłatne nadgodziny i generalnie łamanie kodeksu pracy. Potrzeba transferów chroniących tych, co pracy nie mają, żeby dla osób – zwłaszcza młodych, bez zabezpieczeń i majątku, utrata wynagrodzenia to nie był koniec świata i katastrofa.
Michał Sutowski: W wydanej rok temu książce Pokolenie ’89 stawiałeś tezę o trudnej sytuacji pokolenia trzydziestolatków – na rynku pracy, mieszkaniowym, w systemie emerytalnym – i o systemowej przewadze ludzi starszych. Czy koronawirus nie sprawił jednak, że teraz układ sił się odwróci? Że młodym będzie łatwiej pod wieloma względami?
Jakub Sawulski: Jasne, że ten wirus jest groźniejszy dla osób starszych, ale też cała sytuacja ujawnia ciekawe relacje międzypokoleniowe w Polsce. Bo przecież to, w jakim stopniu i tempie COVID-19 się rozprzestrzeni zależy od tego, jak zachowuje się całe społeczeństwo, a zwłaszcza osoby młode. Większość 20-latków przechodzi tę chorobę bezobjawowo, a wśród 30-latków śmiertelność jest zupełnie marginalna, więc mimo obostrzeń i restrykcji moglibyśmy próbować żyć jak dotychczas.
Ale?
A jednak ujawnia się odpowiedzialność młodych za seniorów, co widać także w różnych akcjach pomocowych i solidarnościowych. Na poziomie relacji międzypokoleniowych wnioski z kryzysu w Polsce wydają się zatem bardzo pozytywne.
Mówisz o reakcjach ludzi, ale czy sama pandemia nie odmieniła jednak sytuacji w skali pokoleń? Niedofinansowanie ochrony zdrowia najbardziej dotyka dziś właśnie starszych.
To akurat nic nowego, zaniedbania w tej sferze zawsze najbardziej w nich uderzają, bo i bez pandemii najczęściej choruje starsze pokolenie. Teraz po prostu lepiej to widać. Ale jeśli podejść do sprawy od strony stricte gospodarczej, to w mojej opinii dużo silniej odczują kryzys osoby młode niż te w starszych grupach wiekowych. Szczególnie osoby dopiero wchodzące na rynek pracy.
Dotychczas nie było na nim najgorzej, nawet jeśli między korporacją a mikroprzedsiębiorstwem była przepaść jeśli chodzi o standardy pracy i wysokość płac.
W kilku ostatnich latach, a nawet jeszcze w ostatnich miesiącach, poprawiała się pozycja przetargowa pracowników wobec pracodawcy, bezrobocie nawet w słabszych ekonomicznie regionach spadało szybko, częściowo za sprawą demografii.
I co, teraz koniec balu?
Teraz jednak nastąpi szybki odwrót tej tendencji – bezrobocie będzie rosło, a o pracę będzie trudno, za to pracodawcy, ci którzy przetrwają, wyraźnie wzmocnią swoją pozycję wobec pracowników. A to znaczy, że nasilą się i tak przecież powszechne zjawiska, o których pisałem w książce: praca w szarej strefie, płacenie pod stołem, bezpłatne nadgodziny, nieprzestrzeganie prawa do urlopu i generalnie łamanie kodeksu pracy.
Grodzicki: Gospodarka jest w śpiączce, z obecną kroplówką pacjent nie przeżyje
czytaj także
Mówisz o bezrobociu, ale przecież najczęściej jako o niezatrudnialnych mówi się w Polsce o ludziach po pięćdziesiątce, a nie młodych. Znów: dlaczego to im ma być trudniej?
Zastanówmy się, kto dziś jest najbardziej zagrożony na rynku pracy. Po pierwsze, są to osoby pracujące na różnego rodzaju niestabilnych umowach zatrudnienia: o pracę na czas określony lub cywilno-prawnych. Po drugie ci, co pracują w sektorach silnie dotkniętych restrykcjami. W obydwu tych przypadkach mamy nadreprezentację osób młodych. Popatrzmy zresztą na dane: w Polsce, wśród wszystkich pracujących, co czwarty pracuje na umowach czasowych, tzn. na cywilno-prawnej lub o pracę na czas określony.
Drugi najwyższy w Unii odsetek, po Hiszpanii.
Tak, ale wśród najmłodszej grupy, od 15 do 24 lat to już jest ponad 60 procent, a w pokoleniu tych, o których ja pisałem, czyli 25-34 lata, ponad 30 procent. Ergo: młodych ludzi narażonych na szybkie zwolnienie jest dużo więcej. Oczywiście to jakoś naturalne, że młodzi pracują częściej na umowy czasowe, tak samo jest w innych państwach, ale u nas ich odsetek jest bardzo wysoki.
Najbardziej zagrożone dziś na rynku pracy są osoby pracujące na niestabilnych umowach zatrudnienia, oraz w sektorach silnie dotkniętych restrykcjami. W obydwu tych przypadkach mamy nadreprezentację osób młodych.
I weźmy teraz drugi czynnik ryzyka, czyli sektory takie jak gastronomia, hotelarstwo albo handel niespożywczy, np. sklepy odzieżowe w galeriach handlowych. To wszystko miejsca, gdzie pracuje relatywnie dużo osób młodych i tu też za sprawą restrykcji ryzyko zwolnienia jest bardzo duże.
OK, rozumiem, że młodych statystycznie łatwiej zwolnić. Ale starszych chyba ciężej zatrudnić?
W najbliższym czasie w trudnej sytuacji będą wszyscy Ci, którzy będą szukali pracy. A jeżeli szukamy grupy, która najbardziej ucierpi w wymiarze pokoleniowym, to w katastrofalnej wręcz sytuacji znajdą się osoby, które będą wchodziły na rynek pracy po raz pierwszy. To trochę młodsi ludzie niż ci, o których piszę w Pokoleniu ’89, czyli urodzeni około 2000 roku. Ich kryzys dotknie najmocniej i będą odczuwać jego skutki nie przez rok czy dwa, jak cała reszta, ale przez całe swoje życie.
Bo?
Są badania i dobrze ugruntowane empirycznie wnioski w literaturze naukowej, że wejście na rynek pracy w momencie recesji rzutuje na całe życie prywatne oraz na zdrowie, nie tylko na karierę zawodową. Takie osoby przez całe życie mają relatywnie niższe zarobki i pracują więcej, ale też częściej się rozwodzą i mają niższą dzietność. A jeżeli chodzi o zdrowie, notują wyższą śmiertelność na choroby w rodzaju zawałów serca, ale też z powodu przedawkowania narkotyków.
Czyli nieszczęśliwy moment wejścia na rynek pracy determinuje całe nasze życie?
Tak, to z punktu widzenia kariery zawodowej czynnik najważniejszy – ci, co zaczynają właśnie teraz, czyli w trakcie głębokiej recesji, będą całe życie cierpieć z tego powodu.
Tarcza antykryzysowa okiem związkowców: antypracownicza, antyzdrowotna i antyludzka
czytaj także
Ale przecież było już takie pokolenie, które zaczynało pracę przy 20-procentowym bezrobociu i to byli ci z roczników połowy lat 80. Ale, jak rozumiem, oni mogli wyjechać za granicę, mieli przynajmniej jakąś furtkę…
Furtki po 2004 roku były nawet dwie – jedna to emigracja na Wyspy, bo dla części z nas wejście na rynek pracy nastąpiło po prostu przez wyjazd za granicę. A druga − jeśli ktoś zostawał w kraju − to praca na umowach cywilno-prawnych, przecież to jest moment eksplozji niestabilnych form zatrudnienia w Polsce.
Wejście na rynek pracy w momencie recesji rzutuje na życie prywatne oraz na zdrowie, nie tylko na karierę zawodową. Takie osoby przez całe życie mają relatywnie niższe zarobki, ale też częściej się rozwodzą.
Tzw. umów pozakodeksowych, wprowadzonych w ramach przyciągania inwestorów zagranicznych.
Moje pokolenie już z tego powodu jest dotknięte przez moment wejścia do gry, a teraz dostaniemy po głowie drugi raz jako ci najbardziej narażeni na zwolnienia. Marne to pocieszenie, że mimo wszystko jeszcze gorzej będzie miało pokolenie młodsze od nas o mniej więcej dekadę.
Bo ono nie ma już nawet tych furtek – abstrahując od ich różnych wad i uciążliwości?
Nie wyemigrują, bo nie będzie dokąd, wszędzie będzie tak źle jak w Polsce. A na rynek krajowy trudno będzie w ogóle wejść, a jeśli już to na złych warunkach i bez przestrzegania kodeksu pracy. O ile w ogóle tę pracę znajdą.
Czy narzędzia tarczy antykryzysowej jakoś mogą to zmienić?
Tarcza na razie nie odpowiada na te wyzwania, bo to jeszcze nie ten moment. Jej celem jest zahibernowanie tego, co jest w gospodarce dzisiaj.
Utrzymanie zatrudnienia?
Tak, żeby zwolnień było jak najmniej. Ze względu na skalę – około 100 miliardów pożyczek dla firm oraz kolejne kilkadziesiąt miliardów w postaci dopłat do wynagrodzeń, zwolnień ze składek i świadczeń postojowych – ona może zadziałać, ale dotyczy przede wszystkim zatrudnienia etatowego i osób prowadzących działalność gospodarczą. Ewentualne rozwiązania dla ludzi, którzy będą dopiero wchodzili na rynek, to kwestia polityki w kolejnych miesiącach.
czytaj także
Co powinniśmy zrobić? Tzn. jak ta polityka powinna wyglądać?
Przyjmijmy, że z samą epidemią jakoś sobie poradzimy w ciągu kilku miesięcy, nie zakładam dziś katastroficznych scenariuszy, że masowa izolacja potrwa kilka lat. W takiej sytuacji polska gospodarka i PKB zaczną się powoli odbijać w drugiej połowie roku, ale bezrobocie z pewnością będzie w okolicach dwucyfrowego.
Dlaczego?
Z doświadczeń wielu wcześniejszych kryzysów wiemy bowiem, że często występuje zjawisko jobless recovery, czyli w wolnym tłumaczeniu ożywienia gospodarczego przy niepełnym zatrudnieniu. W takim układzie PKB w ciągu roku czy dwóch wraca do poziomów obserwowanych wcześniej, ale rynek pracy pozostaje w złej kondycji przez kolejnych kilka lat.
Z czego to wynika?
Po pierwsze, poszukiwanie pracy i łączenie pracodawcy z pracownikiem, za sprawą kontaktów w sieci, jest dużo łatwiejsze teraz niż było kiedyś. W praktyce to powoduje, że firmy w dobrych czasach zatrudniają wręcz z pewną górką i w czasach hossy zatrudnienie narasta szybko, za to kiedy jest kryzys, to mamy silne tąpnięcie.
Ale potem gospodarka jakoś się odbija.
Odbudowa zatrudnienia przychodzi już jednak stopniowo, bo w trakcie kryzysu okazuje się, że część tej górki zatrudnienia utworzonej w trakcie hossy była po prostu niepotrzebna. Po drugie, badania naukowe pokazują, że te miejsca pracy, które znikają w trakcie kryzysu i nie powracają po nim, to głównie prace rutynowe. Czyli takie, które stosunkowo łatwo zautomatyzować.
czytaj także
A czy powinniśmy w takim razie dążyć do zwiększenia zatrudnienia za wszelką cenę, czy raczej dostosować politykę państwa do sytuacji, kiedy bardzo wielu ludzi obiektywnie nie będzie mogło tej pracy znaleźć?
Jedno i drugie. Potrzeba transferów chroniących tych, co pracy nie mają i ciężko im ją znaleźć. Żeby dla osób – zwłaszcza tych młodych, bez zabezpieczeń i majątku, którzy poszukują pracy, utrata wynagrodzenia to nie był koniec świata i katastrofa, psychicznie przecież trudna do udźwignięcia.
Jakie to transfery?
Przede wszystkim zasiłek dla bezrobotnych, czyli tych, co nie pracują, ale poszukują pracy. Problem jednak w tym, że w Polsce zasiłki są bardzo trudno dostępne i mniej niż 20 procent bezrobotnych ma do nich uprawnienie. A do tego są dramatycznie niskie, wynoszą między 600 a 900 złotych brutto, w zależności od tego, jak długo jesteś na bezrobociu i jaki masz staż pracy. A mimo to wciąż niektórzy w Polsce uważają, że zasiłki to coś, co ludzi do pracy zniechęca…
Rozumiem, że nie zniechęca, ale też zakładamy, że jednak w końcu ludzie tę pracę znajdą?
Powinniśmy dążyć do tego, żeby ludzie jednak pracowali, czyli to jobless recovery przezwyciężyć i pomóc ludziom którzy stracili pracę w trakcie recesji oraz nowemu pokoleniu wchodzącemu na rynek pracy. Widzę tu dwa główne kanały działań. Po pierwsze, reformy, które odkładaliśmy w okresie hossy, czyli reforma kodeksu pracy i reforma klina podatkowego.
W jakim kierunku miałyby pójść te reformy?
Mam na myśli ograniczenie możliwości zatrudniania na umowy cywilno-prawne, może nawet całkowitą ich likwidację. Ponieważ jednak bardzo pogorszyłoby to sytuację pracodawców, należałoby równolegle poluzować, czyli trochę uelastycznić umowę o pracę.
Rozwadowska: Wszyscy jesteśmy frajerami, póki prezes korporacji płaci 19% podatku
czytaj także
Tak, żeby łatwo było zatrudniać osoby o małym doświadczeniu i żeby uprawnienia kodeksowe – okres wypowiedzenia, dni urlopowe, itp. – były w większym stopniu uzależnione od stażu pracy. Bo celem jest, żeby ludzi na początku kariery także zatrudniać na umowę o pracę i żeby nie wypychać ich na umowy cywilno-prawne.
A czy to nie jest aby wymówka, to „małe doświadczenie”? Przecież istnieje coś takiego, jak okres próbny dla nowego pracownika.
Jasne, on trwa 3 miesiące i powinien być podstawową formą sprawdzania pracowników. Dopóki jednak pracodawcy mają alternatywę niżej opodatkowanego zatrudnienia, która daje zarazem mniejsze lub wprost żadne prawa pracownicze, to wybiorą umowę cywilno-prawną. Dlatego właśnie powinniśmy jej nadużywanie ograniczyć poprzez umowę o pracę dla ludzi na początku kariery – poluzowaną po to, żeby jednak rynku nadmiernie nie usztywnić. Wychodząc z taką propozycją nawiązuję do idei jednolitego kontraktu, czyli jednej formy zatrudnienia, która mogłaby zastąpić wszystkie istniejące obecnie.
I co to zmieni?
Przy jednolitym kontrakcie uprawnienia pracownika zależą nie od rodzaju umowy, a od stażu pracy – zarówno całkowitego, jak i u danego pracodawcy. Zlikwidowalibyśmy w ten sposób obecny dualizm rynku pracy w Polsce, czyli sytuację, w której pracownicy z takim samym stażem i wykonujący tę samą pracę mają różne prawa i są różnie opodatkowani, tylko dlatego, że umowa na papierze ma inną nazwę.
Nawiązuję do idei jednolitego kontraktu, czyli jednej formy zatrudnienia, która mogłaby zastąpić wszystkie istniejące obecnie.
A czy te bardziej elastyczne umowy o pracę nie uśmieciowią nam po prostu całego rynku?
Nie, jeśli jednocześnie zlikwidujemy lub znacząco ograniczymy korzystanie z umów cywilnoprawnych, a większa elastyczność umów o pracę nie będzie dotyczyła pracowników z długim stażem i ugruntowaną pozycją. Jeszcze raz podkreślę – chodzi o to, żeby w przypadku osób wchodzących na rynek pracy lub powracających na ten rynek po dłuższej przerwie zwiększyć szansę na dobry rodzaj umowy, nawet jeśli ta dobra umowa będzie dawała nieco mniej praw niż dzisiaj. Alternatywą jest zatrudnienie śmieciowe.
A co z tym opodatkowaniem?
Druga rzecz to właśnie klin podatkowy dla niskich zarobków. Wysokie opodatkowanie niskich wynagrodzeń uderza w szczególności w ludzi wchodzących na rynek pracy, bo pracodawca, widząc prawie 40-procentowy klin podatkowo-składkowy dla kogoś, kto dopiero skończył studia czy technikum − zatrudni go w szarej strefie, albo zaproponuje 2 na rękę, a tysiąc pod stołem. Po prostu ten pracownik nie ma siły przetargowej, a w fazie kryzysu będzie miał jeszcze mniejszą.
Jeśli przedsiębiorcy będą bali się zatrudniać – bo kryzys, więc z inwestycjami też chyba będzie krucho?
I właśnie w związku z tym – to byłby trzeci, obok zmiany klina podatkowego na bardziej progresywny i przywrócenia domyślności umów o pracę – niezbędny ruch: ciężar inwestowania i rozkręcenia gospodarki musi wziąć na siebie państwo.
czytaj także
A konkretnie?
Musi przygotować program inwestycji publicznych, choćby w budowę mocy z odnawialnych źródeł energii czy retencję, bo przecież już teraz mierzymy się nie tylko z wirusem, ale i perspektywą wielkiej suszy, smogiem i zmianą klimatu. No i oczywiście muszą być to inwestycje celowe, służące rozwiązywaniu problemów, a nie, anegdotycznie mówiąc, wykopywanie dołów i zakopywanie, żeby tylko ktoś miał pracę.
A gdyby jednak nie sprawdził się scenariusz optymistyczny, tylko okazało się, że pandemie wracają, że to jest sytuacja permanentna i co rok-dwa pojawia się jakiś wirus zmuszający nas do kilku tygodni hibernacji?
Podręcznikowych rozwiązań takiej sytuację nie ma, bo i z epidemią tego rodzaju mierzyliśmy się ponad sto lat temu. Ale domyślnym rozwiązaniem jest gwarantowany dochód dla wszystkich, którzy tracą pracę i to powinno być wprowadzone już teraz: to mogą być wspomniane już zasiłki dla bezrobotnych, również tych, którzy w tej chwili się nie kwalifikują, bo nie mieli umów o pracę czy odpowiedniego stażu. Trzeba zagwarantować dochód freelancerom, ale też przedsiębiorcom, na okres, kiedy nie mogą działać ze względu na różne restrykcje.
O jakiej wielkości gwarancjach mówimy?
Wysokość jest dyskusyjna, czy to powinien być jakiś procent wynagrodzenia, czy raczej równa kwota dla wszystkich uprawnionych, wielkości około płacy minimalnej. Ja byłbym raczej zwolennikiem równej kwoty, żeby takie działanie miało również charakter redystrybucyjny i solidarnościowy.
Sawulski: Pandemia stwarza szansę na nowy ład podatkowy [podcast]
czytaj także
I to mogłoby trwać miesiącami?
Tak długo, jak trwają restrykcje konieczne ze względów zdrowotnych i ich bezpośrednie skutki gospodarcze. Bez zabezpieczenia socjalnego, bezpośrednie ratowanie zdrowia na niewiele się zda, bo przy masowej utracie dochodów będziemy mieli ofiary nie tylko z powodu koronawirusa, ale także samobójstw czy depresji. Z kolei, jeśli nie uruchomimy w końcu gospodarki, to nie utrzymamy też ochrony zdrowia. Nie możemy pozwolić, by gospodarka na trwałe zamarła, bo jej związek ze zdrowiem jest bardzo ścisły. Nie przez przypadek państwa bogatsze charakteryzują się jednocześnie dłuższym trwaniem życia. Nie możemy dopuścić do sytuacji, w której znacząco zbiedniejemy, bo to odbije się także na naszym zdrowiu.
Przy masowej utracie dochodów będziemy mieli ofiary nie tylko z powodu koronawirusa, ale także samobójstw czy depresji.
No właśnie, zdrowie. Jednym z narzędzi „dystansowania społecznego” było zamknięcie przedszkoli czy szkół, ale to nie tylko uciążliwość dla rodziców, ale też jeden z powodów, dla których brakuje personelu w szpitalach. Część lekarzy, czy zwłaszcza pielęgniarek musi iść na zwolnienia, żeby zająć się dziećmi.
Faktycznie, wg naszych szacunków ponad milion pracowników w tej chwili nie pracuje z tego powodu, że muszą opiekować się dziećmi. A na ten moment państwo nie stworzyło instrumentu zaradczego: dało wprawdzie zasiłek opiekuńczy, żeby rodzice zostawali z dziećmi w domu, ale to nie rozwiązuje problemu tych pracowników, bez których nie może funkcjonować społeczeństwo.
To jak z tego dylematu wyjść?
Być może instytucje opieki nad dziećmi powinny działać, ale być reglamentowane; nie jestem zwolennikiem takich praktyk w kwestii opieki nad dziećmi, ale w sytuacji tak wyjątkowej, osoby pełniące ważne funkcje społeczne powinny jednak mieć gwarantowaną przez państwo opiekę nad dziećmi. Krótko mówiąc, żeby było dla nich miejsce w przedszkolu.
Przy nauczaniu zdalnym i ogólnym przeciążeniu ochrony zdrowia jeszcze bardziej widoczny niż dotychczas jest problem wakatów w szkołach i szpitalach, spowodowanych głównie niskimi wynagrodzeniami. Teraz dochodzi jeszcze perspektywa kryzysu gospodarczego, co każe mi zapytać, czy może lepiej płatne usługi publiczne mogłyby jakoś oddziaływać na rynek pracy? Być benchmarkiem dla sektora prywatnego, zamiast tylko azylem – nisko płatnym, choć w miarę stabilnym? Bo ja się obawiam, że państwo wykorzysta kryzys, żeby nie podwyższać płac w budżetówce – zakładając, że jak będzie bezrobocie, to ludzie będą wdzięczni za stabilne miejsca pracy…
Dobrze widać tu analogię z rokiem 2009 – choć w Polsce już wcześniej zaczął się wzrost liczby pracowników na umowach cywilnoprawnych, to zdynamizował się właśnie wtedy, tuż po wybuchu światowego kryzysu, bo także państwo zaczęło zatrudniać na śmieciówkach. Rząd uznał wtedy, że mamy wysoki deficyt finansów publicznych i że trzeba go szybko redukować, ergo oszczędzać – i zaczęło ogłaszać kolejne przetargi na realizację zadań publicznych, które wygrywały firmy zatrudniające właśnie na śmieciówkach. To jest błąd, którego nie możemy powtórzyć.
A co rząd powinien stwierdzić teraz?
Że to państwo decyduje o tym, jakie są warunki zatrudnienia w całej gospodarce – to, jakie ono oferuje warunki pracy ma ogromne znaczenie dla wszystkich, tym bardziej w warunkach kryzysu. Będzie to wielki test dla państwa. Czy zagwarantuje dobre warunki w usługach publicznych, żeby ciągnąć w górę standardy sektora prywatnego.
I czy przy okazji zdoła kogoś przyciągnąć do najbardziej potrzebnych zawodów, dodam od siebie, bo na razie trend jest raczej odwrotny– nauczyciele, ratownicy medyczni i pielęgniarki po prostu nie chcą za te pieniądze pracować. Ale właśnie – skąd na to wszystko pieniądze? Bo każdy z instrumentów, które postulujesz, sporo kosztuje.
Na pewno wyjdziemy z tego kryzysu z wysokim długiem publicznym i deficytem, więc pokusa będzie ta sama, co w roku 2009 – żeby zacząć oszczędzać, czyli ciąć i redukować. A prawidłowy wniosek z tego kryzysu w Polsce, ale zwłaszcza z Południa Europy jest taki, żeby nie zaczynać redukować zadłużenia zbyt szybko, żeby poczekać z tym do momentu, kiedy gospodarka się odbuduje i PKB zacznie rosnąć w dobrym tempie. Bo znacznie łatwiej redukować dług publiczny wtedy, kiedy PKB trwale rośnie, niż wtedy, kiedy PKB spada lub jego wzrost jest niepewny.
Pokolenie ’89 kończysz rozdziałem o niechęci młodego pokolenia do polskiego systemu politycznego, która jednak nie wyraża się buntem, lecz raczej odwróceniem się od polityki, ucieczką w prywatność. Czy pandemia może to zmienić?
W tym momencie nie widzę żadnego potencjału do buntu młodego pokolenia, bo winnym tego kryzysu nie są politycy. Możemy się zgadzać lub nie co do podjętych przez nich środków, ale nie stawiamy ich pod pręgierzem. Zresztą w większości państw w sytuacji niepewności skupiamy się wokół przywództwa i zaufanie do liderów politycznych rośnie.
Prawidłowy wniosek z tego kryzysu jest taki, żeby nie redukować zadłużenia zbyt szybko, ale poczekać z tym do momentu, kiedy gospodarka się odbuduje i PKB zacznie rosnąć w dobrym tempie.
A kiedy minie epidemia i zacznie się prawdziwe bezrobocie?
Wtedy będziemy mieli na głowie inne problemy niż angażowanie się w politykę – brak pracy i powszechną niepewność. Jeżeli to potrwa zbyt długo, to skutkiem może być bunt młodych również na poziomie politycznym. Nie wiem, czy tym razem będzie to bunt z prawdziwego zdarzenia, taki, który może doprowadzić do zmian na scenie politycznej. Chciałbym jednak, żeby to się dokonało w dobrych czasach, a nie z powodu głębokiego kryzysu i zubożenia ludności. Czy wtedy młodzi się zbuntują? Czy będą się domagać od polityków czegoś dla siebie, a może sami będą przejmowali inicjatywę – jestem raczej sceptyczny.
Dlaczego?
Po prostu będziemy mieli inne zmartwienia – jedna z tez mojej książki głosi, że przez ostatnie 10-15 lat moje pokolenie nie miało zaspokojonych podstawowych potrzeb, jak mieszkanie czy stabilna praca. Nie angażowaliśmy się politycznie, bo po prostu inne rzeczy zajmowały naszą głowę. Po tym kryzysie w kwestii mieszkalnictwa czy rynku pracy będzie tylko gorzej.
***
Dr Jakub Sawulski jest wykładowcą SGH, pracownikiem Polskiego Instytutu Ekonomicznego, a także autorem książki Pokolenie’89. Młodzi o transformacji.