Klasa średnia nie akceptuje progresywnych propozycji lewicy w zakresie polityki gospodarczej, bo w jej ocenie Polska wciąż jest na nie za biedna, ma kiepsko funkcjonujące instytucje, a wyższe podatki nie uderzą w najbogatszych, lecz w nią. Nie do końca ma więc rację Piotr Wójcik, pisząc, że progresywna polityka leży w interesie „średniaków”. Nie znaczy to jednak, że lewica nie ma szansy do nich trafić.
Pod koniec lutego na portalu Krytyki Politycznej ukazał się tekst pióra Piotra Wójcika, którego autor argumentuje, że progresywna polityka społeczna w istocie leży w interesie klasy średniej. Przede wszystkim trzeba docenić ten tekst – jest pod każdym względem wyjątkowy. Spójny przekaz, oparty na klarownych definicjach stosowanego pojęcia klasy średniej (dochód brutto, dochód rozporządzalny, poziom wykształcenia), bazujący na twardych danych – to ogromna rzadkość w dzisiejszej publicystyce.
czytaj także
Pokusiłem się jednak o polemikę, dlatego że autor – o ile poprawnie potrafi opisać klasę średnią – o tyle wyraźnie obce mu są powody, dla których odrzuca ona „progresywną” (społeczną) politykę i propozycje programowe lewicy.
Sam jestem przedstawicielem klasy średniej, o której Wójcik pisze. Dobiegam pięćdziesiątki, jestem inżynierem i menedżerem, pochodzę ze średniego miasta, mieszkam w domku na przedmieściach metropolii, od ponad 25 lat pracuję w branży technologicznej, przez cały ten czas na etacie (czy raczej kilku), zarabiając istotnie powyżej średniej krajowej. Podobnie jak autor cenię racjonalizm i racjonalne podejmowanie decyzji i z tego punktu widzenia postaram się przystępnie wyjaśnić, dlaczego polityka „progresywna” nie znajduje ani zaufania, ani poparcia klasy średniej.
Przyczyną naszego sceptycyzmu nie jest jakieś perwersyjne poczucie pokrewieństwa z prezesami korporacji, technologicznymi miliarderami czy dziedzicami arystokratycznych fortun. Przyczyną jest niewiara w postulaty progresywne, która ma cztery oblicza: niewiary w ich realizm, niewiary w ich skuteczność, niewiary w możliwość ich realizacji, wreszcie niewiary w ich sprawiedliwość. Do tego dochodzi niechęć do łączenia w pakiet postulatów społeczno-ekonomicznych z progresywną rewolucją światopoglądową. Omówmy je po kolei.
Kwestia realizmu
Po pierwsze zatem, postulaty progresywne są w ocenie klasy średniej nierealistyczne. Polska pozostaje ciągle krajem na dorobku, średniozamożnym. Pod względem PKB na osobę sytuuje się gdzieś w okolicach piątej dziesiątki na świecie, w Unii Europejskiej pozostaje jednym z biedniejszych krajów. Ranking OECD Better Life pokazuje Polskę w średnio-niższej części stawki, przed Portugalią, ale kilka miejsc za Czechami. Podobnie plasuje się nasz kraj na liście Where To Be Born: tutaj znaleźliśmy się na miejscu 35., przed nami nie tylko południowi sąsiedzi, ale także Chorwacja. Na dodatek obok obszarów wysokorozwiniętych (metropolie, województwa zachodnie) istnieją w Polsce obszary głębokiego zapóźnienia i wykluczenia (województwa północno-wschodnie, małe miasta i wsie). W efekcie zdaniem klasy średniej po prostu jeszcze nie przyszedł czas konsumpcji owoców trzydziestoletniego dorabiania się, bo ledwie przeskoczyliśmy dwa najbiedniejsze kraje „starej Unii” (Grecja i Portugalia), wobec tego nie stać nas na politykę, która charakteryzuje przede wszystkim kraje bogate.
Przyczyną naszego sceptycyzmu nie jest jakieś perwersyjne poczucie pokrewieństwa z prezesami korporacji.
Finansowanie progresywnej polityki społecznej postulowanej w Polsce przez lewicę jest w opinii klasy średniej niemożliwe bez znaczącego podniesienia obciążeń podatkowych. Każdy, kto umie czytać dane makroekonomiczne, wie, że źródła finansowania programów społecznych postulowane przez lewicę nijak się mają do rzeczywistych możliwości. Podatek PIT (którego podwyżka to jeden z głównych postulatów lewicy) stanowi około 5% PKB i ma około 15% udziału we wszystkich podatkach (reszta to podatki pośrednie, obciążające konsumpcję, a nie dochody). Podnosząc go – a jest to główny przekaz płynący ze słynnego „kalkulatora podatkowego Razem” – można (prawdopodobnie) pozyskać kilka miliardów złotych, kroplę w morzu wydatków planowanych na wdrożenie postulowanych przez lewicę programów socjalnych i niewielką część tego, co rok w rok wydaje na programy socjalne tzw. prawica (w oczach klasy średniej: też lewica, tylko narodowo-katolicka).
Notabene, przykład Skandynawii, tak chętnie eksploatowany w polskiej publicystyce lewicowej, traktowany jest przez klasę średnią jako kult cargo. W Polsce nie ma bowiem bogatego w ropę szelfu jak w Norwegii; nie było 300 lat pokoju i demokracji jak w Szwecji; nie mamy silnych, międzynarodowych marek gospodarczych jak Duńczycy; nie przodujemy w cyfryzacji usług publicznych jak Finowie, a w ostatnich 200 latach niepodlegli byliśmy jedynie przez pięćdziesiąt. Przypomnijmy także, że integralnymi elementem elementami skandynawskiego modelu gospodarczego są: bardzo przyjazne środowisko dla biznesu (wszystkie cztery kraje są w pierwszej dziesiątce według rankingu Doing Business), wysoki wiek emerytalny (70 lat), bardzo wysoki współczynnik zatrudnienia (o 10–15 pkt procentowych wyższy niż w Polsce), doskonała edukacja, silne instytucje demokratyczne, a nade wszystko wysoki poziom zaufania społecznego oraz wysokie płace. Tymczasem lewicowa publicystyka bardzo wiele uwagi poświęca jednej (socjalnej) stronie skandynawskiego modelu, a niewiele (lub wręcz nic) drugiej.
czytaj także
Jest wprost przeciwnie, tematy podniesienia wieku emerytalnego (i – ogólnie – reakcji na nadchodzącą katastrofę demograficzną), poprawy warunków prowadzenia biznesu, uproszczenia biurokracji podatkowej – czyli tego, co tak bardzo różni nas od Szwecji, Danii i Finlandii – nie pojawiają się w narracji partii lewicowych. Określam to mianem „kultu cargo” przez analogię do zwyczajów krajowców, którzy na pacyficznych wyspach budują pasy startowe z gałęzi i wieże kontrolne z trzciny (zewnętrzne objawy państwa dobrobytu), licząc na to, że sprowadzi to prawdziwe samoloty, z których znowu wysypią się wszelkie dobra zamożnego, nowoczesnego świata (realne owoce tego państwa).
Tymczasem doświadczenie polskiej klasy średniej jest inne: swych szans życiowych nie zawdzięcza ona państwu, jego transferom socjalnym, stypendiom, mieszkaniom albo usługom publicznym, lecz dorabiała się w warunkach jego obojętności lub wręcz wrogości. Andrzej Leder w Prześnionej rewolucji wskazuje na polską klasę średnią jako tę grupę i to pokolenie, które weszło w lukę po Żydach (wymordowanych podczas wojny, względnie wyrzuconych z kraju z biletem w jedną stronę w roku 1968) oraz ziemiaństwie. Średniak „załapał się” zatem na transformację trochę dlatego, że miał pokoleniowe szczęście, trochę ze względu na wysoki kapitał społeczny i kulturowy (odziedziczony albo samodzielnie zbudowany, dzięki rodzicom, często pochodzącym z inteligencji z peerelowskiego awansu). W dużym stopniu dokonał tego jednak dzięki pracy, często ponad siły i na kilku frontach. I choć tamtego świata już nie ma i te same mechanizmy, które jemu samemu pozwoliły się odbić i ustawić w życiu, w roku 2020 dawno przestały działać, to nadal ów „średniak” żywi głębokie przekonanie, że dobrobyt bierze się z pracy i przedsiębiorczości, a nie z transferów.
Inaczej niż współcześni ludzie młodzi przedstawiciel średniego pokolenia klasy średniej nie bierze jako punktu odniesienia obecnego stanu krajów bogatych – Niemiec, Wielkiej Brytanii, krajów skandynawskich – bo wie, że Polska nigdy nie grała i nadal nie gra w tej samej lidze. Bierze za punkt odniesienia własne doświadczenie sprzed trzydziestu lat, doświadczenie swoich rodziców oraz przykłady krajów regionu, którym ułożyło się trochę gorzej (Ukraina, Serbia, Bułgaria) albo które – mimo zdecydowanie lepszego punktu odbicia – znajdują się aktualnie tam, gdzie Polska (Czechy, Węgry, Słowenia). I wychodzi mu, że lepiej się cieszyć tym, co jest, bo próbując pójść na skróty, można łatwo trafić tam, gdzie znalazły się inne kraje peryferyjne, próbujące polityki socjalnej bez zbudowania podstaw silnego państwa i jego instytucji (Grecja, Argentyna, Zimbabwe, Wenezuela).
Kwestia skuteczności
I tak dotarliśmy do drugiej, nie mniej ważnej przyczyny niewiary leminga z klasy średniej w program progresywny. Otóż – uznając nawet potrzebę prowadzenia aktywnej polityki społecznej przez państwo – rozgląda się on wokoło i po prostu nie widzi tego silnego państwa, które mogłoby ją zrealizować. Jego instytucje znajdują się w stanie całkowitego rozkładu i jako takie pozostają niezdolne, aby realizować cokolwiek, co złożonością przekracza jednorazowe transfery albo prostą administrację stanem odziedziczonym. Polska administracja to papierowo-analogowy skansen. Służba zdrowia znajduje się w stanie agonalnym i klasa średnia dlatego właśnie – jak trafnie zresztą pisze Piotr Wójcik – nie ryzykuje korzystania z jej publicznej wersji, stawiając raczej na prywatne abonamenty i specjalistów opłacanych gotówką. Edukacja – to samo, klasa średnia posyła dzieci do niepublicznych szkół albo zapewnia im korepetycje, aby mogły uzyskać co najmniej taki sam kapitał wykształcenia, jaki oni mieli. Mało? Bezpieczeństwo w skali mikro. Bezpieczeństwo w skali makro. Energetyka. Ochrona środowiska naturalnego. Opieka nad starszymi i zniedołężniałymi. Mówiąc kolokwialnie, w oczach nieszczęsnego leminga czego tylko nie dotknie państwo, to spieprzy.
Symbolem nieskuteczności polskiego państwa w jakichkolwiek działaniach, których się podejmuje i na które zbiera podatki, pozostaje kwestia śmieci. Kilka lat temu „uspołeczniono” kwestię śmieciową, zdejmując obowiązek ich wywozu z firm i właścicieli posesji, przerzucając zaś na barki gmin. Obiecywano jednocześnie, że „śmieci przestaną lądować w lasach”. Od tego czasu opłaty za wywóz śmieci wzrosły kilkukrotnie – niejedna polska rodzina płaci za to więcej niż typowa rodzina niemiecka. Tymczasem lasy jak były zaśmiecone, tak są. A jeśli w czymś staliśmy się potęgą, to w imporcie oraz paleniu śmieci – bo u nas państwo istnieje tylko teoretycznie i można robić to, czego nie można nawet w Nigerii.
Petelczyc: Niewiara w system emerytalny to samospełniająca się przepowiednia [rozmowa]
czytaj także
Niską skuteczność „polityki progresywnej” pokazuje też program 500+. Wśród moich znajomych z klasy średniej został przywitany bez entuzjazmu, ale i bez wrogości; pytania dotyczyły raczej nie sensowności samych transferów na dzieci, ale ich zakresu i formy (czy na pewno powinny obejmować zamożnych, czy to powinna być gotówka czy raczej bony, dlaczego trzeba przechodzić przez procedurę wnioskowania, zamiast po prostu uchwalić ulgę podatkową, która obejmowałaby pracujących, a wobec niepłacących podatku zastosować inne instrumenty – itd.).
Początkowa sympatia zmieniła się w niechęć, gdy okazało się, że 500+ ma wady. Po pierwsze i najważniejsze, nie wywołało wzrostu urodzeń. Tymczasem nad Polską wisi demograficzny miecz Damoklesa. Dziś mamy dwoje pracujących na jednego emeryta, około roku 2060 na każdego emeryta będzie tylko jeden.
Po drugie, 500+ wypycha młode kobiety z rynku pracy. Pokazują to zarówno badania Instytutu Obywatelskiego, jak i dane GUS na temat aktywności kobiet. Oczywiście sytuacja nie jest czarno-biała, np. można się spierać, co daje społeczeństwu większe korzyści: „śmieciowa” praca matki czy jej pozostanie z dzieckiem (dla mnie jasne jest, że to drugie), natomiast trzeba zauważyć, że w krajach, gdzie osiągnięto poprawę demografii, udało się to nie tylko poprzez bezpośrednie transfery gotówkowe, ale też poprzez rozbudowę usług dla rodzin z dziećmi (np. przedszkola i żłobki). Pieniędzy „zjedzonych” przez 500+ nie ma jednak na te inne, być może ważniejsze, potrzeby, jak choćby opieka przedszkolna i przed-przedszkolna.
Dziesiąty Kongres Kobiet, czyli jak 500+ rozgrzało nas do czerwoności
czytaj także
Po trzecie, 500+ finansowane jest nowym długiem. Choć dzięki wzrostowi gospodarczemu (należy docenić rolę 500+ w pobudzeniu popytu!) relacja długu do PKB pozostaje stabilna, a wręcz spada, to jednak większość krajów Europy wykorzystała okres prosperity, aby dług zmniejszyć, a deficyt ograniczyć. Szwecja – wspomniane wcześniej „cargo” polskiej lewicy – od 2017 roku notuje nadwyżkę budżetową i zamiast rozszerzać świadczenia, obniża podatki i odkłada zaskórniaki na gorsze czasy. A robią to, żeby było zabawniej, socjaldemokraci. W tym czasie Polska ukrywa deficyt po funduszach celowych, podatki podnosi, a dług zwiększa. Polakowi z klasy średniej musi to przywodzić na myśl znany mem internetowy: kota, który patrzy na równania napisane na tablicy i mówi: „Mati, to jebnie”. Przekonanie, że „jebnie” pojawia się dość zgodnie w rozmowach klasy średniej i pytanie w tej sprawie nie brzmi już, „czy”, a raczej „kiedy”, „jak mocno” oraz „jak się przed tym zabezpieczyć”.
Wydaje się, że już w drugiej połowie tego, a najdalej w przyszłym roku gospodarka osłabnie. Wzrosty płac się skończą, bezrobocie wzrośnie (do pewnego stopnia także z powodu bardzo szybkiego wzrostu płacy minimalnej stymulującej automatyzację i wypychanie pracujących do szarej strefy), zapewne ruszą kursy walut. Tymczasem liczba osób poniżej progu ubóstwa – po krótkim spadku – zaczęła znowu rosnąć. Do tego doszła inflacja – szczególny rodzaj podatku uderzający silnie w tych, którym pensje nie rosną, a ich świadczenia nie są waloryzowane. Polscy zwolennicy „programu progresywnego” zdają się owego „pożaru w portfelach Polaków” na razie nie dostrzegać.
Kowal: 500+ jest nieusuwalne. To transfer od państwa, a nie przelew z konta PiS
czytaj także
Wygląda więc na to, że polityka socjalna państwa polskiego rykoszetem uderza mocno w tych, którym rzekomo ma służyć – a więc np. ubogich pracujących, nieposiadających dzieci, posiadających skromne oszczędności (złotówkowe), biorcom niewaloryzowanych świadczeń. Stąd niechęć i niewiara klasy średniej w jej skuteczność.
Kwestia zdolności realizacyjnej
Ale nawet zakładając, że Polak uwierzyłby w realizm programu progresywnego oraz jego potencjalną skuteczność, bardzo trudno będzie mu uwierzyć w zdolność administracji do praktycznej realizacji takiego programu. Realizacją programów zajmuje się bowiem kadra urzędnicza, a codzienne doświadczenie pokazuje klasie średniej, że jest ona bardzo niskiej jakości. Polak-średniak na co dzień obserwuje, jak kolosalny dystans dzieli usługi publiczne od usług prywatnych.
Co się dzieje, kiedy obywatele nie ufają państwu: ukraińska panika wokół koronawirusa
czytaj także
Wykonanie przelewu online, wysłanie poczty elektronicznej, zamówienie mebli albo zakup wakacji – czyli usługi realizowane przez podmioty prywatne – zajmuje dzisiaj minuty i możliwe jest zza biurka. Tymczasem przyjęcie prostego pisma za pomocą ePUAP to dzisiaj dla wielu urzędów powód do paniki.
Wydanie zezwolenia na pobyt i pracę obcokrajowcowi, którego menedżer z klasy średniej zatrudnił, nie mogąc znaleźć odpowiednio wykształconego Polaka, zajmuje w dużych miastach cztery do sześciu miesięcy. Rejestracja samochodu to półtora miesiąca i co najmniej dwie, czasami nawet trzy albo cztery, wizyty w urzędzie, z koniecznością przenoszenia dokumentu wydrukowanego w okienku numer 2 do okienka nr 3, aby tam został zarchiwizowany. Jakkolwiek możliwe jest już złożenie elektronicznego PIT-a, to złożenie w ten sposób sprawozdania spółki w KRS to wielomiesięczna gehenna; wpisanie się na „białą listę” spółek – także. W rankingu Doing Business polska administracja spadła w ciągu ostatnich trzech lat z 24. na 40. miejsce – głównie za sprawą czynności, za które odpowiada państwo (uzyskanie zezwoleń, rozpoczęcie działalności, podłączenie prądu, odzyskanie wierzytelności).
czytaj także
Oczywiście, w dużej mierze wynika to z ogólnej jakości administracji publicznej, ona zaś – z poziomu wynagrodzeń oraz prestiżu zawodu urzędnika. Tyle że polskie państwo i tak już kosztuje sporo, więc należałoby prowadzić jego gruntowną „sanację efektywnościową” – i akurat klasa średnia widzi to doskonale, bo na co dzień zajmuje się m.in. efektywnym działaniem swoich firm. W Polsce na razie nie pojawiła się jednak partia, które powiedziałaby otwarcie: „potrzebujemy o 30% mniej urzędników, zarabiających o 50% więcej i kilkuletniego programu głębokiej reformy, upraszczającej i usprawniającej usługi publiczne”.
Gdyby więc nawet Polak z klasy średniej miał pieniądze i był skłonny je przeznaczyć na „program progresywny” – jak chce Piotr Wójcik – to nie ma żadnej wiary, że polskie państwo, w swoim obecnym stanie, potrafiłoby te pieniądze wykorzystać efektywnie. Raczej rozda je na kolejne synekury, apanaże i bezsensowne, pozorowane działania – albo w ogóle przetransferuje do kieszeni partyjnej nomenklatury. „To już lepiej niech zostaną u mnie” – zdaje się mówić nasz średniak w odpowiedzi i pokazuje lewicy gest Kozakiewicza.
Kwestia sprawiedliwości
Apelowanie do poczucia „sprawiedliwości”, a zwłaszcza „sprawiedliwości społecznej” Polaka-średniaka jest przeciwskuteczne. Ma on bowiem silne poczucie, że obecny układ jest głęboko niesprawiedliwy i to on jest w nim najbardziej wykorzystywany. „Progresywny program” to dla niego jeszcze wyższe podatki dla kogoś, kto i tak płaci największe.
Sprawiedliwe podatki – kilka prostych trików. Liberałowie i PiS ich nienawidzą
czytaj także
Dość powiedzieć, że w Polsce całe grupy społeczne wyłączono z opodatkowania. Należą do nich przede wszystkim rolnicy – także ci wielkoobszarowi, często wielokroć zamożniejsi od menedżera albo specjalisty. Podatków nie płacą także międzynarodowe korporacje, skutecznie transferując zyski za pomocą rajów podatkowych (których w samej Unii Europejskiej jest aż sześć). Przywilejami płacowymi lub emerytalnymi obdarzono liczne grupy zawodowe – rolników, górników, mundurowych, sędziów i prokuratorów, kobiety. Z kolei z rynkowej gry, której leming z klasy średniej podlega i która grozi mu trwałym strąceniem do klasy niższej, wyłączono całe branże, pozwalając na ich niską efektywność oraz permanentną nierentowność, klajstrowaną monopolami i oligopolami. Koleje, poczta, górnictwo, biznes paliwowy, spółki energetyczne – to tylko najbardziej wyraziste przykłady.
Z tych samych powodów klasa średnia nie ma skłonności do zrzeszania się w związkach zawodowych – kojarząc je raczej z obroną interesów grupowych kosztem reszty społeczeństwa (jaskrawy przykład górnictwa), a nie solidarnością pracowniczą, wzmacnianiem pozycji negocjacyjnej względem pracodawców czy doskonaleniem zawodowym. W koncert przywilejów grupowych kosztem klasy średniej wpisała się także lewica, składając projekt ustawy, w której przewiduje się emeryturę maksymalną. Czyli – rozumuje średniak – nacjonalizację oszczędności emerytalnych, których akurat on – pracując na etacie i karnie odprowadzając składki na ZUS – uzbierał całkiem sporo.
I wreszcie sprawiedliwość transferowa. Klasa średnia nie rozumie, dlaczego mieszkanie – które ona musiała kupić z oszczędności lub kredytu – urzędnicy państwowi (np. Marian Banaś albo Stanisław Karczewski) po prostu dostają do użytku, mimo że posiadają własne. Nie rozumie, dlaczego państwo toleruje fikcję „samotnych rodziców”, żyjących de facto w związkach nieformalnych, ale korzystających z pierwszeństwa przyjęcia dziecka w przedszkolu oraz przywileju podatkowego (rozliczenie wspólnie z dzieckiem). Nie rozumie, dlaczego urzędnicy państwowi pobierają drugą pensję w postaci stałej premii, podczas gdy on sam musi przestrzegać deadline’u i wyrobić target, aby zasłużyć choćby na pierwszą. Nie potrafi także zrozumieć, dlaczego on sam płaci 32% od swoich dochodów i zapewnia to aż ¼ wpływów z PIT, podczas gdy jednocześnie – z powodu wspomnianej wyżej niskiej efektywności – praktycznie nie korzysta z wielu usług, które to państwo powinno mu udostępniać.
A zatem, inaczej niż pisze Piotr Wójcik, przedstawiciel klasy średniej ma poczucie, że jeśli ktoś w tym systemie jest wykorzystywany, to raczej on sam. Doświadczenie pokazuje mu, że o ile obietnica podniesienia podatków jest szybka i łatwa do zrealizowania, o tyle obietnica zapewnienia przez to lepszych usług i bardziej sprawiedliwego podziału dóbr – iluzoryczna i długofalowa, o ile w ogóle, w tym stanie administracji i państwa, możliwa do zrealizowania.
Kwestia pakietowania, czyli rewolucja społeczna gratis
Marketingowcy wiedzą, że na różnych rynkach sprzedaje się różne usługi, zależnie od przyzwyczajeń lokalnych konsumentów oraz warunków konkurencji. Aby więc podsumować (nie)wiarę klasy średniej w „program progresywny”, dotknijmy ostatniej kwestii: światopoglądowej. Otóż postulaty, które budzą przychylność, a przynajmniej nie budzą wrogości, jak poprawa edukacji czy służby zdrowia, zostały w ustach lewicy „spakietowane” z takimi elementami, które polski – względnie konserwatywny – leming wita niechętnie. Czyli programem rewolucji obyczajowej, bo tak mniej więcej postrzegane są społeczne aspekty programu lewicy. O ile postulaty dostępnej antykoncepcji, dostępności i refundowania in vitro oraz edukacji seksualnej wydają się akceptowane przez większość Polaków, o tyle temat adopcji dzieci przez pary homoseksualne, ewentualnej liberalizacji ustawy antyaborcyjnej lub wycofania religii ze szkół – niekoniecznie.
I można do znudzenia argumentować, że to, co w Polsce uważane jest rewolucję społeczną, w zachodniej Europie stanowi obowiązkowy element programu nie tylko socjaldemokracji, ale także chadecji. To bez znaczenia – Polska jest światopoglądowo krajem konserwatywnym. W badaniach Pew Research z 2018 wyraźnie widać, że Polacy nie patrzyliby przychylnie na muzułmanów jako sąsiadów i uważają chrześcijaństwo za część swojej tożsamości. Podobnie jak większość krajów regionu, bo np. liberalne Czechy, stawiane u nas często za wzór sekularyzacji, pokazują zdecydowanie niższą tolerancję wobec sąsiadów-muzułmanów. I znowu – trudno mieć za złe polskiej klasie średniej, że bliższa jest węgierskiej, słowackiej, łotewskiej czy rumuńskiej niż brytyjskiej, szwedzkiej czy irlandzkiej. Taką mamy tożsamość, takie doświadczenie dziejowe, taki system wartości. Serio, można spróbować przebudować państwo bez kompletnej inżynierii dusz.
czytaj także
Tak więc dołączanie do rozwiązań ekonomicznych postulatów naruszających tradycyjną wizję ról społecznych, płci i rodziny osłabia je. W Polsce – jak jasno pokazało PiS – transfery socjalne najlepiej „sprzedają się” w „pakiecie” z obskurantyzmem obyczajowym oraz powierzchownym, obrzędowym katolicyzmem. I nawet jeśli prawicowi posłowie mają kochanki na boku, idole disco polo robią dziecko ledwie dojrzałym dziewczynkom, Kościół broni pedofili w sutannach, a potępienia aborcji są równie masowe jak skrobanki potajemnie wykonywane w przygranicznych klinikach – klasa średnia nie ma ochoty na rewolucje społeczne. Zmiany mentalne i obyczajowe zachodzą i są widoczne (świetnie pokazuje to kariera Roberta Biedronia albo stosunek do in vitro czy imigrantów zarobkowych, których nad Wisłą osiedliło się już ponad milion), ale wymagają one czasu i przyspieszając je ponad zdolność społecznej adaptacji, można tylko im zaszkodzić, karmiąc zarazem nacjonalistyczno-konserwatywne demony. Wzrost notowań Konfederacji, zwłaszcza wśród młodych mężczyzn, to reakcja na zmiany, które to środowisko uważa za zbyt szybkie i zbyt głębokie.
Nieufność klasy średniej wobec tego, co Piotr Wójcik nazywa „programem progresywnym”, to także kwestia jego nieumiejętnego formułowania, które każe do postulatów niekontrowersyjnych dołączać elementy, które Polacy-średniacy postrzegają jako rewolucję obyczajową.
Czy możliwy jest zatem program progresywny?
Co w takim razie lewica może zrobić, aby ze swoimi postulatami trafić do klasy średniej? Krótka odpowiedź brzmi: znaleźć wspólne cele. I przyjrzeć się ich faktycznej zdolności realizacyjnej w polskich realiach…
Widzę kilka obszarów, gdzie takie bliskie pokrewieństwo oraz wspólnota celów istnieją. Po pierwsze, nowoczesne państwo, które realizuje funkcje służebne wobec obywateli, poprzez prostą, cyfrową administrację, wsparcie słabszych w mniejszym stopniu za pomocą transferów gotówkowych, w większym przez zorientowane na nich usługi, obsadzone przez mniej liczną, ale znacznie lepiej wynagradzaną grupę specjalistów i administratorów. Państwo zatem, które wspiera i wspomaga obywateli, zwłaszcza wykluczonych i aktywnych, nie budując jednocześnie socjalnego klientelizmu. Przykładem takiego rozwiązania mogłaby być państwowa pensja dla osób opiekujących się członkami rodziny (zarówno dziećmi, jak i seniorami), zamiast powszechnych transferów socjalnych.
Po drugie, podjęcie fundamentalnych wyzwań strategicznych – jak środowisko naturalne, zmiany klimatyczne, demografia, innowacyjność polskiej gospodarki, edukacja. Polska gospodarka momentami przypomina kraje rozwinięte, ale pod względem poziomu świadomości wyzwań strategicznych i racjonalności w podejściu do nich przypomina raczej kraj Trzeciego Świata, gdzie rząd reaguje na bieżące katastrofy i społeczne zawirowania, zamiast prowadzić proaktywne, długofalowe programy eliminujące ryzyko zawczasu.
Po trzecie, dostrzeżenie ograniczeń ekonomicznych, np. faktu, że koniunktura gospodarcza nie będzie trwać wiecznie, że system emerytalny niechybnie zmierza ku katastrofie, że inflacja uderza w najuboższych. Lewica musi przestać udawać, że Polska jest krajem skandynawskim albo zachodnioeuropejskim i że może kopiować tamte socjalne wzorce (do tego – w innych okolicznościach globalnych). Raczej musi krytycznie wypracować własny wzorzec dalszego rozwoju – korzystając z doświadczeń zachodnioeuropejskiego państwa dobrobytu, ale rozumiejąc też inne tło i lokalny kontekst.
W Polsce państwo dobrobytu już jest. Ale tylko dla klasy średniej
czytaj także
Po czwarte, niezbędne jest zracjonalizowanie wiary we wszechmoc państwa. Polskie państwo jest słabe i marnotrawne; służy raczej grupom interesów, partyjnej nomenklaturze i biurokracji niż obywatelom. Powiększenie środków oddanych mu do dyspozycji bez jednoczesnej (radykalnej) poprawy jego działania oznacza jeszcze większą skalę marnotrawstwa – równolegle do postulatów zwiększenia fiskalizmu (albo nawet trochę wcześniej) należałoby zatem przedstawić radykalny program sanacji administracji. Przykłady? Rejestracja samochodu bez konieczności wizyty w urzędzie. Proste, przejrzyste prawo podatkowe. Sądy rozstrzygające spory o spadek lub fakturę w ciągu tygodni i miesięcy, nie lat. Poświęcanie na podatki dwudziestu, a nie ponad trzystu godzin rocznie. W miarę jak to się będzie poprawiać, możemy rozmawiać o kolejnych daninach.
Po piąte wreszcie, lewica musiałaby zrezygnować z postulatów otwarcie uderzających w interesy klasy średniej – a jest to przede wszystkim niesławna propozycja wprowadzenia emerytur maksymalnych czy nacjonalizacja OFE. Zamiast tego powinna myśleć raczej o przywróceniu podatku spadkowego (z odpowiednio wysokim progiem kwoty wolnej), podatku cyfrowym, podatkach majątkowych oraz niepodatkowych rozwiązaniach stymulujących inwestycje w obszarze szczególnie palących problemów strategicznych (wspomniana wyżej demografia, cyfryzacja, innowacyjność, edukacja czy służba zdrowia).
czytaj także
Niemniej pozostaję umiarkowanym optymistą. Socjaldemokracja jest trwałym elementem porządku demokratycznego w grupie krajów, do której Polska aspiruje – i istnieje wiele przesłanek, że bardziej przemyślany program lewicy ma szansę trafić do klasy średniej.