Film, Gospodarka

Towarzysz Edward nie zasłużył na takie potraktowanie

Naprawdę dramatycznie złe w filmie „Gierek” jest to, że wzlot i upadek jego rządów na ekranie nie mówi nam nic o realnym dramacie, jaki się w peryferyjnej Polsce lat 70. rozegrał. Michał Sutowski pisze więc tekst dla tych, którzy próbują radzić sobie z dysonansem poznawczym, jaki rodzi te naprawdę zbudowane 2,5 miliona mieszkań i fiaty 126p zestawione z głębokim kryzysem ekonomicznym schyłku lat 70.

Edward Gierek nie zasłużył na Gierka. Pierwszy sekretarz w „przerwanej dekadzie” lat 70. ma oczywiście wiele za uszami, od pałowania robotników Radomia i haniebnych wieców o warchołach przez rabunkową gospodarkę surowcową i wiernopoddańcze gesty wobec ZSRR aż po ten nieszczęsny dług zagraniczny. Niemniej obraz jego postaci – i całej epoki – ukazany w filmie Michała Węgrzyna nie ma nic wspólnego z oddaniem sprawiedliwości zmitologizowanej (pozytywnie lub negatywnie) postaci, choć taki cel deklarowali twórcy.

Żeby było jasne, największy problem wcale nie polega na tym, że w kreacji Michała Koterskiego przywódca polskiego państwa to poczciwy, ale jednak kretyn, a i z narodem polskim jest nie lepiej, skoro przestał takiego dobrodzieja kochać głównie pod wpływem niepotrzebnych wcale (!) podwyżek cen mięsa oraz plotek o wycieczkach jego żony do paryskiego fryzjera. Naprawdę dramatycznie złe w Gierku jest co innego. To mianowicie, że wzlot i upadek jego rządów na ekranie nie mówi nam nic o realnym dramacie, jaki się w peryferyjnej Polsce lat 70. rozegrał. Że scenarzystom mieszają się podstawowe pojęcia, teorie ekonomiczne i diagnozy z różnych miejsc, epok i systemów walutowych, w efekcie czego kompromitują i lewicowe pomysły na gospodarkę, i państwo polskie w roli wehikułu modernizacji. I że wreszcie jedynym spójnym wyjaśnieniem tak ukazanej klęski projektu „drugiej Polski” musi być spisek – po równo – nowojorskich bankierów i agentów moskiewskiej bolszewii. Głupio aż przypominać, na gruncie czyjej ideologii twierdzono kiedyś, że globalni kapitaliści i sowieccy komuniści to tak naprawdę jedna banda.

Majmurek o „Gierku”: Jest to nawet gorsze, niż się spodziewałem

Nie piszę tego tekstu dla twórców filmu, którzy krytykę przyjmują na zasadzie „słychać wycie – znakomicie” i traktują jako dowód swej niezależności intelektualnej, bliskości z odczuciami krzywdzonego człowieka prostego, względnie – blokowania twórczej debaty publicznej przez pogrobowców III RP. Piszę go dla tych, którzy próbują radzić sobie z dysonansem poznawczym, jaki rodzi te naprawdę zbudowane 2,5 miliona mieszkań i fiaty 126p zestawione z głębokim kryzysem ekonomicznym schyłku lat 70.

Chciałem dobrze! Gierek

Przypomnijmy dla porządku: Edward Gierek obiecał zbudować „drugą Polskę”, która miała rosnąć w siłę, by ludzie żyli dostatniej. Trochę, bo chciał – za młodu żył na Zachodzie. A trochę, bo musiał. Pod koniec lat 60. wyż demograficzny wchodził w PRL na rynek pracy i domagał się zatrudnienia, mieszkań, a także żłobków, przedszkoli i szkół dla dzieci. Urodzeni po wojnie mieli wyższe aspiracje niż pokolenia poprzednie, bo nie pamiętali nędzy II RP, okupacji czy głodnych lat powojennych. Do tego wielu doświadczyło edukacyjnego awansu, przeniosło się ze wsi do miast – i miało wyraźnie dość właściwej czasom Władysława Gomułki stagnacji płac, ciemnych kuchni, jazdy syreną i ogólnej siermięgi. A wszystkich roszczeń tych nie można już było tłumić metodami typowo autorytarnymi, skoro to właśnie po masakrze robotników Wybrzeża doszło do wymiany partyjnego kierownictwa.

Jak te wszystkie wyzwania pogodzić? Więcej inwestycji, więcej konsumpcji, legitymacja władzy poprzez wzrost dobrobytu i dumy narodowej, skok modernizacyjny ku gospodarce o wysokiej wydajności, a wszystko to właściwie do zrobienia na wczoraj. I jeszcze w warunkach ograniczonej suwerenności, wymogów polityki gospodarczej RWPG? Potrzebny byłby cud…

…albo kredyt na zakup technologii podwyższających produktywność gospodarki. Kapitału na rynku finansowym było na początku lat 70. skolko ugodno (bo najpierw USA zrezygnowały ze standardu złota, a potem jeszcze Arabowie zalali Zachód petrodolarami), zadłużenie PRL po rządach zrzędliwego ascety Gomułki było niskie, a bankierzy nie mieli gdzie korzystnie upchnąć pieniędzy. Do tego rządy krajów zachodnich liczyły, że wiązanie w ten sposób gospodarek socjalistycznych z Zachodem nieco rozszczelni blok wschodni, stworzy mechanizmy nacisku politycznego na poszczególne kraje, a może nawet doprowadzi do jakiejś konwergencji ustrojów. No i przy okazji uda się opchnąć na Wschód trochę leciwych technologii, które na rynkach Zachodu przestawały być atrakcyjne.

Bo pożyczki – zaciągane w bankach krajów zachodnich, w ich walutach, miały przede wszystkim finansować zakupy licencji technologicznych, z Francji (autobusy Berliet), RFN (radiomagnetofony Grundig), Austrii (turbiny do elektrowni), Włoch (Maluch) czy Kanady i Wielkiej Brytanii (traktory Massey-Ferguson). Mieliśmy nimi modernizować stare lub stawiać od nowa fabryki, a w nich produkować towary, z których część trafiałaby na rynek krajowy, a część na eksport do krajów kapitalistycznych. Lub przynajmniej takich, które płaciłyby za nie w twardej walucie. A tą twardą walutą (a czasem samym towarem, to najwygodniej) spłacalibyśmy długi i modernizowali się dalej w najlepsze. Jak Japonia, co na licencjach kupionych w latach 60. za miliard dolarów naprodukowała dóbr na eksport za miliardów… 15.

Te coraz nowocześniejsze fabryki oznaczałyby z kolei nowe i lepsze miejsca pracy, a zatem i szansę na rozwój nowych warstw społecznych – arystokracji robotniczej (czyli robotników wykwalifikowanych), inteligencji technicznej, wykształconych pracowników administracji (partyjnej i państwowej), jak również pracowników nowych usług, na które rosłoby naturalnie zapotrzebowanie społeczne (vide turystyka). Do tego nastąpić miała mechanizacja rolnictwa i unowocześnienie wsi, a także powstanie całkiem nowych osiedli, a nawet miast (jak śląskie Żory czy powiększona dwukrotnie – dzięki fabryce fiatów 126p Bielsko-Biała). Wszystko to o wiele szybciej, niż gdybyśmy mozolnie rozwijali własną myśl w każdym z obszarów lub importowali ją z innych demoludów.

Graliśmy jak nigdy, wyszło jak zwykle

Brzmi dobrze, nie? Zostawmy na boku ekologię, bo do niej mało kto wówczas miał głowę (o skutkach zdrowotnych i środowiskowych industrializacji na poważnie zaczęto dyskutować w PRL dopiero dekadę później, kiedy sytuacja zrobiła się katastrofalna, a o klimacie to jeszcze dziś nie wszyscy poważnie dyskutują). Cały ten pomysł ekipy Gierka w teorii nie był taki głupi. Zresztą skok technologiczny inną metodą byłby trudno wykonalny. Niestety, jak mawiają Rosjanie, praktika częstokroć jebiot tieoriju.

Czemu tak spektakularnie nie wyszło? Ze stu powodów, ale wymieńmy kilka. I zostawmy na boku frazesy o spodziewanych skutkach życia ponad stan czy pysze i niedouczeniu chamów u steru państwa.

Po pierwsze, nie wszystkie zakupione licencje były naprawdę nowoczesne, nie wszystkie dobrze wynegocjowano, nie zawsze też pasowały do naszych lokalnych potrzeb. O ile zakup u Włochów Fiata 126p spełnił swoje zadania i zwrócił się z nawiązką, o tyle francuskie autobusy Berliet, produkowane w Jelczu, były za delikatne na nasze warunki drogowe i wymagały importu zbyt wielu części z Zachodu – i do produkcji, i do eksploatacji. A już traktory Massey-Ferguson, obok wysokiej importochłonności wymagały jeszcze obsługi i paliwa w jakości w Polsce Ludowej niespotykanych na co dzień – zresztą zaczęto je seryjnie produkować 10 lat po zakupie licencji, kiedy zrobiły się mocno przestarzałe. Historycy się spierają, dlaczego akurat tę ofertę wybrano – ja słyszałem od jednego z decydentów z lat 80., że przesądziła użyteczność układów hydraulicznych dla radzieckiej zbrojeniówki. Tak czy inaczej, z ponad 300 finansowanych przez zachodnie banki licencji wiele nie spełniło swoich zadań.

Legenda w przedmiotach zaklęta

Także dlatego, to po drugie, że niemal każda fabryka działa w większym łańcuchu dostaw. Produkowano towary gorszej jakości i mniej, niż zakładano – przez opóźnienia w dostawach komponentów do produkcji i części zamiennych do maszyn, kupowanych często za bezcenne dewizy. Ale także przez przerywane dostawy prądu – w szczytach zużycia mocy (w PRL to było w grudniu, inaczej niż dziś, latem) w końcówce lat 70. brakowało jej nawet 4 GW, przy mocy zainstalowanej około 25. To z kolei wynikało między innymi z bardzo energochłonnej produkcji i problemów z dostawami węgla do elektrowni – fedrowano go na potęgę, kosztem wypadków i rabunkowej eksploatacji złóż, ale gros wydobycia dobrej jakości szło na dolarowy eksport, więc energetycy w kotłach palili mieszanką węglowo-kamienną.

Brakowało również pracowników, bo budowano zbyt wiele naraz. Gospodarka PRL czasów Gierka – to po trzecie – była bowiem przeinwestowana, głównie z powodu nacisków regionalnych lobby partyjnych. Dodatkowo jeszcze za sprawą horrendalnej – to przede wszystkim zasługa Wojciecha Jaruzelskiego – rozbudowy wojska, bardzo licznego i nasyconego ciężkim sprzętem jak chyba nigdy w historii, którego zamówienia drenowały z gospodarki surowce, zasoby, pracowników i przede wszystkim pieniądze.

Na obronę władz warto dodać, że w jednej kwestii – mieszkalnictwa – stawały one na głowie, by zaspokajać potrzeby tak szybko, jak to tylko możliwe. Mimo anegdotycznych problemów, znanych z serialu Alternatywy 4, oddawano w latach 70. najwięcej mieszkań w historii, nawet w okresie bardzo już głębokiego kryzysu gospodarczego. Brakoróbstwo, opóźnienia i rozmaite patologie na budowach nie mogą przesłonić faktu, że przez tę dekadę około 10 milionów ludzi zmieniło lokum na lepsze.

Ten niewątpliwy sukces nie zmienia jednak faktu innego. Że mianowicie nadmiar inwestycji w połączeniu z rozbudzonymi oczekiwaniami konsumpcyjnymi oraz wyżem demograficznym przy niewystarczających zdolnościach produkcyjnych generował – to czwarty problem – presję inflacyjną. A w warunkach gospodarki nakazowo-rozdzielczej, gdzie wysokość cen i płac regulowana jest przez planistę, a nie mechanizm rynkowy – tak zwany nawis inflacyjny, czyli nadmiar pieniądza wypłaconego w wynagrodzeniach w stosunku do możliwości zaopatrzenia rynku w towary, które można by za te pieniądze kupić. Można było spróbować je importować, ale to wymagało dewiz, których brakowało. Można było podwyższyć ceny, by zrównoważyć rynek, ale wtedy obywatele palili partyjny komitet. Można wreszcie było poszukać innych niż import technologii metod zwiększania wydajności produkcji, ale tu często stała na przeszkodzie ideologia i presja ZSRR – to przypadek nakładów na rolnictwo indywidualne, które zredukowano na rzecz PGR-ów, choć to prywatni producenci dostarczali na rynek więcej i lepiej. Na końcu pozostała więc reglamentacja, czyli sprzedaż podstawowych produktów „na kartki” – dla zamożniejszych upokarzająca, ale dla gorzej sytuowanych jedyna szansa na wyżywienie rodziny.

Wreszcie, po piąte, mamy nieszczęsny dług zagraniczny spinający wszystkie problemy w jedną wielką katastrofę. Produkcja eksportowa miała spłacać kredyty na licencje, ale z wszystkich wymienionych wyżej powodów, nie mogła temu podołać. Zadłużenie więc rosło, i to na długo przedtem, zanim Amerykanie i cały Zachód gwałtownie podnieśli stopy procentowe. A kiedy dewiz do obsługi długu potrzeba było rok do roku więcej, wysyłaliśmy na eksport, co się dało, wzmagając braki na rynku krajowym. I rezygnowaliśmy z zakupu, kiedy się dało – ograniczając dalej możliwości produkcji (jak w przypadku redukcji importu pasz, który w efekcie ograniczył Polakom dostęp do „tradycyjnej”, dopiero od kilku co prawda lat, szynki na stole).

Władze w desperacji zaczęły uruchamiać różne furtki do zarabiania pieniędzy za granicą (kontrakty budowlane, ale też wyjazdy wakacyjne do pracy na czarno), które potem ściągano przez takie instytucje jak Peweksy czy Baltony. Nieco rozładowywały one braki na rynku, ale – kolejny problem – podwyższały zarazem aspiracje inteligencji i działaczy partyjnych (coraz bardziej niezadowolonych, że nie żyją jak ich koledzy na Zachodzie). Jednocześnie wzmagały w grupach nieuprzywilejowanych płacowo, pozbawionych dostępu do dóbr importowanych i korzyści finansowych z pracy w branżach eksportujących poczucie, że deklarowana przez PZPR równość społeczna i wzrost dobrobytu to fikcja. Dotyczyło to chłoporobotników, ale też choćby włókniarek i innych robotnic przemysłu lekkiego, pielęgniarek, nauczycielek, prowincjonalnych urzędników. Jednych i drugich, tych uprzywilejowanych i tych mniej, z czasem coraz bardziej frustrował rozdźwięk między doświadczeniem codzienności a propagandą sukcesu w telewizji celnymi ripostami porucznika i kolacjami w Victorii porucznika Borewicza.

„Żonaty? To do uśpienia!” Serial o Borewiczu nie był tak staroświecki, jak go pamiętamy

A potem była jeszcze zima stulecia i zapaść instytucji państwa – niemal wszystkie kraje Europy zimą 1979 roku miały dramatyczne problemy, ale w Polsce nałożyły się one na dotychczasowe kłopoty energetyki, kolei, komunikacji miejskiej i zaopatrzenia.

Tak wygląda historia budowy „drugiej Polski”, w telegraficznym skrócie.

A czego dowiemy się z filmu o tych czasach? I z tekstów współautorów filmu towarzyszących jego premierze i recepcji? Kwestie warsztatowe – podobnie jak Adam Leszczyński na łamach OKO.press – zostawiam krytykom. Zamiast punktować dziesiątki bzdur historycznych, zajmę się tylko ukazaniem trzech podstawowych problemów: długu zagranicznego epoki Gierka, przeinwestowania oraz nawisu inflacyjnego – mówią one wystarczająco dużo nie tylko o jakości dzieła, ale też stanie świadomości jego autorów.

Oto są historyczne bzdury

A zatem: dług był niewielki, jak mówił na antenie radia Tok FM współscenarzysta Gierka Rafał Woś, bo wynosił tylko 10 procent polskiego PKB. A poza tym – jak mówi na ekranie Hanka Mostowiak… wróć, Stanisława Gierek: Edziu nie jest gospodynią domową, więc o dług się martwić nie musi.

I to by nawet miało jakiś sens w odniesieniu do długu publicznego państwa, które posiada kontrolę nad własną walutą i w niej zaciąga ten dług. Tak jak choćby USA, Wielka Brytania czy Japonia. Polska już nieco mniej, choć od biedy i w naszym wypadku da się tę analogię obronić – w najgorszym razie, drukując pusty pieniądz, redukujemy wartość naszego długu inflacją. To ma swoje skutki uboczne, ale powtórzmy – od biedy cała opowieść się broni. Makro to nie mikro, państwo to nie gospodarstwo domowe, uczą nas keynesiści. Słusznie.

Niestety, nie w przypadku długu gierkowskiego, ponieważ został on zaciągnięty w obcych walutach, na które polski złoty był niewymienialny. To znaczy, że aby go spłacić, trzeba było uzyskać dochody z eksportu, ale te – z powodów opisanych powyżej – były daleko niewystarczające do bieżącej obsługi kredytu, nie mówiąc o jego spłacie. Kiedy jeszcze Amerykanie podnieśli stopy procentowe w roku 1978, przy już bardzo wysokim tempie przyrostu zadłużenia, byliśmy bankrutem. I jeszcze jedno. Państwo współczesne może sobie dług rolować – emitować kolejne obligacje po to, by wykupywać stare. Ale pod warunkiem, że ich oprocentowanie nie rośnie – wtedy dług trzyma się na stałym poziomie lub nawet spada w stosunku do PKB i wszyscy są zadowoleni. Polska w latach 70. takiej możliwości nie miała – zaciągając nowe pożyczki na obsługę starych, była w pozycji coraz mniej wiarygodnego kredytobiorcy indywidualnego.

Jeszcze większe bzdury, niż pierwsza dama opowiada o długu PRL na ekranie, 23 stycznia scenarzysta Woś wygłasza w radiu w kwestii przeinwestowania, zaś prowadzący audycję Świat się chwieje Grzegorz Sroczyński łyka to jak pelikan. Otóż pytany o błędy ekipy Gierka w połowie lat 70. Rafał Woś wskazuje, że właściwym remedium – alternatywą dla podjętych faktycznie prób ograniczenia inwestycji byłoby ich… zwiększenie!

Publicysta Salonu.24 i niegdyś wpływowy na lewicy autorytet ekonomiczny odwołuje się w swej recepcie do starej idei, że na kryzys gospodarczy można odpowiedzieć wzrostem inwestycji publicznych, które zwiększą popyt zagregowany, choćby kosztem większego zadłużenia państwa. To jednak koszt, który warto ponieść w imię pełnego zatrudnienia i wzrostu, zwłaszcza że ten ostatni pozwala później znów zredukować dług. Tyle że tutaj scenarzystom – to jedyne adekwatne określenie – wszystko… miesza się ze wszystkim.

Ta keynesowska z ducha odpowiedź na kryzys dotyczyła bowiem gospodarki kapitalistycznej z niewykorzystanymi zdolnościami produkcyjnymi. Przypomnijmy: w kryzysie nie ma popytu, więc nie ma inwestycji, więc zwalnia się ludzi z pracy, więc oni nie mają pieniędzy, więc nie kupują towarów, więc jest jeszcze mniej popytu, więc przedsiębiorcy ograniczają inwestycje w produkcję i tak wpadamy w błędne koło. W tej sytuacji nie wolno państwu ciąć wydatków, bo pogłębimy recesję; trzeba je zwiększyć – i wydać na roboty publiczne lub choćby transfery do społeczeństwa (Keynes ich nie postulował, ale praktycy gospodarczy epoki powojennej już tak), żeby zwiększyć popyt, poprawić nastroje konsumentów i inwestorów. Co by więcej inwestowali, ergo zatrudniali, ergo płacili ludziom, ergo żeby ludzie kupowali i tak dalej. Jeśli przy okazji wzrosną ceny, to nie problem, bo za to produkcja szybciej rośnie. Coś za coś, ale i tak warto.

Jak to się ma do Polski Ludowej za Gierka? No, kurwa, nijak.

Zatrudnienia w PRL tamtych czasów nie brakowało – za to pracowników, owszem. Podobnie jak surowców energetycznych do zasilenia bardzo energochłonnej gospodarki (stąd przestoje w energetyce i „dwudzieste stopnie zasilania”, czyli po prostu planowe blackouty). Zamiast niesprzedanych zapasów, jak w pogrążonej w kryzysie lat 30. gospodarce kapitalistycznej, w PRL-owskim socjalizmie brakowało, o czym była już mowa, komponentów i części zamiennych.

Jedźmy dalej. Popyt zagregowany – konsumpcyjny i inwestycyjny – był nadmierny, a nie zbyt niski, tak jak to bywa w kapitalizmie w recesyjnej fazie cyklu koniunkturalnego. Po prostu płace przez pierwszą połowę lat 70. wzrosły ponad wydajność pracy, więc ludzie mieli co wydawać, tylko nie mieli na co (stąd różne pomysły na ściąganie pieniędzy z rynku, na przykład przedpłaty, czyli warte 25 pensji wpłaty z góry na małego fiata otrzymywanego kilka lat później). Popyt inwestycyjny (czyli na maszyny, komponenty, surowce…) też był nadmierny, bo każdy sekretarz wojewódzki (i miejski też) chciał mieć swoją nową fabrykę (rzadziej szkołę, przychodnię czy oddział szpitalny, o które było łatwiej, jeśli najpierw do planu wpisano właśnie fabrykę). Każdy włodarz chciał zacząć budowę – bo wtedy w kolejnych latach miał argument, że nie można włożonych w nią środków zmarnować. To wszystko razem sprawiało, że pracownikom trzeba było więcej zapłacić (żeby przyjechali na naszą budowę, a nie pojechali na drugi koniec Polski), oczywiście nie mocą rynkowej decyzji, tylko wpływów u centralnego planisty przydzielającego fundusze płac. A to, oczywiście, wzmagało presję inflacyjną, podobnie jak – od drugiej strony, podażowej – przestoje w produkcji (bo wyłączyli prąd, bo rur nie dowieźli, bo kable ukradli – czasem robotnicy z sąsiedniej budowy, żeby mieć czym robić…), przez które po prostu brakowało towarów na rynku.

Cały ten skomplikowany mechanizm prowadzący do upadku w filmie sprowadza się do faktu, że w oczach macherów zza kulis naród za bardzo Gierka za wszystkie cuda pokochał. Trzeba więc przywódcy wmówić konieczność oszczędzania, wstrzymywania inwestycji, zmuszenia ludzi do dłuższej pracy, a na dodatek wprowadzenia podwyżek cen – przez co naród się w nim odkocha i będzie można przejąć władzę, biorąc lud za mordę.

Czy PRL wyzwolił kobiety?

Gierek to fabuła, a nie dokument, więc może rozmijać się z poszczególnymi faktami. Twórcy odpowiadają jednak za prawdę ekranu, która – to chyba jasne – ma nam przekazać jakąś prawdę czasów współczesnych.

Mogłaby to być prawda o elitach półperyferii zmagających się z modernizacją kraju. Szukających ideologii mobilizującej ludzi do pracy, ale też źródeł kapitału i technologii, skądkolwiek je można pozyskać. Wreszcie – poszerzających swe pole manewru w ramach geopolitycznych ograniczeń – drogą kompromisów, ale i podejmowania ryzyka. Popełniających błędy, ale też rozbijających się o czynniki, na które średni kraj w środkowej Europie zwyczajnie wpływu nie ma. Zmagających się z wyzwaniem, któremu mało kto na świecie podołał – może Finowie, może południowi Koreańczycy, Tajwan…

Niestety, niczego takiego w filmie Węgrzyna i Wosia nie zobaczymy. Zamiast tego – opowieść, że jak ktoś chce Polakom nieba przychylić, to źli ludzie wbijają mu szpilki. Za pieniądze z obcych ambasad. Omamią, zmanipulują, jeszcze sekretarkę porwą do Paryża. A potem wyszydzą i ośmieszą.

Dostaliśmy historię chłopka-roztropka, który chciał zrobić Polakom dobrze, a matka katoliczka i ksiądz prymas mu błogosławili. A jednak go – wraz z całym narodem – służby specjalne, ekonomiści po zachodnich uczelniach i bankierzy do spółki wydymali. Po 2,5 godzinie seansu w kinie, powiem państwu, że towarzysz Edward nie zasłużył sobie na takie potraktowanie.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Michał Sutowski
Michał Sutowski
Publicysta Krytyki Politycznej
Politolog, absolwent Kolegium MISH UW, tłumacz, publicysta. Członek zespołu Krytyki Politycznej oraz Instytutu Krytyki Politycznej. Współautor wywiadów-rzek z Agatą Bielik-Robson, Ludwiką Wujec i Agnieszką Graff. Pisze o ekonomii politycznej, nadchodzącej apokalipsie UE i nie tylko. Robi rozmowy. Długie.
Zamknij