Ale nie na plankton, a na dwa bloki: liberalno-konserwatywny i liberalno-lewicowy. Ten drugi ma co najmniej trzy lokomotywy wyborcze.
Nie, to nie jest żart. Dylemat polskiej opozycji nie wygląda dziś tak, jak chcieliby go widzieć najbardziej zagorzali przeciwnicy Kaczyńskiego – jedność albo śmierć, względnie kolejna kadencja fundamentalistycznej prawicy (niewykluczone, że w układzie: PiS z narodowo-radykalną przystawką). Wymuszona jedność „ponad podziałami” to jednak nie warunek zwycięstwa opozycji, lecz niemal pewna gwarancja jej porażki. Poniżej parę refleksji – między innymi na marginesie arcyciekawej debaty Oko.press z 5 kwietnia, jaką z czwórką opozycyjnych liderów (Nowacka, Scheuring-Wielgus, Trzaskowski, Zandberg) w warszawskim kinie Muranów poprowadziła Agata Szczęśniak.
Arytmetyka sejmowa jest dość prosta. PiS może liczyć na twarde 30 procent głosów. Co prawda, jeszcze parę idiotyzmów a’la brukselska szarża Szydło i Waszczykowskiego może sprawić, że nawet i tego nie ugrają – ale nie można ryzykować i czynić takiego założenia przed wyborami.
Wiele wskazuje na to, że przez ostatnie półtora roku, gdy (aż do sprawy Tuska) sondaże ani drgnęły, dokonała się wymiana wyborców – trochę umiarkowanych odepchnął od PiS-u cyrk z Trybunałem i Misiewicze, ale między innymi hojny transfer socjalny zmobilizował tych, którzy dotąd nie głosowali. Są duże szanse, że w 2019 roku pójdą do urn okazać swą wdzięczność władzy, która wielu z nich po raz pierwszy od ćwierćwiecza coś konkretnego dała, żeby nie powiedzieć, że w ogóle zauważyła ich istnienie. Do tego doliczmy wielki kunszt prezesa PiS w zarządzaniu konfliktem i emocjami, a na 30 procent z groszami musimy liczyć jak w banku.
Wymuszona jedność „ponad podziałami” to nie warunek zwycięstwa opozycji, lecz niemal pewna gwarancja jej porażki.
Na cynicznych renegatów i interesownych frondystów w PiS trudno liczyć dopóty, dopóki perspektywa wyborczej klęski nie będzie realna, a przecież tylko oni – czyli oportuniści, a nie pryncypialni ideowcy w rodzaju Kazimierza Ujazdowskiego – mogą zachwiać monolitem partii władzy. Do tego dochodzi jeszcze kilka procent, a może i dwucyfrówka u narodowców schowanych za Kukizem. Z nim samym też różnie może być, ale dychę dla polskiego Jobbiku założyć trzeba.
Co z tego wynika?
Opozycja na lewo od PiS – czyli od Platformy Obywatelskiej do Razem – musi zdobyć jakieś 45 do 50 procent głosów, żeby móc na serio myśleć o pokonaniu obozu władzy. W tej sytuacji naturalną dla wielu pokusą jest wzywać do wielkiej koalicji „ponad podziałami”, zwłaszcza, że wyjątkowość dzisiejszej sytuacji – pacyfikacja Trybunału, upolitycznienie prokuratury i szykowany atak na niezależne sądownictwo – skłania do katastroficznych tonów. A skoro, zdaniem wielu, walka toczy się o samo przetrwanie demokracji w Polsce (Polski w zjednoczonej Europie itp.), to i środki muszą być nadzwyczajne. W tym nadzwyczajne kompromisy.
Tyle że to absurd. Jak słusznie wskazał niedawno Rafał Matyja, opozycja zyskałaby „premię za jedność” tylko w jednym właściwie przypadku, tzn. gdyby wybory społeczeństwo w swej masie potraktowało jak coś w rodzaju zimnej wojny domowej. Niejeden komentator używa dziś podobnych pojęć, ale to nie jest pogląd powszechny. I jeśli takim nie będzie do wyborów – a naprawdę nie chcemy, żeby był, bo do takiego przekonania doprowadziłaby opinię publiczną chyba tylko fizyczna przemoc ze strony władzy – to sztuczne zacieranie podziałów i kreowanie na siłę wielkiego bloku wyborczego opozycji przeciw PiS będzie wyłącznie demobilizujące.
Matyja: Niewiele zostało z państwa jako czegoś ponadpartyjnego
czytaj także
Wspólna lista Anty-PiS byłaby, rzecz jasna, koniecznością w razie zmiany ordynacji wyborczej na większościową, ale bez nieprawdopodobnych dziś 45 procent w sondażach PiS się na to raczej nie zdecyduje (bo mógłby przegrać wszystko). Inna sprawa, czy do podobnego eksperymentu (wspólni kandydaci) nie zmusi opozycji spodziewana reguła jednej tury w wyborach samorządowych; takie rozpoznanie bojem mogłoby ustawić na nowo całą parlamentarno-kampanijną układankę.
Na razie jednak bardzo wielu Polaków nie cierpi szczerze Jarosława Kaczyńskiego, ale to jeszcze nie wystarcza, żeby zwolennicy silnej progresji podatkowej i programów budowy mieszkań komunalnych zagłosowali na partię lidera kojarzonego głównie z kredytami we frankach, względnie na inną partię, która wszystkim lewakom nad Wisłą przywodzi na myśl dziką reprywatyzację i czyścicieli kamienic.
Razem nigdy nie zgodzi się z Petru czy Schetyną [rozmowa z Dorotą Olko]
czytaj także
Na podobnej zasadzie trudno oczekiwać od konserwatywnych mieszczan, by głosowali na wspólną listę z ludźmi kojarzącymi im się – że niesłusznie, to zupełnie inna sprawa – z marksizmem, bolszewizmem, wywłaszczeniem bogatych z majątku, względnie paleniem kościołów czy dziesięcioma aborcjami na koszt państwa. Nawet „Polska w głównym nurcie Unii” jako najbardziej oczywisty wspólny mianownik średnio się sprawdzi, skoro jedni chcą w tej Europie konkurować niskimi podatkami, a drudzy harmonizować płace minimalne.
Nietrudno się domyślić, że jeśli kompromisową formułę szerokiej koalicji zredukujemy do frazy „byle nie PiS” (gadaj zdrów, opozycjo, o „standardach praworządności” i „duchu Konstytucji”), bardzo wielu wyborców do urn nie pójdzie w ogóle, albo pryncypialnie zagłosuje na równie pryncypialny plankton. Tymczasem doświadczenie Polski z 2007 roku, ale też Węgier z lat 2006-2014 wskazuje, że nie tyle moc rządzących, ile mobilizacja opozycji przesądzają o wyniku. PiS w roku 2007 otrzymał więcej głosów niż dwa lata wcześniej – i przegrał wybory. Fidesz w 2014 roku zdobył 2/3 mandatów, choć dostał głosów mniej niż w roku 2006, gdy rzutem na taśmę pokonali go postkomuniści.
Dostępność alternatywy, która zarazem nie jest planktonem i pewną okazją do zmarnowania głosu, to najlepsza zachęta, by do wyborów pójść z poczuciem, że ma się wybór, który nie będzie wyborem między dżumą („katonarodowi fanatycy”) a cholerą („neoliberalny establishment”, względnie „socjalne antyklerykały”). Naturalny wydaje się w naszej sytuacji podział opozycji na dwa bloki: liberalno-konserwatywny i liberalno-lewicowy.
Warunkiem, by odsunąć PiS od władzy jest co najmniej 12-15 procent dla słabszego z nich. Na razie z sondaży wynika, że to blok PO i Nowoczesnej łącznie mógłby liczyć na więcej, bo trzydzieści kilka procent głosów – tu punkt dla centroprawicy. Ruchy poparcia w sondażach po aferze brukselskiej wskazują jednak, że te dwie partie pożerają własne elektoraty, a w starciu liderów dziś oczywiście górą jest Grzegorz Schetyna. Czy i jak się dogadają, pozostaje sprawą otwartą, ale jak łącznie nie zdobędą więcej niż sam PiS, to lewicy żaden święty Marks ze świętym Brzozowskim nie pomogą. Może pomoże PSL (każdy jego procent na wsi to procent mniej dla PiS), ale to wielka niewiadoma.
Nowacka: Dziesięcioma gwizdami to ja się nie będę przejmowała
czytaj także
Z drugiej strony, jeśli nie nastąpi cud bądź kataklizm, najwięcej roboty do wykonania ma dziś właśnie lewa opcja. Umownie: blok od Inicjatywy Polskiej po Razem. Gdzieś w tle jest jeszcze Robert Biedroń i różne aktywa SLD, które uparcie nie chcą zniknąć z sondaży, a od dłuższego czasu zdarza mu się nawet przekraczać 5-procentowy próg poparcia. Jak taki blok koalicyjny miałby wyglądać? Cholera wie. Ostrożnie zasugeruję, że dziś lewica nie ma zdecydowanego przywódcy, żadnej samicy alfa, której się wszyscy i wszystkie podporządkują, ale ma kilka twarzy i mózgów zarazem, które złożyłyby się na niezły… triumwirat. I druga ostrożna sugestia – wbrew plotkom i pomówieniom na przeszkodzie jakiemuś „układowi zbiorowemu” nie stoją ani osobowości, ani tym bardziej animozje liderów: Barbary Nowackiej i Adriana Zandberga (tak, to jest lider, cokolwiek by o nim mówiła partia), a już na pewno nie Roberta Biedronia.
Dziemianowicz-Bąk: Zawiódł obóz rządzący, zawiodła parlamentarna opozycja
czytaj także
Droga lewico polska, co najmniej trzy lokomotywy wyborcze macie podane na tacy. Macie też parę zagwozdek, w rodzaju „co zrobić z SLD” (o planach Sojuszu wiem zbyt mało, by cokolwiek podpowiadać), no i jakie wymyślić hasła, program, kontry do PiS-owskiej polityki socjalnej itp. I macie dwa lata, z poligonem samorządowym po drodze. Nie spieprzcie tego. No dobra, nie spieprzmy.
czytaj także