Skupianie się na narodzie (własnym) i rodzinie (jeszcze bardziej własnej), to trening do egoizmu grupowego, a indywidualnego egoizmu nauczy już rynek.
Obrońcy gimnazjów może mają rację, a może jej nie mają, sama nie jestem do końca pewna. Na pewno mają rację, że tryb tej zmiany jest zbyt pospieszny. Nie mylą się natomiast zapewne ci, którzy uważają, że tak czy inaczej warto modyfikować programy nauczania, chociaż nie chodzi im chyba o to, co zapowiada pisowska reforma. Bo, najkrócej mówiąc, zapowiada jeszcze więcej (a było tego wcale nie tak mało) wychowania patriotycznego, polityki historycznej, indoktrynacji i innych bzdetów. I nie chodzi tu tylko o jedynie słuszną narrację historyczną czy kanon lektur, który ma być narodowy – nawet jeśli dzieci nie przeczytają lektur, to i tak dowiedzą się, że czytanie to męka, a już na pewno lepiej omijać literaturę polską.
Dlaczego użyłam określenia indoktrynacja? Ponieważ nie tylko o wiedzę tu chodzi, ale i wychowanie i duszę młodego pokolenia: poćwiczenie sportów obronnych, nauczenie się pieśni patriotycznych i kibicowania, czyli manipulację emocjami. Uczeń już od najmłodszych lat nie tylko uczestniczy w obchodach i świętach narodowych, ale także „wczuwa się w ich nastrój i przyjmuje adekwatne do niego zachowania, np. śmieje się z zasłyszanych dowcipów, zachęcony włącza się do wspólnego skandowania, śpiewania”, jak czytamy w nowym programie. Najbardziej jestem ciekawa tych dowcipów.
No, chyba przesadzili, martwią się ci bardziej liberalni komentatorzy. Przesadzili, bo przedtem było w miarę?
A może wychowanie patriotyczne w żadnym wymiarze nie jest potrzebne? Można by się bez niego obyć. Dopóki istnieją państwa, państwo polskie, zapewne jego młodzi obywatele powinni wiedzieć, jak się nazywa, gdzie je znaleźć na mapie, jaka jest jego flaga i znać hymn, jeśli komuś zależy, możemy nazwać to patriotyzmem. Powinni też mieć podstawową wiedzę niezbędną do poruszania się w państwie, w którym mieszkają. Czyli wiedzieć, że jest to organizacja utrzymywana za nasze podatki, więc powinniśmy – przy pomocy dostępnych mechanizmów, nie wyłączając demonstracji i obywatelskiego nieposłuszeństwa – wpływać na to, żeby były możliwie rozsądnie i ku powszechnemu pożytkowi wydawane. Oraz że istnieją rozmaite pomysły dotyczące tego, jak to zrobić. I tylko – lub aż – tyle. Zamiast zaśmiecani głów mitami i bytami, których istnienia nie da się dowieść, czy innymi fantazjami. Tym całym sianem. Tu mały powstaniec i, chyba wygrane?, powstanie warszawskie. Ksiądz Kordecki odpiera potop. (A warto było? Mogliśmy zostać częścią Szwecji.) Na kasztance jedzie ekshumowany Lech Kaczyński, a nad nim spada tupolew, a przed nim bieży żołnierz wyklęty i szablą siecze komunę i innych intruzów. Albo coś innego, o ile władza się zmieni.
Czy to znaczy, że szkoła w ogóle nie powinna wychowywać? Powinna, w oparciu o pewne powszechnie przyjęte etyczne minimum. Dawać podstawowe umiejętności z zakresu inteligencji emocjonalnej: liczenie się z innymi ludźmi (zwierzątkami też), empatia, otwartość na świat i jego różnorodność, umiejętność współpracy w grupie, radzenie sobie ze złością i agresją… Skupianie się na narodzie (własnym) i rodzinie (jeszcze bardziej własnej), bo to obok narodu drugi obiekt kultu, to trening do egoizmu grupowego, a indywidualnego egoizmu nauczy już rynek. Po co? Egoizmu nie trzeba ludzi uczyć, mają to w genach.
A na koniec wspomnienia z czasów, których nie pamiętacie, a nawet ja nie pamiętam. Sorry, ale już kiedy zaczynałam pisanie tu felietonów, ostrzegałam, że będę Józefą Hennelową Krytyki Politycznej.
Samodzielne czytanie ćwiczyłam (długotrwałe anginy, brak tv i komputera), czytając coś jeszcze starszego ode mnie. Był to ocalony z wojennej pożogi rocznik pisemka dla dzieci „Słonko”. Później gdzieś przepadł, muszę więc zaufać pamięci. Były tam opowiadania, wierszyki, zagadki, listy do Misia (Wojtuś Jaruzelski skarżył się, że jego kucyk zachorował. Zapamiętała to, bo ostatni raz przeglądałam „Słonko” chyba w czasach stanu wojennego.) I jak to dziecko, jeśli coś mi się podobało, czytałam to wielokrotnie, a „Słonko” bardzo lubiłam. Ilustracje też miało cudne, w dobrym guście, nie to co ten kicz, którego dziś nie brakuje w książeczkach dla dzieci. Przed wojną wszystko było lepsze, nawet telewizja. Jakie było tam ideolo? Pewno jakieś, polskie i prorządowe, ale zapamiętałam coś innego – że trzeba być dobrym dla innych i dzielnym, co nie oznaczało jednak walki z żadnym wrogiem, tylko z własnymi słabościami i wadami. Czytałam, jak mówiłam, wielokrotnie, ale zawsze omijałam jeden numer – o śmierci i pogrzebie Marszałka. Jakieś zdjęcie na kasztance, albo obrazek, to tak, oglądałam, ale tekst – nuuuda, nadęta nuda. Nie uwiodło mnie też peerelowskie pranie dziecięcych mózgów.
Może dzieci nie są takie głupie?
**Dziennik Opinii nr 341/2016 (1541)