To była wielka demonstracja – wiadomo, o czym mówię, bo trudno było nie zauważyć. Wielka demonstracja polityczna, bo zaczęła się od konwencji PiS. Jej cele były polityczne, antyrządowe. I ekonomiczne, czyli też polityczne. I jako taka została wszechstronnie zanalizowana – z prawa i z lewa. W dosyć przewidywalny sposób. Większość z tych analiz można było napisać w przeddzień przemarszu, ewentualnie w dwóch wariantach: przyszło mało ludzi, przyszło dużo ludzi. No i zastanawiać się: Czy wzmocni to PiS na tyle, że da mu szansę w następnych wyborach? Jakie jest miejsce w tym wszystkim Solidarności, a jakie Rydzyka? Powiedzieć coś o społecznej frustracji i kanalizacji. O dwóch Polskach. Posmoleńskich dymach. W ten czy inny sposób, zgodnie z oczekiwaniami własnego obozu politycznego, zakuć to wszystko w dyby racjonalnych wyjaśnień. W takich ramach pojęciowych społeczne emocje zawsze są jedynie artefaktem. Czymś, czego wolimy nie dotykać, zanim nie opakujemy tego w wolę polityczną, interes ekonomiczny, poczucie wykluczenia, teorie spiskowe, które maluczkim pozwalają zrozumieć skomplikowany świat. Albo patriotyzm, przywiązanie do religii i tradycyjnych wartości. Ważne, żeby ten żywioł okiełznać, nazwać.
Jednak nad takimi zbiorowymi manifestacjami unosi się coś jeszcze, i po wszystkich analizach zostaje jakaś niewyjaśniona resztka. Pomieszana z fenomenami powstającymi w tłumie. I istnieje też dość powszechne ludzkie pragnienie, żeby w tym czymś uczestniczyć. A do tego potrzebne są znaki, symbole, pieśni.
I tu pojawia się coś na kształt odpowiedzi na pytanie, które musiało nam przemknąć przez głowę: czemu takie demonstracje nie wychodzą lewicy? Czy za mało jest powodów do społecznej frustracji, do oburzenia się na niesprawiedliwość, krzywd, które ludzie chcieliby wykrzyczeć, wściekłości na władzę? Czy też brakuje lewicy tak genialnych polityków i charyzmatycznych postaci jak Jarosław Kaczyński i ojciec Rydzyk? A może brak nam symboli? Paru pieśni, które znają wszyscy i żadna Paktofonika nam ich nie da. Sztandarów, obrazów, pojęć wywołujących emocje? To, co może by się i nadawało, kojarzy się z komunizmem i zostało skutecznie obrzydzone. O ile w ogóle było co obrzydzać, bo nigdy symbole te nie funkcjonowały tak mocno, jak narodowe i religijne. Niezbyt świeckie państwo polskie próbuje oczywiście z nich korzystać i nawet czasem z pewnym powodzeniem, ale dużo większa moc mają one jako narzędzia protestu. I ciągle są to w Polsce najlepsze narzędzia.
I tu powinnam dydaktycznie napisać: musimy stworzyć własne. Ale zawsze może łatwiej jest ukraść? A może, może zamiast władzy w Polsce lewica powinna zdobyć Kościół? Nie dogadywać się, nie chodzić na kompromis, np. rezygnując z postulatów obyczajowych, ale wejść do tej instytucji i ją przerobić. Opanować kółka różańcowe, rady parafialne, gremialnie wstąpić do seminariów (uf, nie dotyczy to na razie kobiet). Prowadząc sprytne gry, jeśli nie będzie innego wyjścia z odrobiną szantażu, a powody łatwo się znajdą, wejść do różnych episkopatów. I zrobić tu najbardziej postępowy, lewicowy i otwarty Kościół na świecie. I wtedy te wszystkie fajne gadżety i pieśni byłyby nasze.
No dobrze, żartowałam, to jest felieton. Już wiem, że czasem trzeba o tym przypominać.
Tak samo jak o tym, że polityka nie jest wcale domeną racjonalności – i choćby dlatego żaden profesor iks nikogo nie porwie, ani nikogo, nawet gdyby był Profesorem Iks, nie przekona. Polityka to walka o To Coś, bo naiwnością jest sądzić, że chodzi o spór racjonalnych programów. Wszyscy mają racjonalne, w jakimś sensie, programy, których i tak nikt nie czyta. Ale jeszcze jest To Coś. Można pocieszać się, że PiS-owi do zdobycia władzy to nie wystarczy, ale bez Tego nigdy nie zrobimy fajnej demonstracji.