Jeśli mówię, że nie będę głosowała ani na PiS, ani na PO, to nie znaczy, że nigdy na nikogo nie zagłosuję.
Ta kolacja przyczepiła się do mnie jak, nie przymierzając (bo to jednak zupełnie inny kaliber), kastety zbrodniarzy niemieckich do KP. (W tym miejscu pragnę gorąco pozdrowić Zielonego Hulka). Tak, przyznaję, lata temu powiedziałam w jakimś wywiadzie, że wolałabym zjeść kolację z Kaczyńskim niż z Bronisławem Komorowskim. Bo wydaje mi się, że o Komorowskim wiem wszystko, a z Kaczyńskim, choć nie podejrzewam, że nagle zamieni się z żaby w królewicza, przynajmniej może być ciekawiej. Ta kwestia, raczej prywatna niż polityczna, stała się symbolem mojej zdrady obozu antypisowskiego. I teraz już żyje własnym życiem. Mariusz Janicki i Wiesław Władyka podają moją wypowiedź już w wersji uwspółcześnionej. To dezynwoltura feministki Kingi Dunin, która woli zjeść kolację z Kaczyńskim niż z Tuskiem. Może za parę lat okaże się, że wolę z Macierewiczem niż z Władyką. Kto wie. No i zainteresowało mnie to określenie – feministka. Jasne, że jestem feministką, ale ogólnie rzecz biorąc wszyscy w KP są feministami. Czy panowie również pisząc o Sławku Sierakowskim, napisaliby – feminista Sierakowski? Jeśli pisałam o referendum warszawskim, to raczej bez specjalnego związku z feminizmem. Coś mi się wydaje, że dla „Polityki” feministka to wciąż dokopujący epitet.
Zostawmy jednak na boku prywatę oraz rzetelność dziennikarską publicystów „Polityki”, zapewne nie-feministów. (Jaki związek ma ich nie-feminizm z tekstem, o którym za chwilę? Żadnego, ale zawsze można wspomnieć).
Janicki i Władyka w Unii Polityki Nierealnej („Polityka” z 28.10.2013) stawiają tezę bardzo prostą i dobrze znaną: kto nie lubi PiS i nie głosuje na PO, jest idiotą i politycznym naiwniakiem. W zasadzie zajmują się niesfornym elektoratem PO, jednak spory fragment poświęcają próbie rekonstrukcji poglądów KP. Umyka uwadze publicystów to, że środowisko KP raczej nie jest elektoratem PO. Jest zrozpaczonym i głęboko zdegustowanym elektoratem nieprawicy zwanej w Polsce lewicą. W tekście J&W lewica w ogóle nie występuje. Wiem, nie wiedzie się tam najlepiej, jednak czy to już pora na ostateczny pogrzeb? Czy już naprawdę doszliśmy do systemu dwupartyjnego, przy czym jedna partia jest tak niecywilizowana, że nie można właściwie uznać jej za partię, a więc żyjemy już w systemie monopartyjnym? Jeśli tak, to zostanie dysydentem wydaje się jedynym słusznym wyborem. Nadal wydaje mi się jednak, że na szachownicy pozostało nieco więcej figur i pionków.
Powszechnie przywoływanym scenariuszem jest np. przyszła koalicja PO-SLD. A nawet z Ruchem z Zaimkiem. W tej sytuacji strategią wyborczą elektoratu bardziej lewicowego wcale nie musi być popieranie PO. Ani uznawanie możliwości przegrania przez nią referendum w Warszawie za jednoznaczne z ostatecznym zwycięstwem PiS. Jeśli mówię, że nie będę głosowała ani na PiS, ani na PO, to nie znaczy, że nigdy na nikogo nie zagłosuję. Jednak, jak pisałam w Buncie statystów, istnieje niebezpieczeństwo, że to wszystko skończy się wygraną PIS, może nie teraz, ale w następnej kadencji, kiedy antypisowska koalicja się nie sprawdzi. Czy będzie to wina naiwniaków i idealistów, którzy nie znają się na polityce? Czy może jednak polityków? Lewicy szarpanej ambicjami i nieumiejącej się porozumieć? Władzy, która lekceważy społeczeństwo? Efekciarskich mediów, mających wszystkich za idiotów?
Zresztą, co ja tam sobie myślę i zrobię, nie ma większego znaczenia. Raz w życiu udało mi się wybrać kogoś do parlamentu i możliwe, że był to raz ostatni. Pozostanę naiwną idealistką. Rzecz w tym, że zgadzam się z diagnozą J&W. Sytuacja dla PO jest niebezpieczna. I dla Polski. Bo nie tylko ja mam już dość tej gadki-szmatki o moralnym obowiązku głosowania na PO.
Czytaj także:
Maciej Gdula, Cwaniacy i naiwniacy