Kaja Malanowska

Literackie ksenofobie

Literatura popularna ofiarowuje nam coś, czego polskim ambitnym książkom dotkliwie brak – porządne rzemiosło na wysokim poziomie.

– Co pani teraz pisze? – zagadnięto mnie w czasie pewnego oficjalnego spotkania, którego uczestnicy głowili się nad dość ryzykownym pytaniem, czy sztuka może zmieniać świat.
– Kryminał – przyznałam.
– O… – zmartwili się paneliści, po czym dodali sceptycznie, że kryminały awansowały obecnie do rangi „prawie prawdziwej” literatury.
– Ale kryminał nietypowy, taki artystyczny? – dopytywał się ktoś dociekliwy.
– Nie – odpowiedziałam zgodnie z prawdą. – Kryminał. Po prostu.
– Ale po co? – nie dawali za wygraną moi rozmówcy.
– Żeby trafił do jak największej liczby czytelników.
Odpowiedź, jakiej udzieliłam, wzbudziła niewątpliwą konsternację i temat literatury nie pojawił się w dalszej części dyskusji. Ewidentnie ze swoim „po prostu kryminałem” znalazłam się poza sferą twórczości, o której warto rozmawiać.

Nie wspominam tej sytuacji dlatego, że czuję się specjalnie dotknięta czy rozczarowana. Sama wybrałam temat kolejnej książki, i była to decyzja świadoma oraz dokładnie przemyślana. Od dłuższego czasu natomiast interesuje mnie żywo to, w jaki sposób myślimy i rozmawiamy o polskiej literaturze. Gdzie i na podstawie jakich kryteriów wytyczamy granicę pomiędzy pisarstwem poważnym a tym, które określamy mianem popularnego? I jakie konsekwencje dla literatury ten wyraźny podział niesie?

Jestem przekonana, że mamy tu do czynienia z granicą: ostrą, twardą i zdecydowaną, a nie z płynnym, naturalnym przejściem od literatury podejmującej trudne wyzwania, intelektualnej, przeznaczonej dla wąskiego grona czytelników, do mniej skomplikowanej, napisanej prostszym i bardziej przystępnym językiem. W naszym myśleniu o tym, czym współczesne pisarstwo być powinno i czego od niego oczekujemy, wznieśliśmy barykadę: po jednej stronie stoi Karpowicz, Bator, Bargielska, Myśliwski, po drugiej Kalicińska, Ćwiek, Grochola i Miłoszewski. Jednych pisarzy traktujemy z szacunkiem i podziwem, tymi drugimi – pogardzamy, a w najlepszym razie ich lekceważymy. Na uczucia pośrednie i mniej radykalne opinie miejsca brak.

Oczywiście nie przypadkiem wymieniłam Małgorzatę Kalicińską i Ignacego Karpowicza. Muszę przyznać, że z dużym zainteresowaniem śledziłam ich publiczny spór. Również dlatego, że była to dyskusja, jaka nieczęsto się zdarza. Wymiana zdań miedzy światami, które zazwyczaj nie umieją i nie chcą ze sobą rozmawiać. Co więcej, rozmowa ta spowodowała tak wielkie powszechne wzburzenie, że można by przypuszczać, iż dotyczy kwestii bardziej fundamentalnych niż ciekawa, ale powiedzmy sobie szczerze – w ogólnym rozrachunku mało istotna polemika dwóch pisarzy na temat tego, jakie książki lubią czytać.

Obserwowałam z rosnącą fascynacją facebookowych znajomych, którzy natychmiast podzielili się na zdecydowanych zwolenników Karpowicza oraz tych wspierających Kalicińską i toczyli ze sobą emocjonalne, wielodniowe spory, oskarżając się na przemian o zarozumialstwo, całkowity brak gustu, nieuzasadnioną pogardę i skrajną głupotę. Trudno powiedzieć, kto ostatecznie wygrał tę mało racjonalną potyczkę na złośliwości i wyzwiska, jedno nie ulega wątpliwości: podział w polskiej literaturze istnieje. Co więcej, z jakiegoś powodu jest on dla nas podziałem istotnym, który podkreślamy, podtrzymujemy i którego skłonni jesteśmy zawzięcie bronić. 

Ale skąd wiemy, gdzie przebiega granica? Na jakiej podstawie ją wyznaczamy? Ktoś zapewne odpowie natychmiast, że wyższa literatura, czyli ta, którą należy czytać i o której warto rozmawiać, porusza istotne kwestie o naturze społecznej, historycznej czy filozoficznej i jest napisana niebanalnym językiem. Podczas gdy książki popularne odznaczają się uproszczonym stylem i schematyczną fabułą, której główne zadanie polega na dostarczaniu czytelnikowi rozrywki oraz emocjonalnych przeżyć. Do gatunków literatury popularnej zaliczamy zatem: romans, kryminał, powieść przygodową, horror, fantasy czy SF. Natomiast literatura wyższa prostej klasyfikacji się wymyka. Każda książka pozostaje oryginalna i zawdzięcza swą ostateczną postać talentom autora oraz bliżej niesprecyzowanemu zjawisku, które zwiemy natchnieniem.

Bez wątpienia na rynku księgarskim mnóstwo jest grafomańskich bubli, którym nie warto poświęcać uwagi. Obawiam się jednak, że uporczywe kierowanie się kryterium gatunku jako wyznacznikiem granicy pisarstwa ambitnego, powoduje, iż tracimy z oczu coś niezwykle istotnego. Taki sposób myślenia prowadzi oczywiście do tego, że wchodząc do księgarni, omijamy starannie półki z SF czy powieściami akcji. Znani krytycy niechętnie piszą recenzje książek fantasy albo kryminałów, a co za tym idzie, niektórzy świetni autorzy nie mają szans na to, żeby zaistnieć w literackim mainstreamie czy otrzymać prestiżową nagrodę za swoją twórczość. Najlepszym tego przykładem jest chociażby Marek Huberath.

Jak dużo tracimy, decydując się na podtrzymywanie tego sztywnego podziału, przekonał się ostatnio mój mąż, którego zdołałam namówić do przeczytania Piątej kobiety – jednego z lepszych kryminałów Mankella. Sporo wysiłku kosztowało go przełamanie irracjonalnego oporu, w końcu jednak uległ moim prośbom, a kiedy skończył lekturę, oświadczył ze zdumieniem, że była to książka pod pewnymi względami zdecydowanie lepsza od każdej współczesnej polskiej powieści. Zgadzam się z jego opinią całkowicie.

Dobra popularna literatura jest zazwyczaj pisana prostym, przezroczystym językiem i dlatego dociera do szerokiego grona czytelników. Na tym między innymi polega jej wartość. Jednocześnie ofiarowuje nam coś, czego polskim, ambitnym książkom dotkliwie brak – porządne rzemiosło na wysokim poziomie. Piatą kobieta Mankella to kilkaset stron solidnej, zniuansowanej i gruntownie przemyślanej konstrukcji – pomijając już fakt, że można ją uznać za ciekawą współczesną powieść społeczno-obyczajową. Nie ma najmniejszych wątpliwości, że autor doskonale wiedział, o czym ma zamiar pisać, zanim usiadł do klawiatury komputera.

Tymczasem w wypowiedziach wielu znanych polskich pisarzy, zarówno tych prywatnych, jak i publicznych, jak mantra powtarza się wyznanie, iż rozpoczynając proces twórczy, nie wiedzą, dokąd ich on zaprowadzi. I trudno nie zauważyć, że w tych deklaracjach pobrzmiewa rodzaj dumy. Nie do końca rozumiem dlaczego. Zgadzam się całkowicie z tezą, że talent autora: specyficzna wrażliwość, umiejętność obserwacji świata i słuch językowy, stanowią warunek absolutnie niezbędny do uprawiania ambitnej literatury. Pytanie tylko, czy jest to warunek jedyny?

Oczywiście braku talentu nie da się nadgonić wytężoną pracą. Ale czy brak odpowiedniego przygotowania i wysiłku koncepcyjnego można nadrobić przy pomocy natchnienia? Odnoszę wrażenie, że nadmierna skłonność do improwizacji polskich pisarzy powoduje, że autorzy, którzy na początku nie wiedzieli, dokąd właściwie zmierzają, na końcu też często nie są pewni gdzie i dlaczego ostatecznie się znaleźli.

Problem ten nie dotyczy jedynie samych twórców, ale również krytyków literackich i przeciętnych czytelników. Ignorując coś tak istotnego jak dobre, rzetelne rzemiosło, przestaliśmy myśleć o dziele literackim jako o spójnym systemie, którego części powinny być wzajemnie powiązane, mieć uzasadnione miejsce i pełnić określoną funkcję. Nie zdarza się właściwie znaleźć recenzji, której autor przeprowadzałby poważną analizę struktury tekstu. Krytycy rozpisują się szczegółowo nad językiem, wyznaczają konteksty, płaszczyzny odniesienia, szukają związków kulturowych, socjologicznych i historycznych; wszystko to słuszne i niezmiernie interesujące. Tyle tylko, że wciąż umyka im drobny element – to, jak książka została zbudowana, wydaje się nikogo nie interesować.

Poza ułomnością konstrukcyjną współczesnych tekstów przekonanie, iż najistotniejszym atutem pisarza jest oryginalność, niesie dużo poważniejsze zagrożenia. Przestajemy bowiem rozumieć funkcję samego gatunku literackiego, a to skutecznie blokuje możliwość rozwoju dobrej szkoły i tradycji. Co za tym idzie, eliminuje również możliwości zerwania z tradycją i przekroczenia konwencji, ponieważ samo zerwanie zakłada istnienie wcześniejszej ciągłości. Tym samym literatura staje się zbiorem oddzielnych głosów, które pozostają na siebie głuche. Polskie książki nie wchodzą ze sobą w dialog, nie chcą i nie umieją odnosić się do siebie nawzajem. Gombrowicz i Schulz to bodaj jedyni twórcy, tworzący kanon, do którego późniejsi pisarze mogą się odnosić w sposób rozpoznawalny dla czytelników.

W przeciwieństwie do literatury wyższej dobra literatura masowa opiera się głównie na sprawnym rzemiośle i tkwi mocno osadzona w siodle konwencji, po to, żeby zachować komunikatywność i dotrzeć do szerokiego odbiorcy. Na tym polega jej siła, zdolność kształtowania opinii publicznej i niebagatelny wpływ na rzeczywistość. To prawda, że pod pozorną różnorodnością książki popularne skrywają proste reguły konstrukcji. Nie oznacza to jednak, że poza wartką akcją nie mają czytelnikom nic ciekawego do zaproponowania. Nie należy też zapominać, że bez odniesień do takich gatunków jak romans, kryminał, ballada czy powieść przygodowa bardziej ambitna twórczość nie mogłaby dzisiaj istnieć.

Anglojęzyczna literatura obfituje w przystępne klasyki, takie chociażby jak Lot nad kukułczym gniazdem, Zabić drozda, Buszujący w zbożu, żeby wyliczyć tylko te najbardziej znane. Gatunki SF czy fantasy zyskują uznanie krytyki, tym samym rozwijają się, ewoluują i rodzą tak znakomitych twórców jak Philip K. Dick czy Ursula Le Guin. Tymczasem polska twórczość cierpi na chorobliwą pogardę w stosunku do wszelkich przejawów konwencji oraz dotkliwy brak powieści środka. Ta ziejąca pustką dziura wywiera poważny wpływ na całość współczesnej polskiej literatury. Być może winę za tę sytuację ponosi nasz sposób myślenia, którego tak uparcie bronimy.

Żeby było jasne: nie chcę wcale umniejszać roli talentu i natchnienia. Nie postuluję porzucenia formy oryginalnej na rzecz ustalonych norm ani nie próbuję wyeliminować z dzieła jego autora. Być może jednak – zamiast uszczelniać granice pomiędzy tym, co masowe, a tym, co elitarne, pomiędzy rzemiosłem a talentem, konwencją i sztuką – powinniśmy je otworzyć, docenić literaturę popularną, zacząć ją obserwować i rozpocząć z nią dialog. Wciąż wiele możemy się od niej nauczyć.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Kaja Malanowska
Kaja Malanowska
Pisarka
Z wykształcenia biolożka, napisała doktorat z genetyki bakterii na University of Illinois at Urbana-Champaign. Felietonistka „Krytyki Politycznej”. Zadebiutowała powieścią "Drobne szaleństwa dnia codziennego" (Wydawnictwo Krytyki Politycznej, 2010), która przyniosła jej uznanie krytyki i nominację do Gwarancji Kultury – nagrody TVP Kultura. Autorka książek "Imigracje" i "Patrz na mnie Klaro!".
Zamknij