Jedna z gwiazd TVN, Małgorzata Rozenek, zdobyła popularność, prowadząc program Perfekcyjna pani domu. Tydzień temu pojawiła się w Dzień dobry, TVN, żeby publicznie ogłosić, że fatalny stan polskich mieszkań to wina feministek. „To jest pokolenie kobiet, które usłyszały, że dbanie o dom nie jest fajne. To jest pokolenie kobiet, które usłyszały, że można zadbać o absolutnie wszystko, ale sprzątać im nie wypada” – tłumaczyła.
Wystąpienie Rozenek wywołało burzę na różnych forach internetowych, począwszy od „Gazety Wyborczej”, kończąc na Pudelku, a następnie zostało zapomniane, jak każda plotka dotycząca celebrytów. Wspominam o nim nie po to, żeby pastwić się dalej nad wyjątkową głupotą tej wypowiedzi. Chciałam zapytać, jak to się stało? Po latach publicznych dyskusji, w czasach, kiedy liczba tekstów na temat dyskryminacji kobiet, zarówno popularnych, jak i poważnych, idzie w tysiące, kiedy słowo "feminizm" nie jest nikomu obce, a nazwiska i twarze niektórych działaczek pojawiają się w codziennej prasie i telewizji? Jak to możliwe, że ktoś bez najmniejszej żenady i z pełnym przekonaniem opowiada podobne bzdury?
Nigdy nie słyszałam, żeby feministki sprzeciwiały się porządkom. Co więcej, znam i takie, które utrzymują swoje mieszkania w idealnym stanie. Zgodzę się natomiast, iż wielokrotnie podkreślały, że panowie powinni dzielić się z paniami obowiązkiem dbania o dom. Jak widać, dla Małgorzaty Rozenek zdanie: „Mężczyźni powinni pomagać kobietom sprzątać” i „Kobiety nie powinny sprzątać” znaczą dokładnie to samo. Skąd ta pomyłka? Mógł to być przejaw złej woli ze strony Perfekcyjnej Pani Domu, która rozmyślnie sprowadziła wypowiedzi feministek do absurdu. Nie bardzo w to wierzę. Nowa gwiazdka się ośmieszyła i pewnie gorzko żałowała, że w odpowiednim momencie nie ugryzła się w język. Druga możliwość wydaje mi się bardziej przekonująca: Rozenek była przekonana, że mówi prawdę.
Pisanie o feminizmie to nie lada wyzwanie. Przypomina walenie głową w mur. Prawdziwą rekordzistką w tej dziedzinie jest Kinga Dunin, która od kilkunastu lat cierpliwie tłumaczy bardzo prostą rzecz: kobiety są traktowane gorzej niż mężczyźni. Podaje jednoznaczne wyniki badań statystycznych, dziesiątki przykładów wziętych z życia codziennego i za każdym razem słyszy tę samą odpowiedź: nieprawda.
Argumenty, jakie padają, można z grubsza podzielić na cztery kategorie. Po pierwsze: nic takiego nie widziałem. W 2002 roku Kinga pisała: „Czy jesteście aby pewni, że to jest już cała całość? Niczego wam w niej nie brakuje? Czy nie cierpicie na coś, co można by nazwać przypadkiem koguciej ślepoty?”.
Minęło dziesięć lat, w jednym z felietonów zastanawiałam się, dlaczego kobiety myją kible, a mężczyźni są z tego obowiązku zwolnieni. Był to rodzaj żartu. Próba podejścia do tematu nierówności płci z punktu widzenia brudnej łazienki. Natychmiast ukazało się kilkanaście komentarzy, w których czytelnicy donosili, że w ich rodzinach jest inaczej. OK, bardzo się cieszę. Ja też dzielę się zadaniem szorowania toalety z mężem i synem. Nie oznacza to jednak, że problem nie istnieje. Świat sięga dalej niż na odległość wzroku.
Pod tym samym tekstem ktoś próbował mi wyjaśnić, że mycie ubikacji to czynność, która z naturalnych powodów przychodzi łatwiej paniom, podobnie jak zmiana koła w samochodzie sprawia mniej problemów mężczyznom. Ten argument zaliczyłabym do kategorii numer dwa: klasyczny podział ról jest słuszny i wynika z różnic w predyspozycjach fizycznych i intelektualnych obu płci.
„Ile jest w nas biologii, a ile konwencji?” – od lat pyta Kinga. Mam 162 cm wzrostu i ważę niecałe 50 kilo, a mimo to umiem zmienić koło. Chciałabym się natomiast dowiedzieć, jaka to cecha fizyczna czyni mnie bardziej predysponowaną do czyszczenia toalet?
Argument numer trzy: kobiety same tego chcą. Pewien nieszczęśliwy pan domu skarżył się, że mimo rozlicznych próśb z jego strony żona zabrania mu czyścić kibel. „Takie już jesteście moje panie!”, dodał na koniec. Nawet jeśli wspomniana wyżej żona uwielbia sprzątać toalety, nie oznacza to, że pasję tę dzieli z nią cała reszta społeczeństwa. Nie chce mi się też wierzyć, żeby robiła dzikie awantury, widząc umytą łazienkę… Ale oczywiście łatwiej jest całą winę za niesprawiedliwy podział ról zwalić na kobiety.
Dawno temu Kinga Dunin polecała książkę prof. Henryka Domańskiego pt. Zadowolony niewolnik: „Feministki (…) dobrze zdają sobie sprawę, że problemem nie jest mężczyzna, tylko system, w którym żyjemy. Miejsce zajmowane w nim przez kobiety. «Ale mnie się to miejsce podoba!» – wykrzyknie z pewnością zaraz jakaś pani. Nawet jeśli się podoba, może być sprawą, nad którą wolno się zastanawiać. A może myślenie powinno być zabronione?”.
Czwarta, ostatnia kategoria argumentów ma charakter emocjonalny. Nie przytoczę konkretnych przykładów, bo jest mi po prostu wstyd. Nie jest tajemnicą, że każda z kobiet, która ośmieli się publicznie wspominać o męskiej dominacji, prędzej czy później dowie się, że nie grzeszy urodą ani rozumem, nikt jej nigdy porządnie nie przeleciał i nigdy nie miała orgazmu. Stanie się przedmiotem przykrych, wulgarnych wypowiedzi, których autorzy są dogłębnie przekonani o tym, że feministki działają pod wpływem irracjonalnych, podszytych agresją i napędzanych nienawiścią impulsów, stojących w sprzeczności z obiektywną oceną rzeczywistości.
„Nikt mi nie udowodni, że jakiejkolwiek kobiecie odradzam czy zabraniam być szczęśliwą w sposób, jaki wydaje się jej najlepszy. Nie uważam też mężczyzn za wrogów” – powtarza Kinga. Mimo to z komentarzy pod jej tekstami nadal można się dowiedzieć, że jest zgorzkniała, zaślepiona, napastliwa, źle życzy kobietom i nienawidzi mężczyzn.
Za każdym razem, kiedy któraś z feministek porusza problem braku równouprawnienia, słyszy w odpowiedzi argumenty niemające nic wspólnego z logicznym rozumowaniem, a jej słowa są przekręcane i wypaczane na najróżniejsze możliwe sposoby. Czasem bierze się to ze złej woli. Częściej jednak chyba z nieuświadomionego lęku przed zmianą.
W dzisiejszych czasach kobiety mają prawo studiować, głosują, biorą czynny udział w życiu intelektualnym i politycznym. Nie sądzę, żeby znalazło się wiele osób, którym ten stan rzeczy nie odpowiada. Jesteśmy do niego przyzwyczajeni i w przeciwieństwie do ludzi żyjących dosłownie parędziesiąt lat temu uważamy go za naturalny i sprawiedliwy. Dlaczego więc tak bardzo boimy się dalszych zmian? Dopóki irracjonalny lęk będzie brał górę nad zdrowym rozsądkiem, feministki nie mają szans na to, żeby być zrozumiane. Nikt ich po prostu nie usłyszy.