Wyłaniam się znikąd i śmigam między autami, zbliżając się do Ciebie szybciej niż się zdołasz przeżegnać. Możesz tylko zazdrościć. Twój gniew jest uzasadniony. Jestem gniewem prawdziwego Polaka. Nie o taką Polskę nic nie robiłeś.
Dzień jak co dzień. Jedziesz samotnie do pracy swoją czteroosobową bryką. Czy raczej stoisz, bo trudno nazwać jazdą to powolne ślamazarzenie się w smogu, to podjeżdżanie od świateł do świateł. Trzy razy już było zielone, ale ty ciągle nie dotarłeś do skrzyżowania. Klniesz na czym świat stoi, bo znowu spóźnisz się do pracy, której szczerze nienawidzisz, ale musisz ją wykonywać, żeby spłacić kredyt na swoją podmiejską rezydencję i leasing na wypasione auto, które miały ci zapewniać poczucie bezpieczeństwa i stabilności, ale wcale Ci tego nie dają. Widziałeś, jak to miasto się rozwija. Mogłeś kupić mieszkanie gdzieś bliżej roboty, ale żona przekonała cię, że za te same pieniądze będzie można zbudować dom pod miastem. Miała rację, ale najwyraźniej na ten sam pomysł wpadła cała masa innych ludzi, bo droga z domu do pracy, zajmuje Ci prawie godzinę, a nie pół, jakby to mogło się dziać, gdyby trasa była przejezdna. Niestety nie jest. Otaczają cię czteroosobowe auta, których kierowcy najwyraźniej chcą dotrzeć w to samo miejsce, co ty. Do centrum. Ruszasz znowu i już prawie ci się udaje przejechać to skrzyżowanie, ale znowu: czerwone!
Wtedy nagle pojawiam się ja. Roszczeniowy cyklista. Wyłaniam się znikąd na moim czarnym rumaku i śmigam między autami, zbliżając się do Ciebie szybciej niż się zdołasz przeżegnać. Gdy przed Tobą zapala się kolejne czerwone światło, ja już przejeżdżam przez pasy. I tyle mnie widziałeś ze swojego autentycznie polskiego, choć wyprodukowanego za granicą, auta. Nie pomoże Ci nawet znaki Polski Walczącej przyklejony na bagażniku, ani podmiejski patriotyzm. Możesz tylko zazdrościć.
Twój gniew jest uzasadniony. Jestem gniewem prawdziwego Polaka. Nie o taką Polskę nic nie robiłeś.
czytaj także
A jestem cyklistą i weganinem. Jeżdżę codziennie na moim wegańskim rowerze, żeby cię wkurzać.
Wiem, jak to wygląda z Twojej perspektywy. Złośliwie wciskam się między Twoje przednie lusterko, a krawężnik. Blokuję Ci drogę. Pod górę jadę wolniej niż byś chciał, choć często i tak szybciej od Ciebie, stojącego w korku. Dlatego tak cię to wkurza, że jeśli – jeśli w ogóle – mnie dogonisz, to pragniesz zemsty. Tymczasem to ja jestem górą, bo jadę ścieżką prosto przez ulicę, w którą właśnie chciałeś skręcić i musisz mnie znowu przepuścić. Oczywiście zawsze mogą ci puścić nerwy albo koncentracja i możesz mnie rozjechać. Proszę bardzo, jeszcze bardziej spóźnisz się do roboty. A twój szef, który sam stał się rowerzystą, gdy parę lat temu zaczął dbać o zdrowie, będzie jeszcze bardziej wściekły. Rower mu służy, dzięki zwiększonej wydolności płuc może drzeć się na Ciebie jeszcze głośniej. Więc proszę, walnij mnie. Cała przyjemność będzie po mojej stronie. Jeżdżę tak specjalnie tylko po to, żeby Cię wkurzyć. Będę szczęśliwy, jeśli pogruchotasz mi kości, o ile tylko się spóźnisz na swoje strasznie ważne spotkanie.
Będę umierał spokojny i zadowolony, o ile tylko nie dostaniesz upragnionego awansu. A przejechałeś mnie na ścieżce. Czy w twojej firmie dają awans za nieumyślne spowodowanie śmierci? Hehe. Nie sądzę!
Przy Kawie o Sprawie: Niebezpieczeństwa transportu publicznego
czytaj także
Jestem chaosem i sieję zniszczenie, dedykowane specjalnie Tobie. Tak, tobie samochodziarzu, który bez auta nie wyobraża sobie życia i wszędzie musi pchać się na swoich czterech kółkach. Mi wystarczą dwa. I to nas różni. I to czyni ze mnie wkurzającego dupka. Nie siedzę w aucie. Jestem twoim wrogiem.
Gdy wezmę zakręt za szybko, z mojej rowerowej sakwy wylecą niczym pociski organiczne czarne rzepy, które właśnie kupiłem w kooperatywie. Rozbiją twoje świeżo myte, choć już brudne od smogu, pancerne szyby i trafią Cię prosto w sam środek głowy, doprowadzając do wstrząśnienia mózgu. Ockniesz się weganinem. To będzie początek końca Ciebie i Twojej rodziny. Zanim zdążysz się na dobre zorientować, co się właściwie dzieje, na weganizm przejdą też twoje dzieci i żona. Jeszcze długo będziesz się zastanawiał, jak to możliwe, że jedna salwa z czarnej rzepy zrobiła w Twoim domu wegański Katyń, ale z czasem zrozumiesz, że nie ma odwrotu.
„Parówki sojowe, nie wieprzowe”, będziesz mruczał do sprzedawcy na Orlenie. „Soczewica, nie polędwica”, będziesz tłumaczył zdziwionym kelnerkom w ulubionej restauracyjce, do której zazwyczaj jeździłeś z rodziną w niedzielę, ale chyba przestaniesz, bo okazało się, że nie mają w menu nic wegańskiego.
W tym roku nie pojedziesz do rodziców na Boże Narodzenie. Będziesz wolał ich okłamać, że masz za dużo pracy, niż przyznać im się do zmiany diety. Nie pojedziesz też na Wielkanoc. Specjalnie wykupisz w wyprzedzeniem bilety do Tajlandii, żeby w jednym z tamtejszych klasztorów zaliczyć kurs vipassany, a rodzicom powiesz, że to wyjazd integracyjny z pracy. Zrozumiesz, że tak naprawdę nigdy nie lubiłeś świąt, bo zamiast zwierząt mówiących ludzkim głosem, dostawałeś tylko przyprawioną padlinę, której dawno zostało odebrane prawo głosu. I to mają być święta bożego narodzenia i zmartwychwstania? Z trupami na stole? Gdybym mógł je wymijać tak, jak samochody w korku, już dawno zostałyby w takim tyle, że nie pamiętaliby o nich nawet najstarsi blacharze.
A to lista rzeczy, które bym zostawił w tyle i zlikwidował, gdyby mój rower miał rzeczywiście taką magiczną moc, jak to zdaje się niektórzy (minister Waszczykowski!) sądzą:
1) prywatne szkoły dla bogatych dzieci,
2) twojego wypasionego SUVa,
3) agencje reklamowe i ich sponsorów, wysrywające nieustająco coraz to nowe billboardy,
4) kopalnie węgla,
5) jedzenie mięsa i produktów odzwierzęcych,
6) latanie samolotem, częściej niż raz w roku,
7) lekcje religii.
Rozumiesz? Nadążasz? Mam gdzieś twoją tradycję i uczucia religijne. Jadę zbyt szybko na moim czarnym singlu, żeby się nimi przejmować.
czytaj także
A teraz czas na quiz.
Pytanie 1. Dzyń dzyń. Co to za dźwięk, dochodzący zza Ciebie?
a) to ja, próbujący ci zasygnalizować, że swoim wypasionym SUVem zastawiasz mi ścieżkę rowerową w tunelu, tak żebym nie mógł Cię minąć, choć i tak to zrobię, bo z moją szczupłą sylwetką i pięćdziesięciocentymetrową kierownicą wymijałem już większych od Ciebie;
b) dzwony piekielne, zapowiadające przyjście czwartego jeźdźca apokalipsy, który właśnie pędzi na Ciebie, jak to tylko potrafią upadłe anioły, aby zgruchotać twojego SUVa pod swoimi potężnymi, rozpalonymi do czerwoności kołami roweru.
Pytanie 2. Cyk, cyk, cyk. Wiesz, co to za dźwięk? Dochodzi zza Twoich pleców.
a) to dźwięk mnie pedałującego za Tobą, bo choć stoisz w korku, to tarasujesz mi drogę, żebym przypadkiem nie był w domu szybciej niż Ty;
b) sygnał morsa, wzywający zbrojne w rowery oddziały anarchistów, skłotersów, wegan i feministek, które zaraz do końca zrujnują ci dzień, otaczając ze wszystkich stron Twojego wypasionego SUVa.
Dobra odpowiedź w obu przypadkach, to oczywiście odpowiedź B.
Jesteśmy upadłymi aniołami przybyłymi prosto z piekła na naszych ręcznie składanych rowerach, aby Cię, właśnie Ciebie, nękać. Jesteśmy rojem. Jesteśmy wszędzie. Przybywamy, aby zniszczyć ci dzień. Każdy Twój dzień. Będziemy tuż za Tobą, przed Tobą i obok Ciebie. Byle tylko nie musieć jeździć po mieście autem.
Powstaliśmy po to, aby zniszczyć wszystko, co kochasz. Dzień Twojej zagłady jest bliski.
***
Tekst jest trawestacją felietonu Kelly Catchpole, I Am A Cyclist, And I Am Here To Fuck You Up, której serdecznie dziękuję za inspiracje.