Polska to wciąż kraj bez lewicy (politycznej, partyjnej). Politykę w tym kraju dobrze streszcza krótki „rocznicowy” wywiad Sławomira Sierakowskiego w „Gazecie Wyborczej”. Sprowadza się do jednego matematycznego równania. Kraj bez lewicy zawsze produkuje populizm. Neoliberał, który za bolszewików uznaje nawet Keynesa, Stiglitza czy Sachsa po nawróceniu, dochowa się Rydzyka i Kaczyńskiego z dokładnością biologa-amatora, który umieszczając na gnijących resztkach parę muszek Drosophila Melanogaster dochowa się roju. Chcesz mieć pracowników bez umów, dochód bez podatku, kraj bez redystrybucji, bez dobrej publicznej szkoły, bez dobrej publicznej służby zdrowia? Dostaniesz, ale wraz z tym wszystkim dostaniesz w pakiecie Rydzyka, Kaczyńskiego, Ziobrę, Krasnodębskiego i braci Karnowskich. I to oni będą ci organizować gniew ludu.
Tak jak w Ameryce, kraju bez politycznej, partyjnej lewicy (gdzie Clinton ponoć przyznawał się Blairowi, że jest lewicowcem, ale tylko kiedy w pobliżu nie było mikrofonów i kamer), gniew ludu organizują miliarderzy sponsorujący zdeklasowaną klasę średnią z Tea Party, żeby broniła ich dochodów przed opodatkowaniem. Neoliberalny raj, w którym nie byłoby ani progresji podatkowej, ani publicznej szkoły (tylko sam homeschooling, a potem od razu Oxford i Yale), ani publicznej służby zdrowia (a wyłącznie prywatne kliniki dla pokolenia JK-M, którego wszystkim bez wyjątku przedstawicielom wszystko się udało), a w dodatku nie byłoby w nim ani silnej lewicy, ani skutecznych związków zawodowych, ani Rydzyka i Kaczyńskiego – TAKI RAJ NIE ISTNIEJE.
Albo dostaniesz silną socjaldemokrację i skuteczne związki zawodowe, albo tłum niosący połowę rosyjskiej rakiety z tektury (druga połowa trafiła w tekturowy samolot). W kraju bez lewicy innego końca świata nie będzie i nie będzie innego języka na wypowiedzenie społecznych konfliktów i roszczeń. A kiedy już w kraju bez lewicy populizm urośnie w siłę, pozostanie ci tylko dystynkcja, która nigdy nie jest skuteczna. Przeciwnie, zawsze populistycznym macherom pomaga. Bo nawet jeśli w poczuciu własnej inteligenckiej wyższości zaszydzisz z Kaczyńskiego czy z braci Karnowskich („konfederaci smoleńscy” – właśnie tak się sami nazwali), twoje szyderstwo trafi w tłum, za którego plecami oni się ukryli. A jeśli będziesz chciał zaszydzić z abp. Michalika, to twoje szyderstwo trafi w tłum wiernych (komu, czemu – celownik), których arcybiskup pouczy, że szydzisz z Chrystusa, bo nim też się zasłania. Cokolwiek byś nie zrobił, jak byś się nie ciskał, każdym słowem będziesz nakręcał koniunkturę na Kaczyńskiego, Rydzyka, Ziobrę, Michalika… w kraju bez lewicy.
Po bezsilnej dystynkcji w kraju bez lewicy pojawi się lęk (mi etap dystynkcji udało się szczęśliwie ominąć, od solidarności od razu przeszedłem do lęku).
Dlaczego jednak rozpocząłem ten felieton od zdania „Polska to kraj bez lewicy (politycznej, partyjnej)” w sytuacji, kiedy o rząd dusz na lewicy walczy ponoć, czasami furiacko, aż dwóch żwawych polityków uzbrojonych w partie – Janusz Palikot i Leszek Miller? Bo oni nie biją się o rząd dusz na lewicy, choć twierdzą tak zgodnie publicyści od centrum do prawej, a także parudziesięciu biskupów, w tym co najmniej dwóch arcy. O co naprawdę biją się Palikot z Millerem? O miejsce na krótkiej ławce władzy, którą prawie całą od 2005 roku wciąż zajmują Kaczyński i Tusk. Jakimi metodami Palikot i Miller walczą o miejsce na tej krótkiej ławce, do kogo się odwołują? Palikot do antyklerykalnej części rodziny posła Jarosława Gowina (mam na myśli oczywiście posła Łukasza Gibałę). Palikot całkiem świadomie wybrał liberalny populizm, chciałby być Lepperem, tyle że liberalnej młodzieży małomiasteczkowej i wielkomiejskiej. Z mojego punktu widzenia taki Lepper byłby nieco mniej dla Polski szkodliwy, nieco mniej antyeuropejski i nie zawiązałby koalicji z posmoleńską prawicą (także z powodu całkowitego braku wzajemności). Więc wciąż jeszcze dobrze mu życzę.
Z kolei Millera też już wielokrotnie broniłem jako najlepszego konserwatywnego państwowca w minionym 20-leciu. W porównaniu z nim – jako konserwatywnym państwowcem – postsolidarnościowa prawica wyprodukowała wyłącznie błaznów, których kiedyś widywałem z bliska, a dziś widuję z daleka.
Palikot to bonapartysta, jak się patrzy. Napoleon I też w przerwie między jatkami wprowadził Kodeks Cywilny. Dopiero Napoleon III był błaznem zupełnym. Miller powie coś prawicowego o torturach, islamie i zaćpanych chamach, Palikot coś prawicowego o dobrym, niskim, liniowym podatku. Zbluzga „geja Kaczyńskiego” i „ciotę Gowina”, ale jednocześnie – trzeba mu to przyznać – Roberta Biedronia to on, a nie Miller, wprowadził do Sejmu.
Jednak ani Miller, ani Palikot nie walczą o rząd dusz lewicowych. Żaden z nich – po krótkim lub dłuższym rozejrzeniu się po okolicy – nie uznał bowiem, że rząd dusz na lewicy zapewnia w dzisiejszej Polsce władzę lub choćby znaczący w niej udział. Nie ganię ich za to, obu bowiem uważam za realistów (w moich dzisiejszych ustach to nie jest epitet, chociaż komplement też niejednoznaczny). A żeby realiści pragnący władzy uznali, że w Polsce rząd dusz na lewicy władzę im zapewni, nie realistów trzeba zmienić, ale rzeczywistość.