Jeden mądrzej, drugi głupiej. Jeden bardziej elegancko, w zachodnim garniturze, drugi z tępym sarmackim przytupem, w kontuszu.
Jakiż to twardy ląd skrywa PR-owa piana PO-PiS-owej wojny w obszarze polityki europejskiej? Warto się nad tym zastanowić u progu polskiej kampanii wyborczej do Parlamentu Europejskiego.
Jarosław Kaczyński jest przeciwnikiem wejścia Polski do euro, gdyż uważa złotówkę za jeden z symboli polskiej suwerenności. Ma rację, złotówka jest tylko symbolem, bo na dzisiejszym zglobalizowanym walutowym rynku żadnym narzędziem gospodarczym ani monetarnym nie jest. Ale Kaczyński widzi suwerenność właśnie poprzez symbole – złotówkę, pomniki, groby umajone, rocznice, tankietkę z 1920 roku (w tym ostatnim wypadku marzy wyłącznie o wywleczeniu z wieżyczki tego groźnego bojowego pojazdu Bronisława Komorowskiego, który też to miejsce sobie upodobał).
Z kolei Donald Tusk odrzuca euro pragmatycznie, bo nie zapewnia dodatkowych łatwych punktów w kampaniach wyborczych, przeciwnie, oznacza dziś dodatkowe polityczne ryzyko. „Niepotrzebne”, „łatwe do uniknięcia”, wystarczy sprawę odłożyć ad acta. Swoje „nie” dla euro, opakowane w pragmatyczną formułę „dochodzenia do euro wedle kryteriów ekonomicznych, a nie politycznych”, Tusk powtórzył (i kazał powtórzyć ministrowi Szczurkowi) w samym apogeum kryzysu ukraińskiego, kiedy nawet Marek Belka zauważył, że funkcja strefy euro nie jest ekonomiczna, ale geopolityczna, chodzi nie tylko o doraźne zyski, ale także o bezpieczeństwo – ekonomiczne, polityczne. A przecież Belka jako prezes NBP na wprowadzeniu euro akurat sporo realnej władzy by stracił. O euro ciepło wspomniał też przy tej okazji Radosław Sikorski, ale on odgrywa tradycyjnie – za wiedzą i zgodą premiera – rolę euroentuzjastycznego głosu w tym rządzie, za pomocą którego Tusk trzyma pod kontrolą euroentuzjastyczne skrzydło nowego polskiego mieszczaństwa.
Zatem w praktycznej polityce stosunek Tuska i Kaczyńskiego do euro różni się nieporównanie mniej, niżby na to wskazywała PR-owa piana „PO jako partii białej flagi” kontra „PiS-u jako podpalaczy Europy”.
Ale nie tylko w kwestii euro różnice treści pomiędzy PiS i PO są mniejsze niż różnice formy. Unię bankową Donald Tusk traktuje z narastającym dystansem, dokładnie tak samo jak Jarosław Kaczyński. Opodatkowanie spekulacyjnych operacji finansowych to dla Tuska i większości Platformy taki sam „straszny socjalizm” jak dla Kaczyńskiego i większości PiS. Ani PiS, ani PO nie spieszą się z wprowadzaniem w Polsce Karty Praw Podstawowych (prawa związkowe, prawa mniejszości, obszerna agenda równościowa i emancypacyjna). Tusk może zawsze Kartę Praw Podstawowych poszczuć Królikowskim, Biernackim, Niesiołowskim, Libickim… Kaczyński, choć mógłby Kartę Praw Podstawowych poszczuć Jurkiem, Jaworskim i Krystyną Pawłowicz, woli to dzisiaj robić sam, tu jest jedyna chyba istotna różnica pomiędzy nim i premierem.
Jedyna integracja europejska, na którą Tusk i Kaczyński, PO i PiS się zgadzają, to integracja w obszarze polityki energetycznej. I to bynajmniej nie w jej najbardziej choćby nieśmiałych związkach z pakietem klimatycznym, bo pakiet klimatyczny i Tusk, i Kaczyński uważają w swoich deklaracjach i w swojej praktyce za „lewacki humbug”. Zatem jedyna europejska polityka energetyczna, w jaką obaj chcą inwestować, to wielki plan, aby cała Unia Europejska ten sam gaz rosyjski kupowała wspólnie, a nie konkurencyjnie. I żeby go potem wspólnie po Europie rozsyłać, a nie żeby robił to Gazprom na spółkę z BASF-em i RWE. Biorąc pod uwagę dość egoistyczną politykę niemieckich koncernów energetycznych, osłanianą przez dość hipokrytyczną politykę rządu w Berlinie, wizja „głębszej europejskiej integracji energetycznej” podzielana przez Tuska i Kaczyńskiego zostanie w najlepszym razie zrealizowana w niewielkiej części.
Znowu żadnej różnicy w treści europejskiej polityki PO oraz PiS. Zarówno Tusk, jak Kaczyński realizują (jeden mądrzej, drugi głupiej; jeden bardziej elegancko, w zachodnim garniturze, drugi z tępym sarmackim przytupem, w kontuszu) ten sam ogólnoprawicowy pakiet.
Zgodnie z nim Unia Europejska to tak naprawdę fikcja. Albo jeszcze gorzej, „wizja” („jak ktoś ma wizję, powinien iść do lekarza”); zatem instytucje unijne to i dla Kaczyńskiego, i Tuska coś w rodzaju luksusowego domu dla łagodnych wariatów, dlatego jeden z nich wysyła tam Legutkę i Krasnodębskiego, drugi próbował tam wysłać Protasiewicza.
A skoro Unia Europejska służy wyłącznie do dojenia pieniędzy (ew. także do „chronienia Polski przed Rosją”), ale nie wymaga wspólnego jej budowania i brania za nią politycznej współodpowiedzialności, a nawet ponoszenia z jej powodu politycznego ryzyka w polityce wewnętrznej, obaj panowie za jedyne kryterium swego sukcesu w polityce europejskiej uważają miliardy euro uzyskane dla Polski w kolejnych „okresach budżetowych UE”. Kaczyński miał je dla Polski z Unii wywalczyć jako patron premiera Marcinkiewicza, Tusk jako patron samego siebie. Każdy z nich oskarżając konkurenta, że „zbyt mało wydoił”. Jednak wobec braku lub absolutnej arbitralności kryteriów, co jest w danych politycznych i gospodarczych okolicznościach „mało”, a co jest „dużo”, spór o to, czy więcej miliardów wywalczył Marcinkiewicz jako „premier Kaczyńskiego” czy Tusk jako Tusk, pozostaje sporem całkowicie bez treści.
Tusk tak samo jak Kaczyński nie stawia ani na wzmocnienie instytucji unijnych, ani na zbliżanie Polski do rdzenia UE. Obu panom pozostaje zatem gra na silne polityki narodowe, na „renacjonalizację”. W ten sposób Marek Cichocki świetnie się nadawał na drogowskaz Kaczyńskiego (kiedy ten rządził) i świetnie nadaje się na drogowskaz Tuska (dopóki ten rządzi). Oczywiście stawka na „renacjonalizację polityki europejskiej” w wykonaniu Tuska jest jak zwykle bardziej profesjonalna i bardziej realistyczna. Czyli nie na Węgry, bo budowanie z Orbanem osi antyputinowskiej sprawdza się tylko w głowach Lecha Kaczyńskiego, Anny Fotygi, Jarosława Kaczyńskiego… W rzeczywistości takich cudów nie ma. Albo takich jak budowanie polityki antyniemieckiej ze Słowacją, która pierwsza w regionie przyjęła euro i żyje dzięki przywilejom dla inwestycji niemieckich.
Zatem Tusk – mądrzejszy i bardziej pragmatyczny – zamiast na Brukselę, w której „ciężar” i „realność” nie wierzy, gra na Berlin. Nawet jeśli jest to polityka ryzykowna i dla Niemiec, i dla Polski. Ponieważ stosunki pomiędzy oboma naszymi narodami, jeśli pozbawić je europejskiej hipokryzji, są obciążone ryzykiem czołowego zderzenia pychy i resentymentu. Niemcy i tak mają kłopot z utrzymaniem się w unijnym zaprzęgu, są w nim przecież jedynym sprawnym wierzchowcem pociągowym i wyścigowym zarazem, wlokącym za sobą liczne „nasze szkapy”, w tym greckiego półtrupa. W tej sytuacji ośmielanie „niemieckiej półhegemonii w Europie” (cyt. za Jürgen Habermas) przez mitterleuropejskie prawicowe karły wołające chórem: „Angelo, bierz nas, bierz nas, wolimy Ciebie – o wielka Cesarzowo – niż jakąś lewacką UE”, jest ryzykowne dla całej Europy.
Ale dla Tuska dalekosiężne ryzyko europejskie, jakie się z tym wiąże, jest mniej istotne niż doraźne zyski, które taka polityka istotnie zapewnia mu w kraju. Polska jako podproducent i składacz niemieckich produktów wysokoprzetworzonych i konkurencyjnych na globalnym rynku, znajdująca sobie w europejskim podziale pracy miejsce dzięki „konkurencyjnym kosztom pracy” (cyt. za polski biznes) tych wszystkich, którzy nie okazali się dość mobilni, aby wyjechać do Anglii, to istotna wartość naszej sytuacji. Być może jednak dałoby się to połączyć z odważniejszą polityką na rzecz integracji europejskiej. Tusk nawet nie próbuje. Zadowala się ciepłym uściskiem żelaznej kanclerki, co doraźnie owocuje kolejną montażownią Volkswagena w „specjalnej wałbrzyskiej strefie ekonomicznej” sięgającej po Szczecin.
Jak zatem widać, w polityce europejskiej PO-PiS istnieje i ma się dobrze. Tusk i Kaczyński funkcjonują w podobnym horyzoncie idei. A podział ról między nimi tradycyjnie jest taki: to, co Kaczyński robi groteskowo i nieprofesjonalnie, Tusk (także przy użyciu Skorskiego) robi bardziej profesjonalnie i mniej groteskowo.
Tusk bez pomysłu na Unię jeździ po europejskich stolicach, spotykając tam wielkich, a Kaczyński bez pomysłu na Unię jeździ po polskiej prowincji, spotykając tam wszystkich wkurwionych. Taki podział ról ożywia już polską politykę prawie od dziesięciu lat. Choć czy to jest życie, czy jedynie chaotyczne błądzenie zombies po suburbiach i peryferiach Europy, to już pozostawiam do rozstrzygnięcia czytelnikom DO.
Unia Europejska była projektem nie tylko lewicy, ale także liberałów, chadeków i konserwatystów. W Polsce liberałowie, chadecy i konserwatyści albo wymarli, albo kompletnie zdziczeli. Dlatego bardziej sensowna polityka europejska przetrwała dziś w Polsce tylko na lewicy: to Leszek Miller, rozmaite osoby z listy Palikota, Zieloni. Jednak nawet jeśli zsumować ich wszystkich, są słabi, nie składają się i nie złożą nigdy na jedną formację, która mogłaby stanowić przeciwwagę dla hegemonicznej PO-PiS-owej prawicy. Ale można ich przynajmniej użyć, w tych przynajmniej europejskich wyborach. Do zakwestionowania polityki Tuska i Kaczyńskiego, która faktycznie – bez względu na gadaninę i PR-ową pianę – jest eurosceptyczna.