Niech się Will McAvoy i MacKenzie McHale wreszcie pobiorą, mają dzieci i je wychowują w starorepublikańsko-nowodemokratycznej atmosferze.
Na płatnym kanale polskiego HBO zakończyła się właśnie emisja drugiego sezonu serialu Newsroom. Serialu robionego bardzo świadomie jako narzędzie propagandy Partii Demokratycznej i prezydenta Obamy. Świadomie w ten sposób pomyślanego i użytego przez Aarona Sorkina, znanego hollywoodzkiego scenarzystę, będącego jednocześnie z drugiego zawodu i powołania PR-owcem Partii Demokratycznej (przypominam, autor m.in. hasła „Pokolenie Obamy” wykorzystanego w pierwszych wygranych przez Baracka Obamę wyborach prezydenckich, a także kampanii zbudowanej wokół tego hasła, mającej trafiać – i trafiającej – do „młodych”).
Świetnym PR-owym zabiegiem okazał się bohater tego serialu, „tradycyjny republikanin” Will McAvoy, który (podobnie jak cała jego telewizja) po prostu nie mógł powstrzymać się przed obiektywnym poparciem Obamy i Partii Demokratycznej, bo jedyną alternatywą byli „talibowie” z przeżartej przez Tea Party dzisiejszej Partii Republikańskiej.
Przykładem najsprawniej może wykonanego kampanijnego zadania był kluczowy odcinek pierwszej serii Newsroomu, utrzymany w ultrapatriotycznym i cywilizowanie konserwatywnym tonie, pokazujący dzień, w którym „Obama dopadł Osamę” i „pomścił ofiary 11 września” (co Bushowi juniorowi i jego zimnowojennym jastrząbkom udawało się wyłącznie w gębie), a Will McAvoy połączył szczery patriotyczny patos z głębokim zaciągnięciem się ziołem przed wejściem na wizję. W realu Obama „pomścił” bowiem ofiary 11 września o rok za szybko z punktu widzenia potrzeb kalendarza wyborczego. Trzeba było zatem amerykańskiemu mieszczaństwu ten fakt przypomnieć, z pomocą medium właściwego dla tego targetu, rok później, w apogeum drugiej kampanii prezydenckiej Obamy, kiedy realnie zdegenerowana prawica republikańska znów mechanicznie oskarżała kandydata demokratów o to, że jest zdrajcą, mięczakiem, lewakiem, Kenijczykiem, ukrytym wyznawcą islamu, a nawet „czarnym Marcinkiewiczem” (to autorski wkład w kampanię Tea Party jej imitatorów nad Wisłą).
Sorkin w obu sezonach Newsroomu pracował na jednej tezie – może bardzo prostej, ale zupełnie logicznie wybranej z uwagi na „zużycie władzy” Obamy po pierwszej kadencji. Ta teza, którą scenarzysta obracał na wszystkie możliwe strony w dziewiętnastu odcinkach dwóch sezonów, brzmiała:
„Jeśli jesteś człowiekiem rozsądnym, kochającym swój kraj, jeśli wyznajesz kapitalizm, ale bez neoliberalnego zdziczenia, to obojętnie, czy jako republikanin, czy demokrata, musisz zagłosować na Obamę i demokratów, bo nie masz innego wyboru. A tego wyboru nie masz, bo nie zostawiła ci go dzisiejsza Partia Republikańska, akceptując język i ludzi Tea Party, którzy są przekonani, że podatki to kradzież, amerykańskie państwo to okupant, a życie w kobiecym łonie poczyna się tylko z miłości człowieka i woli Boga, więc kobieta, która jest w ciąży, nie mogła zostać zgwałcona. Musiała uwodzić, żeby móc urodzić”.
Przyznam szczerze, że nie oburza mnie ani wykorzystanie serialu telewizyjnego jako narzędzia partyjnej kampanii, ani to, że Sorkin pracował tym narzędziem dla Obamy i demokratów. Sorkin to idol każdego wyznawcy „liberalizmu zmęczenia” takiego jak ja. Scyniczniały scenarzysta hollywoodzki z mojego pokolenia, nieruszający się samolotem, nawet linii krajowych, bez szczypty kokainy, co czasem przysparza mu kłopotów na amerykańskich lotniskach. Jeśli w coś wierzy, to jednak wierzy w Partię Demokratyczną, w Obamacare, w bardzo umiarkowany postęp w granicach możliwe najbardziej liberalnego prawa.
Zatem nie instrumentalizacja „serialu o mediach” (wyjątkowo przeze mnie nielubianego telewizyjnego „formatu”) ani nie jednoznaczny kierunek tej instrumentalizacji są dla mnie problemem. Ale wynikające z tego – poczciwego, a chwilami nawet sympatycznego serialu – pytanie o pluralizm dzisiejszej demokracji „systemowej” i o jej siłę. O to, czy może przetrwać wobec ataku sił „antysystemowych”, skoro sama wszystkie realne różnice wypchnęła na zewnątrz „systemu”.
Obama (ale także szanowany przez McAvoya Bush senior, bo Bush junior jest człowiekiem przynależnym już do naszych nowych czasów powracającej wypartej „różnicy”), to są produkty wielu dekad konwergencji polityki Zachodu. W wyniku tego procesu prawica liberalna zbliżyła się do liberalnej lewicy, wszyscy uznali, że idealnym rozwiązaniem jest wolny rynek zaprzęgnięty jako koń pociągowy (w żelaznym zaprzęgu redystrybucji) do realizowania rozmaitych obowiązków społecznych. Umiarkowana redystrybucja, umiarkowanie rozbudowane państwo socjalne itp. itd.
Na przełomie lat 70. i 80., a w jeszcze większej skali po upadku Muru, cały ten „skonwergowany” lewicowo-prawicowy, a tak naprawdę centrowo-liberalny system polityczny stanął jednak naprzeciwko globalizacji. Rynkowej globalizacji, która po raz pierwszy od czasów antycznego Rzymu albo pańszczyźnianej Pierwszej Rzeczypospolitej dała elicie biznesowej Zachodu do ręki setki milionów, o ile nie miliardy tanich niewolników (dostępnych na wyciągnięcie stworzonego wreszcie globalnego systemu bankowego, giełdowego, a co może najważniejsze – komunikacyjnego). Wyzwalając zachodni kapitał od politycznych konieczności negocjowania z umiarkowanie uzwiązkowionym i umiarkowanie redystrybucyjnym państwem socjalnym liberalno-demokratycznego „Zachodu”.
Jak pierdolnęło (zaczęło się to za Reagana i Thatcher, ale oni byli jedynie, zgodnie z dość uniwersalnymi w tym wymiarze tezami Marksa, ideologicznymi marionetkami globalizacyjnej rewolucji przebiegającej na poziomie środków produkcji), to się do tej pory nie możemy podnieść. Bunty niewolników szyjących w Bangladeszu relatywnie tanie ubrania dla „oburzonych” z ulic Madrytu i Nowego Jorku; Vietcong, którego zwycięstwo nad Amerykanami w roku 1973 sprawiło, że czterdzieści lat później „komunistyczny” Wietnam dostarcza globalnej oligarchii biznesowej miliony niewolników jeszcze taniej niż „komunistyczne” Chiny – to tylko jedne z wielu paradoksów obecnego etapu globalizacji, sprawiających, że zarówno obrońcy naszego skonwergowanego „systemu”, jak i jego „antysystemowi przeciwnicy” błądzą dziś w apokaliptycznym „odśrodkowym wirze”, gdzie „sokół nie słyszy głosu sokolnika”, a „ku Betlejem pełznie jakaś bestia” (wszystko to oczywiście cytaty z Drugiego przyjścia W.B. Yeatsa, który to wiersz od dłuższego już czasu chodzi mi po głowie w sposób obsesyjny).
W tej sytuacji poczciwość Sorkina egzorcyzmującego problemy „systemu” na „antysystemowców”, którzy zresztą entuzjastycznie tę rolę na siebie przyjmują (przekładając w dodatku sprzeczności społeczno-ekonomiczne globalizacji na zupełnie jałowy język wojny kulturowej, zgodnie z wolą sterujących ich poczciwymi umysłami wszystkich braci Kochów i Rupertów Murdochów dzisiejszego świata) – ta poczciwość, którą często sam dzielę z moim amerykańskim idolem, to jednak postawa, która słabości „systemu” ani rozwiązać, ani nawet zdiagnozować nie może.
Niech się zatem Will McAvoy i MacKenzie McHale wreszcie pobiorą. Niech mają dzieci, niech je wychowują w dialektycznej starorepublikańsko-nowodemokratycznej atmosferze mieszczańskiego domu i szkoły. Pożegnajmy „Newsroom” tak, jak na to zasługuje. Jak „Przeminęło z wiatrem”, jak sympatyczny monument sympatycznego starego porządku, który niestety („niestety”, bo i przeze mnie przemawia sentymentalny Dziadek Mróz) – jest już trupem. Tyle tylko, że nie ma jeszcze niczego żywego, co by go mogło zastąpić.