Dzięki „antyimigracyjnym rozwiązaniom Camerona” brytyjski biznes dostanie jeszcze tańszych pracowników. Z Polski.
Ze wszystkich analiz brytyjskich wyborów najbardziej przekonywały mnie skecze Billa Baileya. David Cameron jako symbol skutecznej hipokryzji – „na śmierć zabotoksowany orzeszek”. Ed Miliband jako „blada strzyga o twarzy pandy”, paradygmatyczny nieudacznik, bez charyzmy, oportunistycznie podłączający się do tematów wrzucanych przez innych (Bailey opowiadał ten skecz na długo przed ogłoszeniem wyników ostatnich wyborów, właściwie powtarzał go przez całą minioną kadencję brytyjskiego parlamentu). A elektorat Farage’a? „Loża szyderców z klubu golfowego”, zapytani o program polityczny najpierw szczerze rzucą, że „polityka to nuuudaaa”, ale potem, bo przecież coś powiedzieć trzeba, dodadzą: „no tak, mamy jakiś program, skończyć z tym cholernym unijnym zakazem palenia w szpitalach, kobietom zakazać wstępu do pubów, a w Dover (gdzie do dumnego Albionu przybijają promy z Polakami) ustawić zasieki z drutu kolczastego podłączone do prądu”.
Skoro jednak scenarzyści House of Cards, a także Michał Kamiński, Adam Bielan, Jacek Kurski i Marek Kochan przekonali nas, że polityka nie jest racjonalna, to wolę już, jak z jej nieracjonalności szydzą zawodowi komicy. Szczególnie ci, którzy sami nie zaczęli jeszcze politycznej kariery, a Bill Bailey do polityki brytyjskiej szczęśliwie się nie wybiera. Dlatego właśnie trudno mi zacytować jakiś dobry skecz z polskiej kampanii wyborczej, bo w Polsce wszyscy zawodowi komicy stali się już od dawna amatorskimi politykami (Pietrzak, Wolski, Skoczylas, Rewiński).
Na streszczony przez Baileya mocno tożsamościowy program Farage’a z entuzjazmem zareagowali dwaj młodzi Polacy płci męskiej. I założyli pierwsze polskie koło UKiP w Canary Wharf, czyli w najciemniejszym zakątku najmroczniejszego miejsca na ziemi (parafraza za Joseph Conrad) – londyńskiego City, globalnego centrum zarządzania finansami i prania wielkich pieniędzy o bardzo różnym stopniu czystości (solidarnie piorą tutaj najbogatsi Amerykanie, Europejczycy, Rosjanie, Chińczycy, Saudowie…). Znana od wieków zasada społecznego egoizmu – „wspinamy się na szczyt i wciągamy za sobą drabinę” – została przez tych dwóch młodych chłopców z Polski, którzy wyszli spod sztancy Korwina, uzupełniona i rozwinięta w zasadę: „nie dość, że wyciągamy za sobą drabinę, po której trafiliśmy na te przepastne wyżyny (cyt. za Aleksander Zinowiew, choć on pisał o przepastnych wyżynach innego ustroju), to jeszcze plujemy z góry na wdrapujący się tuż za nami tłum i depczemy innym po rękach”. Ech, my Polacy i nasza wspólnotowość. Patriotyzm polegający na tym, że uciekamy z płaceniem podatków na polskie państwo (bo „niekatolickie”, bo „Tuska”, bo „Rywina”, bo „Kaczyńskiego”…), ale zachwycamy się kotwicą Polski Walczącej na t-shircie Kukiza.
Dzięki uprzejmości jednego z polskich portali finansowych money.pl możemy poznać treść raportu, jaki na temat polskiej gospodarki przygotowali specjaliści Bank of America i Merrill Lynch. Ponieważ instytucja nosząca tę złożoną nazwę skupia ludzi, którzy mieli swój udział w doprowadzeniu do globalnego kryzysu finansowego, ale sami ten kryzys przeżyli całkiem nieźle, możemy uznać, że mamy do czynienia z fachowcami. Kompetentnymi, jeśli chodzi o dzisiejszy kapitalizm we wszystkich jego najbardziej produktywnych i najbardziej niszczących aspektach. W ich raporcie Polska wypada wprost rewelacyjnie. Dlaczego? Otóż aż 10 z 29 gałęzi polskiej gospodarki zwiększyło w ciągu ostatnich 5 lat produkcję kosztem Chin. Jest to wynik najlepszy w całym regionie, przebijający Czechy, Węgry, Słowację. Można powiedzieć, że Polska stała się jednym z liderów „reshoringu”, ponownego przenoszenia produkcji przemysłowej z najdalszych peryferiów bliżej zachodniego centrum globalizacji.
Jakie są przyczyny tego sukcesu, czy narodziła się wreszcie jakaś polska Krzemowa Dolina, Nokia lub Volkswagen? Nie, chodzi oczywiście o koszty pracy. Zdaniem analityków „w 2015 roku koszty pracy w Polsce będą tylko o 67 proc. wyższe, niż w Chinach, podczas gdy w 2002 roku różnica ta wynosiła 590 proc.”. I drugi cytat z raportu: „W Polsce koszty pracy są dzisiaj na podobnym poziomie, co w 2003 roku, podczas gdy w Chinach tylko pomiędzy 2008 a 2016 wzrosną o 40 proc.”. Oczywiście reszta opracowania to już wyłącznie superlatywy pod adresem osiągniętej w ten sposób konkurencyjności polskiej gospodarki. I rady, aby w naszym kraju inwestować, produkować, reindustrializować.
Rozerwać szaty i zawyć, wzorem naszych „antysytemowców”, którzy na rosyjskie tygrysy proponują visy, a na słabości polskiej polityki proponują JOW-y? Czy może zachwycić się neoliberalnym językiem dawnych młodych podopiecznych Leszka Balcerowicza, którzy nosili za nim teczki po korytarzach URM-u w czasach rządu AWS-UW (którego to rządu w tamtych czasach broniłem i wciąż jeszcze czasami bronię, np. na tle władzy PO-PiS) zatrudnionych dziś w spółkach skarbu państwa z wielocyfrowymi pensjami? A może pociągnąć dalej coraz cięższy wózek „realizmu” (sam coraz mniej wiem, co znaczy to słowo wystukiwane przeze mnie na klawiaturach kolejnych laptopów, które regularnie zalewam posłodzoną kawą)?
Wybierzmy realizm. PRL, kiedy się kończyło, było polityczną, społeczną i gospodarczą ruiną. Zdolność późnego PRL-u do wymyślenia Nokii czy założenia Krzemowej Doliny była równa zeru. Nie nadawali się do budowania polskiej Nokii i Dolin Krzemowych ani sympatyczni zomowcy, co podnosili każdego manifestanta, który się przewrócił, ani prywatyzujący się pospiesznie działacze siłowych i gospodarczych pionów i resortów. Wychodzenie z tej ruiny mogło się odbyć jedynie na drodze szukania konkurencyjności najprostszej. Za każdym razem, na każdych peryferiach zdemolowanych przez ich własnych mieszkańców, przez kolonizatorów, przez historię… jest to konkurencyjność kosztów pracy.
Byłoby zresztą nieuczciwe zwalać wszystko na Gierka, Jaruzelskiego, Rakowskiego czy Balcerowicza. Polska nigdy w swojej historii nie miała żadnych Nokii czy Krzemowych Dolin. Raz mieliśmy zboże, ale też wyprodukowane po konkurencyjnych kosztach pańszczyzny, które okazały się zbyt wysokie, żeby przetrwało społeczeństwo i państwo. Nawet jednak dzisiaj konsekwencje dalszego utrzymywania się jedynie kosztowej konkurencyjności polskiej gospodarki nie są wyłącznie katastrofalne, ale jednak jakieś są. Z jednej strony państwo – o ile wszyscy nie uciekną z Polski ze swoimi podatkami – dzięki udziałowi w globalizacji, nawet na tym zupełnie podstawowym poziomie, może jednak przetrwać. W najbardziej dla mnie istotnym wymiarze – nie „święta flagi”, ale zdolności wypłacania emerytur, utrzymywania szpitali i szkół. Z drugiej jednak strony Polaków będzie na Wyspach Brytyjskich jeszcze więcej. Antyimigracyjne deklaracje i ewentualne działania Camerona to hipokryzja. Polacy nie przyjeżdżają do Wielkiej Brytanii po zasiłki, ale po lepiej płatną i dostępną pracę, do której Anglicy nie za bardzo się garną. Po dekadach thatcheryzmu nie mają już do niej kwalifikacji, a proporcja pomiędzy najniższą płacą i kompletem przyznawanych przez brytyjskie państwo zasiłków też nie jest dla nich tak mobilizująca, jak proporcja pomiędzy płacą w Anglii i w Polsce.
Biznes brytyjski, dzięki „antyimigracyjnym rozwiązaniom Camerona” (likwidacja ulgi podatkowej dla pracowników z Polski, likwidacja części zasiłków rodzinnych…) dostanie jeszcze tańszych pracowników, za których np. nie będzie musiał przez pierwsze lata ich pracy płacić części składek. Tak więc brytyjski biznes ściągnie na Wyspy jeszcze więcej Polaków, którzy chętnie przyjadą pozostawiając polski rynek pracy Ukraińcom. Już w latach 2013 i 2014 Polska była drugim po Anglii krajem w Unii, jeśli chodzi o liczbę pracowników spoza UE (w Polsce to głównie Ukraińcy). Dzięki Ukraińcom polski biznes utrzyma tak chwaloną przez Bank of America i Merrill Lynch konkurencyjność kosztową, a dzięki Polakom brytyjski biznes zdusi wzrost płac na Wyspach Brytyjskich.
Polscy pracownicy, ponieważ nie może ich ochronić żadna polityka, będą się wyzwalać od pomysłu polskiego kapitału na „konkurencyjność kosztową” wyjeżdżając do Anglii. Pracownicy ukraińscy będą przyjeżdżać do Polski, aby uciec przed nędzą i wojną.
To będą zalety. Jednocześnie w tym ogólnym ruchu ludności będzie malało poczucie bezpieczeństwa, stabilności społecznej, opieki ze strony świeckiej polityki i państwa. Będzie rosła niechęć do imigrantów (a także niechęć dawniejszych imigrantów do imigrantów nowszych, co potwierdza właśnie to zawiązanie się polskiej komórki UKiP w Canary Wharf). Wędrujący po Europie pracownicy będą się stawali odruchowymi neoliberałami (każdy sam, każdy sobie i własnej rodzinie, każdy za siebie, bo na zewnątrz piekło). Będą chętniej głosować na antyimigranckich i antyeuropejskich populistów, a w Polsce dodatkowo jeszcze wybiorą „zemstę Boga”, przedstawianą tu zupełnie mylnie za odmianę chrześcijaństwa (módl się do Boga, bo żaden człowiek ci przecież nie pomoże).
Jednocześnie nie sposób nie przyznać racji fukujamistom globalizacji przypominającym uparcie, że kapitalistyczna globalizacja wyrównuje jednak poziom bogactwa w obie strony, a nie tylko w dół. To co jest katastrofą dla bogatszych i bardziej uregulowanych europejskich społeczeństw, stało się zbawieniem dla Chin, jak wynika choćby z przedstawionych powyżej danych wzrostu kosztów pracy – czyli płac i dochodów ludności – w tym kraju. Chińczycy (a jest ich w końcu kilka razy więcej, niż wszystkich mieszkańców Europy, choć ani nas, ani katolików w rodzaju biskupa Hosera nie powinno to obchodzić, bo Chińczycy nie są przecież „biali”) kończą właśnie niezbyt przyjemny dla siebie cykl historyczny, który prowadził od rozpadu Cesarstwa, poprzez masakry II wojny światowej, wojny domowej i modernizacji maoistowskiej, do brutalnej, ale jednak bardziej udanej i kosztującej mniej ofiar modernizacji kapitalistycznej. Teraz globalny kapitał szukający tanich pracowników ucieka już z Chin do Wietnamu (zwycięstwo Vietkongu nad Amerykanami sprawiło ostatecznie, że dziś władze komunistycznego Wietnamu dostarczają globalnym korporacjom jeszcze tańszych pracowników, niż sąsiednie Chiny), do Kambodży, Etiopii… Ale to są ludnościowe nisze mniejsze od Chin i wyrównanie może nastąpić szybciej.
Czy ta heglowsko-liberalna (i takie mutacje nasz świat toleruje) wiara w „wyrównywanie” nie jest zbyt podobna do komunistycznej wiary w budowanie „nowej świetlanej przyszłości”? I tak, i nie. Z jednej strony to rzeczywiście trochę horyzont niewywrotnej ideologii. Z drugiej strony, mamy twarde parametry wzrostu mierzone także populacyjną eksplozją Afryki i Azji (dobra wiadomość dla ks. Oko i biskupa Hosera – mimo wysiłków homoseksualnego lobby ludzkość nie wymiera!).
Ale żeby „fukujamowskie wyrównywanie” nie stało się tylko nową odmianą „świetlanej przyszłości” trzeba w tym wszystkim znaleźć miejsce na politykę. Od polityki miejskiej, po politykę globalną. Od skoordynowanej globalnie polityki związkowej (w jednym kraju nie sposób już ocalić standardów rynku pracy, w jednym kraju kapitał zawsze wygra z polityką i pracą, wygra z nimi w Wielkiej Brytanii i wygra z nimi w Polsce), po globalnie skoordynowaną walkę z unikaniem płacenia podatków. Dlatego nie wystarczy zerwać rokowania w sprawie traktatu handlowego UE-USA, nie wystarczy odwrócić się plecami od globalizacji, ukryć się w ujutnej niszy „narodowych państw” i rozwalających „narodowe państwa” równie narodowych „ruchów oburzonych”, żeby wszystko co wyparowało odzyskało stałość, a wszystko co sprofanowane odzyskało świętość.
Globalny kapitał rozwali każdą lokalną politykę. Jeśli w ogóle zdołamy ocalić jakieś państwo opiekuńcze, to wyłącznie jako opiekuńcze państwo globalne.
Do czego UE, OECD, G-10, traktaty o wolnym handlu, ponadnarodowe porozumienia dotyczące standardów praw człowieka i standardów pracy – są mniej lub bardziej zachęcającym początkiem.
Tak, wiem, że w czasach, kiedy „system” polskiej polityki reprezentuje Komorowski, a „antysystemowe oburzenie” Duda, Kukiz, Korwin i Braun, są to rozważania niewczesne. I żeby nadać im polityczną siłę i treść też, trzeba by było umieć kogoś okłamać albo choćby uśpić. Jednak najskuteczniejszy polski anestezjolog wyjechał do Brukseli. I teraz nawet polski sen stał się bardziej niespokojny. Choć o przebudzeniu ciągle mowy nie ma. Na razie trwa bój spotkaniowy sweet dreams i koszmarów.
**Dziennik Opinii nr 131/2015 (915)