Prawicowi „zwolennicy kompromisu aborcyjnego” zachowują się jak pitbull wytrenowany do krwawych walk.
Tekst Izabeli Morskiej „Globalny spisek i obrona konieczna” pokazujący, do czego służy Kościołowi i parareligijnej (wciąż nie potrafię nazwać „zemsty Boga” religią) prawicy globalna krucjata przeciwko „ideologii gender”, pomaga zrozumieć, dlaczego kiedyś Krytyce Politycznej tak bardzo zależało na wydaniu książki Gillesa Kepela „Zemsta Boga”. Tamta książka, tak samo jak tekst Izabeli Morskiej, zamiast oburzać się na wykorzystywanie religii w funkcji ideologicznej, pokazuje po prostu, jak to jest robione. A będąc tak robione, jak to jest skuteczne.
Izabela Morska opisuje, jak w Zagłębiu Ruhry, jak w hutach i stalowniach Sheffield (ostatnie niezlikwidowane przemysłowe zagłębie postthatcherowskiej Anglii, gdzie produkuje się stal o najwyższych parametrach do zastosowań wojskowych) współczesnego Kościoła katolickiego narodziła się broń w postaci „ideologii gender”, przeciwko której znów można politycznie zmobilizować wiernych wątpiących już czasem (wobec „widomych znaków”) w boskość ziemskiej instytucji Kościoła. „Ideologia gender” jest jednak tylko pochodną najważniejszego militarnego osiągnięcia współczesnego Kościoła. Odkrycia, że nie tylko embrion, ale nawet zarodek i zygotę można zdefiniować jako pełnego człowieka podlegającego pełnej ochronie prawnej. Tam bowiem, gdzie kończy się konsensus w zakresie tego, kogo nazywamy człowiekiem, tam kończy się polityka (a już szczególnie polityka liberalna) i zaczyna wojna totalna.
Historycy naszej epoki wojny totalnej pomiędzy „zemstą Boga”, a liberalną nowoczesnością (jeśli po zakończeniu tej wojny będą jeszcze jacyś historycy, a nie wyłącznie apologeci), powinni opisać, gdzie zrodziła się ta idea, jakimi kanałami była dystrybuowana, jak to się stało, że tak kompletnie zastąpiła w Kościele przełomu XX i XXI roku chrześcijaństwo. Choćby jego resztki.
Zanim jednak taka monografia powstanie, chciałem opowiedzieć o własnym spotkaniu z tą Wunderwaffe dzisiejszego Kościoła katolickiego. Wszystko zaczynało się niewinnie, od szantażu humanizmem obrony embrionów, któremu oczywiście natychmiast uległem. Bo przecież istotnie, kilkunastotygodniowy embrion porusza się, reaguje, ma częściowo już wykształcony układ nerwowy. Może nawet śni, co czyni z niego istotę, nad której śmiercią nie można przejść do porządku. Nawet jeśli sami obrońcy embrionów przechodzą do porządku nad miliardami innych istot mających w pełni wykształcone mózgi i zdolność do snów. Szczycąc się często swoją twardością wobec tych istot, skoro ich DNA różni się o 3 procent od struktury DNA człowieka. No i oczywiście zapominając przy tej okazji o prawach „nosicielki” embrionu, kobiety. Ale łatwo tę ostatnią wątpliwość zawiesić. Przecież kobieta „dar macierzyństwa” zazwyczaj przeżyje. Co najwyżej jej życie stanie się koszmarem.
O tym, że ten „humanizm” był tylko instrumentalnym kłamstwem, miałem się okazję przekonać nie tylko obserwując praktykę łamania „kompromisu aborcyjnego” przez tych, dla których ten „kompromis” był po prostu zwycięstwem, czyli przez parareligijną prawicę. Prawicowi zwolennicy „kompromisu” nigdy nie zgodzili się na finansowanie przez państwo środków antykoncepcyjnych, na powszechną edukację seksualną dzieci, choćby nastolatków. A to przecież były elementy pakietu, z jakim „kompromis aborcyjny” został w latach 90. Polakom i Polkom sprzedany. Co najważniejsze, gdyby faktycznie zostały w Polsce wprowadzone, skokowo mniej by było niechcianych ciąż (problem w tym, że „dar życia” nie może być w tym języku „niechciany”).
Nie tylko jednak praktyka wskazywała, że prawicowi „zwolennicy kompromisu” zachowują się wcale nie jak „humaniści”, ale jak pitbull wytrenowany do krwawych walk psów. Zaciskający szczęki na gardle przeciwnika coraz silniej, milimetr po milimetrze, korzystając z każdej chwili jego słabości. Rozmawiałem także, zarówno prywatnie, jak też w autoryzowanych wywiadach, z Markiem Jurkiem, z ludźmi z Opus Dei, z przedstawicielami polskiego kleru, nieraz bardzo intelektualnie reprezentatywnymi. Powtarzałem moje pytanie, pytanie człowieka kompromisu: jeśli rzeczywiście wasza troska o los kilkunastotygodniowych embrionów ma podłoże humanistyczne, jeśli rzeczywiście chcecie się w tym punkcie spotkać z ludźmi wyznającymi inną wiarę religijną albo laicki humanizm, to przecież, aby oszczędzić cierpień kilkunastotygodniowym embrionom, i aby uczynić zdecydowanie rzadszym wybór matek podejmujących decyzję o „późnej” czy nawet „średniej” aborcji, czemu nieustannie poszerzacie pole walki? Czemu rozszerzacie swoje pojęcie „człowieka” na zarodek i zygotę, które nie są człowiekiem w jakimkolwiek sensie, nie mają układu nerwowego, są komórką albo grupą komórek, którą z człowiekiem łączy jedynie materiał DNA (obecny także w ludzkich paznokciach, włosach czy komórkach krwi, które nie podlegają przecież prawnej czy konstytucyjnej ochronie, bo to by było zwyczajnym absurdem)? Czemu w związku z tym nazywacie taką samą „zbrodnią” użycie środków wczesnoporonnych? Czemu zamiast upowszechniać lub choćby tolerować antykoncepcję, także z nią podejmujecie walkę, która powoli też już staje się walką o stanowienie powszechnego prawa? Gdyż „klauzula sumienia” dla „katolickich aptekarzy” (kierujących instytucjami działającymi w oparciu o powszechne prawo medyczne) nie chcących sprzedawać środków antykoncepcyjnych, w połączeniu z bojkotowo-naciskową kampanią Kościoła, może doprowadzić do usunięcia ze sprzedaży środków antykoncepcyjnych w całych regionach Polski.
W odpowiedzi, za każdym razem słyszałem to samo „non possumus”, które jednoznacznie przekonało mnie, że nie chodzi o żadną „wspólną nam wszystkim humanistyczną wrażliwość”. Chodzi o partykularną, wyznaniową koncepcję „grzechu”. Chodzi o partykularny, wyznaniowo motywowany model życia kobiety, a także o przekonanie, iż „zepsuciem” jest każdy akt seksualny „nie służący poczęciu”. Jednak nawet i to byłoby absolutnie akceptowalnym prywatnym czy wspólnotowym wyborem tej odmiany katolików czy tej odmiany ludzi prawicy, gdyby nie to, że bez żadnego skrępowania postanowili oni narzucać swój wybór ludziom niepodzielającym ich poglądów, na drodze stanowienia powszechnie obowiązującego prawa. Wyłącznie po to, aby ten rodzaj katolików, ten rodzaj ludzi prawicy, miał poczucie wyższości i panowania nad wszystkimi innymi (bardzo często wśród moich rozmówców napotykałem takich „pokornych panów” wywyższających się nad „niewierzącym motłochem”).
Mój umysł – poszukujący argumentów, które mogłyby rozmontować ten konflikt – jest bezradny. Zamiast logiki rozumu widzę tu bowiem wyłącznie logikę siły.
Widzę sprawną ideologiczną machinę, nie wiem, jak tę machinę zatrzymać. Przecież tradycyjne liberalne rozróżnienia na to, co prywatne i to, co publiczne, przecież próby przypominania prawicowym katolikom, że mogą stosować etykę seksualną Kościoła w życiu własnym czy własnej wspólnoty, ale nie mają prawa narzucać jej innym za pomocą powszechnego prawa – wszystko to znika jak łza na rozpalonym czołgowym pancerzu, kiedy miliony wiernych naprawdę uwierzą, że prawo powszechne liberalnego czy świeckiego państwa „pozwala codziennie mordować miliony ludzi”. Wtedy pozostaje już wyłącznie wojna totalna. I na takiej wojnie zależy tej części dzisiejszego Kościoła, która jedynie dzięki niej ma nadzieję odzyskać inicjatywę, jaką – ich zdaniem – Kościół utracił w Europie gdzieś w okolicach Oświecenia.
A jeśli się nawet tak rozumującej części Kościoła ustąpi, tak jak ustąpiono w Polsce, i nie pozwoli się „mordować embrionów”, to pójdzie dalej, tak jak poszła w Polsce. I powie, tak jak w Polsce dziś mówi, że liberalne świeckie państwo „pozwala zamrażać i mordować miliony ludzi” w postaci zarodków i zygot.
Ta część Kościoła z odkrytej przez siebie ideologicznej Wunderwaffe nie zrezygnuje. Zbyt dobrze wie, że każda wystrzelona z ambon V1 i V2 trafia w samo serce świeckiego, liberalnego Londynu. Powodując tam spustoszenia, niszcząc delikatny konsensus, który jest warunkiem istnienia wszystkich tych nieoczywistych liberalnych, świeckich konstrukcji. Nie odbierających ludziom religijnym prywatnej czy nawet wspólnotowej swobody, ale nie pozwalających im narzucać własnych wyznaniowych rozstrzygnięć innym, przy użyciu powszechnego prawa.
Jednak liberalny Londyn (i wszystkie centra liberalnej modernizacji) tę katolicką Wunderwaffe przetrwa. Tam nawet katolicy – odsunięci wystarczająco dawno od świeckiej władzy, nie zażywający już od dawna „trucizny Konstantyna” – nauczyli się nawet katolicyzm przeżywać jako wiarę, a nie jako ideologię, nie jako poczucie świeckiej potęgi i władzy.
Zatem V1 i V2 „zemsty Boga” nie czynią aż takiego spustoszenia w liberalnym Londynie czy Nowym Jorku. Ale te same rakiety trafiając w centrum Warszawy, Krakowa czy Łap czynią spustoszenie totalne. Niszczą najmniejszą choćby szansę na zbudowanie w tym kraju świeckiego (nie antyreligijnego, ale po prostu świeckiego) państwa, bez totalnej wojny z Kościołem. A taka wojna będzie dla tego państwa, dla tego społeczeństwa, dla tej wspólnoty tym bardziej wyniszczająca, im bardziej obóz „zemsty Boga” staje się w polskim Kościele silny, a słabi stają się w Nim ludzie rozumiejący jeszcze różnicę pomiędzy wiarą i władzą.