Znowu zastanowiły mnie słowa Jarosława Gowina. Tym razem z jego wywiadu dla dziennika „Fakt”. „Kiedy czytałem książki Karola Maya, zawsze identyfikowałem się z Indianami […]. Zawsze miałem poczucie, że należy stawać po stronie słabszych”. Minister sprawiedliwości powiedział to oczywiście w kontekście swoich wypowiedzi wcześniejszych, że bliżej mu do ONR-u i Młodzieży Wszechpolskiej niż do „zaskakująco opiniotwórczych” instytucji nowej polskiej lewicy. I że będzie bronił stanowiska Kościoła wobec bezprzykładnej ofensywy antyklerykalizmu.
Polska prawica do perfekcji opanowała miks, który we współczesnej polityce wyjątkowo dobrze się sprawdza. Połączenie języka bezsilnej ofiary z realną polityczną, medialną i społeczną siłą. Jakże bowiem dziwni są ci Indianie Gowina. Mają własną kawalerię, armaty, wielkie murowane świątynie, a nawet własne destylarnie wody ognistej, którą ich wodzowie i podrzędni szamani poją własne plemię. To raczej imperium Majów, niezbyt słynące z wolności, niż szlachetni Apacze, o których Karol May fantazjował w niemieckim więzieniu.
Takie są jednak pułapki „walki z hegemonią”. Zawsze zapominamy o własnej silne, a wyolbrzymiamy siłę „opresorów”. W ten sposób minister sprawiedliwości z partii rządzącej (od dawna), polityk odwołujący się nieustannie do własnej przytłaczającej większości wyznaniowej i korzystający ze wsparcia sporej części mediów może występować jako rzecznik prawicowej słabości.
Nie tylko prawica w tę pułapkę wpada, ale dziś to ona ten język opanowała do absolutnej perfekcji. Pozwala jej przesuwać granice każdego ideowego kompromisu, z ludzi na embriony, z embrionów na zarodki, z zarodków na zygoty, z zygot na plemniki. A w kwestiach społecznych przesuwać „zdroworozsądkowe centrum” z socjaldemokracji na chadecję, z chadecji na thatcheryzm, a z niego na zwyczajne społeczne zdziczenie. A wszystko to w poczuciu bycia przypartymi do ściany przez wszechogarniającą „lewicowo-liberalną” hegemonię.
Tego języka nauczył polską prawicę niestety także współczesny Kościół, który w znacznej swej części wybrał podobną strategię. Siła na straży roszczeń plus język ofiary eskalowany czasami do poziomu histerii. Przy całym szacunku dla przedstawicieli „Kościoła otwartego”, a także dla nielicznych biskupów, którzy wybrali długie trwanie w obecnym Episkopacie i konsekwentnie unikają histerii we własnym języku, nie ma dziś żadnej suwerennej siły, która umożliwiłaby zmianę na lepsze i sprawiła, że Gowin w swojej figurze bezbronnych prawicowych Indian nie mógłby się odwoływać do dominującej retoryki polskiego Kościoła.
Zmiana w polskim Kościele całkowicie jednak zależna jest od zmian w Watykanie. Ach ta przysłowiowa oryginalność Sarmatów. Chcąc zrozumieć nasze ideologiczne pasje, zawsze warto przyjrzeć się temu, co akurat imitujemy. Warto poznać najnowsze mody i aktualny układ sił w Waszyngtonie, Moskwie, Watykanie, a kiedyś to nawet, Panie Dziejaszku, we Wiedniu. Ot i cała suwerenność substancji polskich kulturowych wojen. Ja już dawno się z tym pogodziłem i wolę imitować modę na emancypację niż docierającą do nas czasami globalną modę na reakcyjny zamordyzm.
Niestety Indianie Gowina palą także swoje fajki w Sejmie, okadzając salę posiedzeń plenarnych „dymem z jakichś ziół” (to oczywiście parafraza karalnego sformułowania Dody). Stąd smutne ostrzeżenia, jakimi częstują nas Grupiński czy Kozłowska-Rajewicz, kiedy się ich pyta, dlaczego jak ognia unikają podejmowania kwestii in vitro czy aborcji w Sejmie. I dlaczego w każdej sprawie woleliby „program pilotażowy” od ustaw, bo Tuskowi ufają bardziej, niż swojej własnej sejmowej „konserwatywnej większości”. Oboje powtarzają tym samym pełnym fatalizmu tonem: „każdy wypracowany dzisiaj w Sejmie kompromis byłby bardziej konserwatywny od obowiązującej praktyki i status quo”. Także oni zatem boją się Indian Gowina, a pytani o ich pogromcę milcząco wskazują na Tuska.
Skoro jednak Tusk aż tak skutecznie bawi się w Piłsudskiego, a z Platformy uczynił współczesną Sanację, wszyscy jesteśmy na tę zabawę trochę skazani. Tym bardziej skazani, im bardziej politycznie słabi. Może zatem tak jak lewicowcy i liberałowie z „Wiadomości Literackich” przed wojną, także i my powinniśmy wynajdować sobie jakieś „postępowe skrzydło” platformerskiej Sanacji? I na nie grać, a ludzi OZON-u piętnować? Co niniejszym próbuję czynić w tym kolejnym już felietonie poświęconym współczesnej odmianie pułkownika Koca, który też lubił ongiś z prostego, oportunistycznego rachunku sił publicznie deklarować „większą bliskość” wobec ONR. Choć przyznam, że w tej akurat platformerskiej odmianie Sanacji, nieporównanie łatwiej mi wskazać pułkownika Koca i jego Indian, niż skrzydło liberalne, nie mówiąc już o lewicowym.
PS. Kiedy skończyłem pisać powyższy felieton, kawaleria naszego oligarchicznego biznesu (wpuszczona zresztą do Presspubliki przez ministra skarbu z PO) oczyściła jeden z czołowych rezerwatów Indian Jarosława Gowina, czyli redakcję tygodnika „Uważam Rze”. Choć z tymi Indianami nie łączyły mnie od dawna żadne cieplejsze stosunki, muszę przyznać, że zastąpienie ich Indianami z „Nowego Ekranu” i „Najwyższego Czasu”, miejsc, w których już od dawna nie przestrzega się standardów publicznej dyskusji jakoś tam „pilnowanych” jednak przez Lisickiego, Wildsteina, a nawet Mazurka, oznacza degenerację ważnego medium polskiej prawicy. A dalsza degeneracja prawicowych mediów w kraju ideowej hegemonii prawicy nie jest rzeczą dobrą. Może zapowiadać wręcz katastrofę.