Nie tylko polscy politycy wolą okłamywać swoje elektoraty, niż z nimi pracować. Europejskim wzorem politycznej odpowiedzialności – kto sądzi, że ironizuję, ten się może pomylić – stało się zachowanie Sarkozy’ego, który aby wygrać wybory zaczął głośno narzekać na strefę Schengen, oraz Hollande’a, który aby wygrać wybory zaczął głośno atakować pakt fiskalny. Obaj panowie i oba ich ugrupowania, kiedy oczywiście nie działają w trybie wyborczym, Unię Europejską, strefę euro, a nawet strefę Schengen intensywnie budują, pakt fiskalny współtworzą i w europarlamencie popierają. Także proponowany w kampanii wyborczej przez Hollande’a 75 proc. podatek dla francuskich bogaczy nie zostanie wprowadzony nigdy, a już szczególnie nie przez niego, nawet jeśli te wybory jakimś cudem wygra. Partia Socjalistyczna, w której Hollande zwykle pełnił funkcje kierownicze, parę razy już Francją rządziła i żadnych tego typu działań nigdy nie podjęła. Nie przypadkiem to we Francji narodziło się określenie „kawiorowa lewica”.
Sarko z Cameronem od czasu do czasu podrzucają z kolei parę antyimigracyjnych haseł typu „przybysze przejadają nasze bogactwa” i „coś z tym trzeba zrobić”, jednak ich praktyka polityczna jest bardziej rozsądna. Cameron parę dni temu zaproponował nawet ułatwienia w procedurze adopcyjnej dzieci nie będących nie tylko Brytyjczykami, ale nawet obywatelami UE, co sprawiło, że europarlamentarni koalicjanci Ziobry i Kurskiego z Partii Niepodległości Zjednoczonego Królestwa dostali od tego rasistowskiej piany. Ksenofobiczne hasła wrzucane w miarę politycznych potrzeb przez polityków realnie nieksenofobicznych (Sarko sam jest przez najtwardszą część francuskiej prawicy uważany za „węgiersko-żydowskiego przybłędę”) mają służyć wyłącznie zabieraniu głosów ostrzejszym populistom, bo przecież władza jest najważniejsza, a język używany wobec wyborców nie będzie miał żadnego przełożenia na praktykę jej sprawowania. O to możemy być spokojni.
No i właśnie, czy rzeczywiście być z tego powodu spokojnym, czy się niepokoić? Jak polityków tego typu oceniać? Z jednej strony dobrze, bo mamy do czynienia z politykami odpowiedzialnymi, nierealizującymi populistycznych haseł, które od czasu do czasu podnoszą. Z drugiej strony źle, bo na coraz większym obszarze „demokratycznego Zachodu”, w odniesieniu do coraz większej ilości obszarów i spraw mamy do czynienia z politykami, którzy demokrację akceptują jedynie formalnie, podczas gdy cała ich – podkreślam, zazwyczaj rozsądna – polityczna praktyka rozwija się i kształtuje poza demokracją. Tzw. postpolityka sprowadza się ostatecznie do traktowania ludu jako motłochu i utrzymywania tego motłochu jak najdalej od politycznej praktyki, a już szczególnie od praktyki rządzenia. Nie za dzięki przemocy, nawet nie dzięki jakiejś wyjątkowo intensywnej kontroli albo cenzurze, ale poprzez mówienie ludowi tego, co chce usłyszeć, po czym robienie czegoś wręcz przeciwnego, co robić należy, ale o czym akurat z ludem rozmawiać nie warto. Ta postpolityka ma jednak krótkie nogi i nawet jej demokratyczna fasada może się posypać. W ten bowiem sposób nie tylko Unia Europejska, strefa euro, istniejące już instytucje ponadnarodowej polityki, ale także zupełnie podstawowe dla naszego ładu ustrojowego procedury i instytucje liberalne istnieją, przechodzą kryzysy, a nawet od czasu do czasu się rozwijają, tyle że w coraz większej pustce legitymizacyjnej, coraz dalej od demokracji. W momentach kryzysów, aby je osłonić, trzeba demokrację łamać. Pomiędzy język, jakim się mówi do ludu, a realną polityczną praktykę pada cień, coraz mroczniejszy, coraz bardziej wszechogarniający. I może się zdarzyć, że przyjdzie prawdziwy populista, obdarzony politycznym talentem, który bez wysiłku „zdejmie” lud przygotowany dla niego, bo zdemoralizowany przez populistów fałszywych.
Teraz będzie pointa, którą nowocześni, a nawet ponowocześni, odczarowani do kości wyznawcy Cthulhu w polityce (tak samo obrzydliwi, jak ich pobratymcy w religii, często są to zresztą te same osoby) powitają gromkim śmiechem, rżąc z mej naiwności. Przypominam, że Cthulhu (cyt. jak zwykle zarówno za Lovecraftem, jak też za komentującym go Houellebecqiem) to modernizacja bez emancypacji, nieskończony postęp sprowadzający się jednak wyłącznie do instrumentalizacji, a na końcu wydający z siebie potwora. Otóż także polityka powinna służyć emancypacji, może nawet ona przede wszystkim, bo najpotężniejsze znane nam narzędzia doskonalenia i psucia człowieka to właśnie narzędzia polityczne. Dziś znowu używamy ich raczej do psucia niż do doskonalenia samych siebie. Wygląda na to, że nawet ostatni być może na naszym kontynencie skuteczni modernizatorzy – Merkel, Sarkozy, Hollande, Tusk i inne tego typu pierwszo- i drugoligowe nazwiska – już dawno porzucili marzenie o emancypacji ludu, którym przyszło im rządzić. A że ryba psuje się od głowy i psuje się od dawna, zatem już rybie ogony zaczęły się ćwiczyć w banalnej sztuce cynizmu. Ostatnio nawet Zbigniew Ziobro na medialnym briefingu wypowiedział słowo „Machiavelli”. I obojętnie, czy wpadł na to sam, czy usłyszał od Dorna, jest to w naszej demokracji, co najmniej formalnej, trop najgorszy z możliwych. Machiavelli pisał o polityce rzeczy bardzo ważne, ale pisał je w czasach, kiedy politykę uprawiało w całej Europie może z kilku ludzi, mających pod sobą motłoch. W przeciwieństwie do Ziobry (i Dorna, i Kaczyńskiego, i Tuska) uważam, że te czasy nie muszą powrócić.