Przez ostatni tydzień Wyspy żyły dwiema wiadomościami. Po pierwsze, pod supermarketowym parkingiem w niewielkim miasteczku wschodnio-środkowej Anglii, Leicester, odkryto tajemnicze średniowieczne zwłoki, które natychmiast zidentyfikowano jako ciało legendarnego Ryszarda III – tego, co to królestwo chciał oddać za konia i jako spieszony właśnie padł w bitwie pod Bosworth. Wieści te zelektryzowały nas (mnie i Cezarego) szczególnie, ponieważ mieszkamy jakieś piętnaście mil od Leicester i zdarzało nam się bywać w owym supermarkecie i parkować w miejscu anonimowego pochówku ukochanego przez Północ i nienawidzonego przez Południe króla, którego tamtejsi stronnicy Lancasterów zakopali prosto w ziemi bez obrządku, jak zdechłego psa. Każdy, kto oglądał Grę o tron (a ja należę do fanów), mógł bez trudu odnaleźć w niej echa wielkiej Wojny Dwóch Róż, która poróżniła dwa rody z dynastii Plantagenetów, Yorków i Lancasterów, pogrążając na lata Anglię w potwornym anarchicznym chaosie. Chaos ten zakończyła dopiero intronizacja pierwszego z Tudorów, czyli Henryka VIII. Grany przez Seana Beana lord Stark z królestwa Winter to rzecz jasna sam Ryszard z Yorków, charyzmatyczny przywódca ludu angielskiej Północy, zaś podstępni Lanisterowie to oczywiście Lancasterowie, reprezentujący feudalne przywileje bogatszego Południa.
I choć sam Szekspir przekazał potomności obraz Ryszarda III jako mściwego garbusa, to wszystko wskazuje na to, że był to jedynie wynik paskudnej propagandy obozu Lancasterów-Lanisterów, ponieważ sam Ryszard, choć bardzo delikatnej budowy, przypominał urodą raczej samego Seana Beana. Proszę mi wybaczyć tę – wydawałoby się – ekscentryczną dość ekscytację, ale w takim kraju, jak Anglia, wszystkie te średniowieczne spory są nadal żywe i nikt nigdy nie pojmie, o co chodzi w klasowej walce biednej robotniczej Północy z zasobnym mieszczańskim Południem, jeśli nie zrozumie, jak głęboko jest ona zakorzeniona już w średniowiecznej Wojnie Dwóch Róż. Dlatego też odkrycie ciała Ryszarda na marnym parkingu w Leicester bardzo rozradowało północny ludek, który z pewnością tłumnie zagości w tamtejszej katedrze, gdzie zwłoki króla zostaną w końcu pochowane z należną im czcią w specjalnie wykutym dla nich sarkofagu. Będzie to chyba jedyny taki w świecie późny pogrzeb króla, który spocznie w nowoczesnej krypcie.
Druga wiadomość – mniej ważna, ale jednak – to legalizacja małżeństw jednopłciowych. Przez cały wtorek, piątego lutego, od rana do wieczora toczyła się w brytyjskim parlamencie debata nad projektem zgłoszonym przez samego Davida Camerona, który – choć torys – jest jednym z najbardziej zagorzałych zwolenników pełnego równouprawnienia gejów, lesbijek i heteroseksów. Podkreślam: pełnego, ponieważ to prawo, które parlament w końcu przegłosował (z wyraźną przewagą: 400 za, 175 przeciw), daje gejom i lesbijkom dokładnie wszystkie przywileje, którymi dotąd cieszyć się mogły wyłącznie małżeństwa heteroseksualne: nie tylko równouprawnienie podatkowe (to już istniało w poprzedniej wersji ustawy o związkach partnerskich), ale też pełnię praw adopcyjnych i rodzicielskich. Od teraz pary homoseksualne mogą nie tylko zawierać pełnoprawne małżeństwa, także kościelne (choć zachowano dla poszczególnych kapłanów klauzulę sumienia, co oznacza, że mogą oni odmówić takiej parze posługi kapłańskiej), ale także bez przeszkód adoptować i wychowywać dzieci. Ba, więcej jeszcze: także rodzić. Prawo to bowiem umożliwia lesbijkom, które chciałyby zajść w ciążę, bezpłatny dostęp do in vitro. To samo dotyczy par gejowskich, którym drogę utorował już Elton John, razem ze swoim partnerem Davidem Furnishem ojcujący dwóm spłodzonym przez siebie chłopcom, urodzonym przez matki zastępcze. Słowem: triumfująca nowoczesność, ale z punktu widzenia naszej rodzimej prawicy (która już od dawna nie mieści się w żadnej nowożytnej klasyfikacji politycznej i przebiła się do średniowiecza, przy którym nawet angielskie średniowiecze Ryszarda III wydaje się całkiem nowoczesne) – toż to przecież sama Sodoma i Gomora.
Porównanie obu debat – tej, która odbyła się niedawno w polskim sejmie, i tej, która przetoczyła się przez parlament brytyjski – wypada dla Polski absolutnie miażdżąco. Mówię to zupełnie bez satysfakcji, raczej w poczuciu konfuzji i przygnębienia. Ze szczególną uwagą słuchałam argumentów wysuwanych przez przeciwników: żaden z nich, choć zwykle inspirowany religijnie (niestety, nowo wyświęcony arcybiskup Canterbury, czyli obecny przywódca kościoła anglikańskiego, wykazuje wszystkie cechy Gowinowatej reakcyjności: bardzo konserwatywny obyczajowo, jest jednocześnie zadeklarowanym entuzjastą thatcherowskiego neoliberalizmu), nie posunął się do tego, by, jak polscy deputowani z prawicy, powoływać się na prawdę absolutną. Nie szafował prawami boskimi i naturalnymi. Nie emanował niewzruszoną pewnością, która wynika z utożsamienia się z samym głosem prawdy. Nie skarżył się na uciśnienie przez liberalną hegemonię, która rzekomo podmywa prawdy absolutne relatywistycznym strumieniem obyczajowego leseferyzmu. Nie powoływał się ani na Darwina, ani na Św. Tomasza, ani na nich obu razem wziętych w tej niebywale absurdalnej syntezie endeko-katolicyzmu, która w Polsce powoli wyłania się jako ulubiona doktryna prawicy (vide ewolucjonistyczne popisy Krystyny Pawłowicz i wspierających ją poznańskich akademików). Brytyjscy przeciwnicy nowego prawa małżeńskiego wysuwali swoje racje w ramach liberalnego konsensu, z którego prawa boskie i boskie sankcje są z istoty swojej wykluczone (co wcale nie oznacza wykluczenia religii, a jedynie religii jako ostatecznego autorytetu).
W konsensie tym ludzie rozmawiają z ludźmi o ludzkich sprawach, rozumiejąc, że nawet najstarsze prawa ludzkości – jak choćby małżeństwo – są międzyludzkimi konwencjami, efektami umów, jakie ludzie zawierają z ludźmi dla ludzkich celów. Żaden konserwatysta nie powstał zatem i nie zagrzmiał, że małżeństwo jest z natury swojej i z boskiego nadania związkiem mężczyzny i kobiety. Mówił raczej, że tak było dotąd, wskazując na wielowiekową tradycję, która wokół tej idei obrosła i którą należałoby podtrzymać z szacunku dla jej organicznej długotrwałości. Żaden też nie wyzwał swoich adwersarzy od lemingowatych „pachołków postępu”, którzy w imię mody na polityczną poprawność gotowi są zaprzedać wiarę swoich oćców. Mówił raczej, że zrównanie wszystkich małżeństw jest aktem odgórnej unifikacji, która jednym dekretem znosi wielość i rozmaitość realnych obyczajów. Bez względu na to, co sądzimy o tych argumentach (oba wydają mi się dość słabe, dlatego też koniec końców w demokratycznym głosowaniu przegrały), są one jednak z innej półki niż te, które wykrzykiwali posłowie polskiej prawicy: zachowują liberalną dyspozycję, a tym samym wpisują się w formę parlamentarnej dyskusji, podczas gdy tamte od początku zrywają zasadę „konwersacji ludzkości”, szantażując prawdą absolutną, wobec której wszystkie inne racje muszą zamilknąć.
Jeden wniosek jest wszak optymistyczny: od wtorku piątego lutego wszelkie powoływanie się polskiej prawicy na Davida Camerona jako pokrewnej duszy konserwatywnej traci jakikolwiek sens. Posłowie polskiej prawicy mogą się do woli przebierać w torysowskie tweedy, ale w niczym nie zmieni to faktu, że nie mają oni z brytyjskimi konserwatystami nic wspólnego – i że znacznie bliżej im do autorytarnych praktyk Putina, który, chętnie wspierając się tradycjonalizmem cerkwii, kiedy tylko mu wygodnie, gotów jest uznać samo zjawisko homoseksualizmu za nielegalne. Naprawdę, tu, w Anglii, nawet średniowiecze wydaje się bardziej nowoczesne niż dzisiejsza Polska. Z pewnością polska prawica uzna to za kolejny powód do dumy – we mnie jednak diagnoza ta budzi tylko przerażenie.