Obniżenie Polsce ratingu wielu przyjęło ze złośliwą satysfakcją. czy jest się jednak z czego cieszyć?
„Razem damy radę” – to hasło, z Beatą Szydło wklejoną na tle dopalających się zgliszcz, najlepiej chyba podsumowuje reakcję tzw. internetów na piątkową decyzję agencji Standard&Poor’s. Obniżenie Polsce długoterminowego ratingu z A- na BBB+ wielu antypisowców przyjęło ze złośliwą satysfakcją, którą bracia Germanie zwą Schadenfreude. Kłopot z tym uczuciem, które mimo niemieckiej nazwy często przypisuje się właśnie Polakom, polega na tym, że w tym wypadku Schaden, czyli „szkoda”, dotyka najbardziej tych, którzy się freuen, czyli „cieszą”. I co gorsza, to nie jedyny nasz problem.
Po pierwsze legitymacja moralna, ale i bezstronność inwestycyjnej prognozy, budzą poważne wątpliwości.
S&P to ta sama niezależna agencja obiektywnych fachowców, która jeszcze na chwilę przed wielkim krachem roku 2008 śmieciowe instrumenty finansowe i obligacje wyceniała na tzw. Triple A, czyli szóstkę z plusem: i na Wall Street, i w Islandii, i w Grecji.
Po wiedzę na temat tego, z jakimi skutkami (i dlaczego) to robiła, ramię w ramię z innymi niezależnymi agencjami ratingowymi, odsyłam do książki Nouriela Roubiniego (Ekonomia kryzysu, s. 227), a jak ktoś nie ma czasu, to chociażby do filmu Inside Job czy rewelacyjnego Big Short, zrealizowanego na podstawie książki Michaela Lewisa.
Choć obniżony rating z pozoru potwierdza zarzuty (bynajmniej nie tylko liberalnych) krytyków obecnego rządu, to wpędza przeciwników PiS w koszmarną pułapkę. Na rzekome finansowanie KOD przez „żydowskiego bankiera” można machnąć ręką jak na wytwór przeoranej nadmiarem substancji psychoaktywnych wyobraźni artysty, ale już „sojusz z banksterami” po facebookowym festiwalu pt. „i co, nie mówiliśmy” trudniej będzie zanegować. Krótko mówiąc: warto uważać, z której strony nam (zwłaszcza nam, lewicy, bo Ryszardowi Petru to raczej nie zaszkodzi) klaszczą.
Po drugie, ogólna sytuacja na rynku walut niespecjalnie Polsce sprzyja – tak naprawdę niezależnie od tego, co i czyj rząd zamarzy sobie uczynić. Inwestorzy kupują na potęgę dolary, bo oczekują wzrostu stóp procentowych w USA i ich spadku w Europie. Dolar idzie w górę, więc zadłużone w nim firmy rynków wschodzących mogą mieć niedługo kłopoty. Inwestorzy więc z rynków wschodzących uciekają.
A Polska – tak, tak, nasza „zielona wyspa” – to dla inwestorów rynek wschodzący, w jednym worze z Rumunią i Bangladeszem.
No dobrze, powiedzmy, że z Meksykiem. Tak czy inaczej od nas też inwestorzy mogą uciec, mimo że „realnej” gospodarce Polski wzrost kursu dolara aż tak bardzo nie szkodzi. Nadmiar gospodarczego suwerenizmu po stronie PiS, głównie zresztą werbalnego, to dla nich tylko wisienka na torcie, ale wystarczająca, żeby powoli zacząć panikować. To zatem nie tak, że Beata Szydło – jak raczył się wyrazić któryś z internautów – w parę tygodni zrujnowała „nieźle poukładany kraj” („Polska w ruinie” a rebours?), w każdym razie nie gospodarczo (filary państwa prawa faktycznie wydają się solidnie podcięte). Może wystarczyło, że PiS akurat w chwili turbulencji wyłączył autopilota (tzn. wyszedł z „głównego nurtu polityki europejskiej”, który PiS-owscy intelektualiści od lat wyszydzają)? Zwłaszcza, że kapitan za sterami, zupełnie jak jego idol Piłsudski, niespecjalnie orientuje się w sztuce gospodarczego pilotażu?
Po trzecie, gdybyśmy jednak przyjęli, że coś tam od nas samych (w tym wypadku od rządu) jednak zależy, sprawa przedstawia się tym bardziej nieciekawie. Bo przecież, jeśli wziąć pod uwagę, że PiS w gospodarce tak naprawdę niczego jeszcze nie przeforsował, że budżet – co przyznają również rynkowi ortodoksi – na rok 2016 raczej się „zepnie” niż „nie zepnie”, wreszcie, że stan zadłużenia odziedziczonego po ośmiu latach rządów Platformy jest raczej lepszy niż gorszy – wychodzi na to, że albo 1) ktoś z naszych światowej sławy ekspertów ekonomicznych zasugerował przyjaciołom ze świata wielkich finansów, aby „wsparli swym globalnym autorytetem zagrożoną demokrację” (jak przy sporze o NBP w czasach rządów Millera), albo 2) bez żadnych sugestii i podpowiedzi duzi bankierzy stanęli w obronie mniejszych kolegów, zapewne ze względu na rychłą zapowiedź wprowadzenia podatku bankowego.
Na naszych stronach krytykowaliśmy ten podatek w obecnej formie, ale tak brutalny sygnał rynków, że „tłustych misiów” ruszać nie wolno, nikogo na lewicy cieszyć nie powinien. Bo tak to już jest – niech mi towarzysze-demonstranci z KOD i nie-KOD wybaczą cynizm – że nie za spacyfikowany Trybunał Konstytucyjny, upartyjnioną służbę cywilną i media publiczne, nie za inwigilację sieci ani za rasizm i ksenofobię obniża się krajom ratingi.
Po czwarte wreszcie, jeśli obniżka ratingu Polski przez S&P – zostawmy na boku jego „obiektywizm” – faktycznie przyniesie te skutki, których analitycy się obawiają, to stracą nie tylko narciarze i nabywcy zagranicznych samochodów, ale też „frankowicze”, poszukujące kapitału inwestycyjnego firmy, a przede wszystkim budżet państwa. W obecnych warunkach zwiększenie kosztów obsługi długu – przy całej masie sztywnych wydatków, niechęci do zwiększania podatków i hojnych obietnicach wyborczych – może rząd PiS zmusić do mniej czy bardziej jawnego cięcia w różnych rejonach.
I kto wie, czy „500 złotych na dziecko” zostanie nam nie jako socjalny spadek po PiS, ale jako resztówka państwa socjalnego w ogóle.
Nie wiem, czy PiS się agencji ratingowych przestraszy. Być może sprawa rozejdzie się po kościach, a o piątkowym newsie z portali finansowych szybko zapomnimy. Jeśli inwestorzy jednak nie zapomną, a nacisk rynków wykroczy poza sferę symboliczną, żadna z możliwych wówczas reakcji PiS nie będzie dla lewicy zadowalająca. Wariant „pragmatyczny” (PiS ulega rynkom) oznaczać może anulowanie redystrybucyjnego wymiaru polityki rządu; z polityki rodzinnej zostanie nam co najwyżej zakaz „pigułki po”, a banksterów szybko zastąpią uchodźcy. Wariant „suwerenistyczny” (PiS idzie na wojnę z rynkami) może na chwilę wzmocnić legitymację rządu (a nawet pozyskać dla niego część socjalnie zorientowanych wyborców), ale na dłuższą metę dojdzie do finansowej ściany; za ścianą zaś jest jeszcze więcej frustracji i jeszcze więcej polityki „tożsamościowej”.
Mającym nadzieję na antypisowski sojusz z agencjami ratingowymi, dedykuję myśl (podobno) Oscara Wilde’a, że gdy bogowie chcą nas ukarać, wysłuchują naszych modlitw.
**Dziennik Opinii nr 16/2016 (1166)