O tempora, o mores!
Najłatwiej pisze się o tym, czego się nie widziało. Ja na przykład nie widziałam spektaklu Weroniki Szczawińskiej (reżyseria) i Agnieszki Jakimiak (tekst) – Teren badań: Jeżycjada. Czytałam jedynie omówienia, z których wywnioskowałam, że spektakl, który stał się głośny, ponieważ został zakazany, nie jest adaptacją znanych dziewczyńskich powieści Małgorzaty Musierowicz. Bliższy jest raczej krytycznej analizie, na przykład w duchu tej, którą mieliśmy okazję przeczytać w DO, pióra Elizy Szybowicz.
Musierowicz zażądała wstrzymania wystawiania sztuki z powodu naruszenia jej praw autorskich, dóbr osobistych oraz znaku towarowego „Jeżycjada”, który autorka zastrzegła. Ponieważ nastąpiło to już po powstaniu spektaklu, łatwo się domyślić, że musiał jej to doradzić sprytny adwokat. Teraz spór będzie się toczył o to, czy „Jeżycjada” jest rzeczywiście znakiem towarowym, czy dobra osobiste (jakie?) zostały naruszone i czy jest to utwór „zależny” – wtedy nie wolno go rozpowszechniać bez zgody twórcy, czy tylko „inspirowany” – wtedy wolno.
Omówienia sztuki oraz całej sprawy można znaleźć w internecie, powrócę więc tylko do mojej intuicji, może błędnej, bo, jak mówiłam, niestety nie widziałam spektaklu. Mamy tu do czynienia z krytycznym odczytaniem powszechnienie znanych powieści.
Krytyka literacka ma swój język i w tym języku wolno mi powiedzieć, że za uroczymi opowiastkami o rodzinie Borejków kryje się pewna wyidealizowana wizja inteligencko-mieszczańskiego etosu. Kiedy przyjrzymy mu się dokładniej, widzimy w nim nie tylko szlachetność, ale też gnuśność, konformizm, protekcjonalizm i konserwatyzm. Że wbrew zamierzeniom autorki jej książki mogą stanowić również podstawę do krytycznej diagnozy, a nie tylko afirmacji pozbawionej cienia dystansu.
A może już nie wolno mi tego mówić ani pisać? Może od tej pory każda krytyczna recenzja książki będzie kończyła się pozwem?
Teatr oczywiście mówi innym językiem, ale podejrzewam, że może mówić podobne rzeczy, tyle że mniej obcesowo. Kiedy na język literatury odpowiada się językiem ekspresji teatralnej, łatwiej zobaczyć w tym przestrzeń sporu, publicznego dialogu o systemach wartości, obyczajach i ich społecznych kontekstach. Jest to w gruncie rzeczy sytuacja, w której jest więcej równości niż w relacji pisarz – krytyk. Szczerze mówiąc, uważam, że jest to też uczciwsza sytuacja, kiedy swój stosunek do czyjegoś dzieła wyrażamy, wpisując się w to samo pole literackie – proza, dramat to rodzaje literackie. Jeśli przy okazji nie obraża się personalnie autora ani nikogo innego, możemy tu mówić przede wszystkim o ożywczej fali, z której każdy autor powinien się cieszyć, bo wprawia jego dokonania w ruch. Nawet jeśli w grę wchodzi ironia, satyra czy pastisz – nikt nie będzie tych środków stosował wobec wypowiedzi nieznaczących, nieznanych i nieorganizujących zbiorowej wyobraźni czy emocji.
No i powszechnie wiadomo, że autor nie jest tożsamy z narratorem. Z książki nie należy pochopnie wyciągać wniosków o człowieku, który ją napisał, a moralizatorzy, chociaż wskazują kierunek, wcale nie muszą nim podążać. Często jednak o tym zapominamy.
Prawdopodobnie wielu czytelników sagi Musierowicz „Zastrzeżony znak towarowy” wyobrażało sobie autorkę jako jeśli nie jedną z klanu Borejków, to przynajmniej kogoś bardzo podobnego.
Co zrobiliby Borejkowie, gdyby ktoś zakwestionował ich styl życia? Wzruszyli ramionami? Chyba nie, bo to niekulturalne. Po prostu udawaliby, że tego nie widzą.
Trudno sobie wyobrazić, aby zechcieli podjąć dyskusję z tym, co dla nich bezdyskusyjne. Najwyżej napiliby się, jak zwykle, herbaty ze szklanek w srebrnych koszyczkach z monogramem pradziadka, a siorbiąc ją – co ja mówię! Borejkowie nigdy nie siorbią! – popijając ją, pokiwaliby głowami, powtarzając z rezygnacją: o, tempora, o mores! Ale nigdy, przenigdy nie pobiegliby do sądu, żeby walczyć o swój znak towarowy.
My, posiadacze srebrnych koszyczków do szklanek (w moim domu rodzinnym nazywanych podstakannikami), uważamy przecież, że cnota sama w sobie jest nagrodą i nie troszczy się o niesprawiedliwą przyganę. Pieniactwo przynosi ujmę, „znakiem towarowym” mogą się przejmować jedynie ludzie, którzy nie czytali Seneki po łacinie, a nadmierne zabieganie o pieniądze czy racje przyznawane przez sąd jest poniżej godności.
Jak widać jest to już nieaktualne. Inteligenckie fumy zastąpiło mieszczańskie wyrachowanie, kult własności i walki o swoje.
O tempora, o mores! Tata Borejko przewraca się w grobie.
**Dziennik Opinii nr 198/2015 (982)