W Polsce jednokopytnym narracjom jeszcze nigdy nie wyszło.
W świecie brukselskiej nierządnicy kultura jest po to, by stymulować rozwój kapitału społecznego, realizować zamysły popularyzatorskie oparte na wiedzy na temat przemian w mentalności i prezentować charakterystyczną dla współczesności różnorodność estetyczną i światopoglądową. W Europie Wschodniej – by służyć wartościom narodowym i chrześcijańskim.
Po co więc chrzanić się z muzeami sztuki, która lubi się zdradziecko wymykać ideologiom – stykną muzea historyczne. Tym bardziej że polskie ASP, w przeciwieństwie do wydziałów historii, nie wykuły na potrzeby dobrej zmiany życia kulturalnego odpowiednich kadr. Nic więc prostszego, niż zredukować kulturę do historii.
Dlatego też – jak dowiedzieć się można z programu PiS – oprócz „Reduty Dobrego Imienia” i „prowadzenia domen o statusie narodowym www.poland.pl” planuje się korowód muzeów historycznych: Muzeum Ziem Zachodnich, Muzeum Kresów, Muzeum Żołnierzy Wyklętych, Muzeum Pola Bitwy Westerplatte, Muzeum Martyrologii Polaków w Piaśnicy oraz, last but not least, Muzeum Historii Polski.
Czy lewicowcy i liberałowie powinni się bać efektów tej edukacji kulturalnej? Czy lans na żołnierzy wyklętych okrzepnie na pokolenia? Czy z polskich szkół wychodzić będą konserwatywne zastępy w niepokornych mundurkach? Niekoniecznie.
W Polsce jednokopytnym narracjom jeszcze nigdy nie wyszło.
Odwiedziłam ostatnio budapesztański Dom Terroru. Ów flagowy projekt Orbanowskiej polityki historycznej wzbudził ponoć w Lechu Kaczyńskim tak wielki zachwyt, że wysłał doń na oględziny budowniczych Muzeum Powstania Warszawskiego. W Domu Terroru w skrócie chodzi o to, że w XX wieku Węgrzy byli dobrzy, a wszyscy inni źli oraz o to, że faszyzm był zły, ale komunizm gorszy. O Żydach wystawa mówi stosunkowo niewiele, nie wspominając o roli Węgrów w ich eksterminacji.
Całe zło XX wieku zaczęło się dopiero z nadejściem obcych, czyli Hitlera, a kto jest ciekawy, co działo się na Węgrzech wcześniej, może odwiedzić współorganizowaną przez Dom Terroru wystawę o pierwszej wojnie światowej w Várkert Bazár. W jej tytule pada sformułowanie „bratobójcza walka”, ale nie dajmy się zwieść: i tam okazuje się, że w 1914 Europa postanowiła uwziąć się na Węgry, a z śmierdzącego (i, żeby nie było nudno, syczącego) gazem musztardowym pogorzeliska oprócz zakrwawionej kończyny wystaje blaszany turul.
Wróćmy jednak do Domu Terroru. Z niepokojem przemierzałam kolejne sale wypełnione interaktywnymi jękami, nowomedialną krwią, cierpieniem w 7D, torturami i potem. Tu podświetlona krwistoczerwonym światłem czarna wołga nuci muzykę w stylu filmu noir, tam kiszone ogórki śmierdolą na biurku komunistycznego kacyka, ówdzie katolicki krzyż wyłamuje parkiet, o którą to instalację wypada się interaktywnie potknąć.
Punkt kulminacyjny ekspozycji znajduje się w podziemiach, które witają widza głośną serią z karabinu. Jeszcze tylko labirynt więzień węgierskiej służby bezpieczeństwa i już wszystko staje się jasne, bo na ścianach wiszą opatrzone fotografiami nazwiska ofiar oraz sprawców.
Węgierscy historycy zauważają, że ich wybór był dość arbitralny – wśród ofiar plączą się nazistowscy partyzanci, a wśród sprawców brakuje głośnych dziś w szeregach Fideszu nazwisk.
Ale nic to, bo po krótkiej chwili uwagę widza przykuwa ogromny telewizor w ostatniej sali. W telewizorze, a jakże, Viktor Orbán. Otwiera Dom Terroru i poucza wiwatujący tłum, że węgierskie dyktatury zawsze przychodziły z zewnątrz.
Ogarnęło mnie przygnębienie: raz, że trudno się oprzeć czteropiętrowej, pozbawionej niemal merytorycznej treści dawce emocji, dwa, że zobaczyłam oczyma wyobraźni te wszystkie planowane w Polsce muzea tych czy tamtych ziem, pól walki i innych cierpień. Z otchłani rozpaczy wyrwała mnie polska wycieczka szkolna: tłukli się o to, kto pierwszy wlezie na stalinowską szubienicę, a nauczycielka bezsilnie krążyła wokół.
W świecie brukselskiej nierządnicy dzieci wychodzą z muzeum zabawione, nauczone i wystymulowane, w świecie Europy Wschodniej – zastraszone, pełne dumy narodowej i nienawiści do wroga. W Polsce natomiast, niezależnie od charakteru narracji dominującej, dzieci w muzeum zajmują się przede wszystkim strzelaniem kulkami z papieru, darciem jap i rysowaniem penisów w księdze gości.
W sarmackiej wolności, o ironio, nadzieja.
**Dziennik Opinii nr 54/2016 (1204)