A może największa tajemnica skuteczności politycznej przemocy polega właśnie na tym, że się własną polityczną przemoc skutecznie ukrywa?
„Z natury jestem optymistą, choć nie mam ku temu żadnych powodów”
– Francis Bacon, za Love Is the Devil
Żaden ze mnie Camus ani tym bardziej dobry doktor Rieux. Także to, przez co teraz przechodzimy, to jeszcze nie dżuma. Wobec niezdolności do stworzenia własnego oryginalnego idiomu, ja, publicysta peryferyjny, zastosuję groteskową parafrazę gotowej już patetycznej formy (parafraza za Stanisław Ignacy Witkiewicz wobec polskiego romantyzmu i neoromantyzmu). Rozpoczynam zatem mój dziennik kokluszu („charakterystycznym objawem tej choroby jest kaszel, napadowy, duszący, z charakterystycznym świszczącym wdechem przypominającym pianie koguta, który utrzymuje się tygodniami”, cyt. za portal medyczny poradnikzdrowie.pl). Choroba to z pozoru niewinna, choć nawet ona, jeśli zaniedbana, niesie ze sobą niebezpieczeństwo wielu groźnych powikłań: „zapalenia płuc, zapalenia ucha wewnętrznego, rzadziej ropniaka opłucnej i rozedmy płuc” (ibidem).
1. Suma wszystkich klęsk
Tym razem była to porażka na wszystkich frontach. Na lewicy, na prawicy, w liberalnym centrum.
Jeżdżąc pomiędzy „wieczorami wyborczymi”, gdzie komentowałem kolejne informacje o padających frontach i przyczółkach (podgryzana przez Nowoczesną Platforma koszmarnie przegrywa z PiS-em, ZL nie wchodzi, pewnie wchodzi Kukiz, PSL ledwo nad progiem…) puszczałem sobie w samochodzie dla pocieszenia płytę Tenacious D (zespołu stworzonego dla potrzeb filmu „Kostka przeznaczenia”), z Jackiem Blackiem pastiszującym wszystkie style klasycznego rocka w utworach takich jak „Kiełbasa Sausage” czy „Karate Sznycel”, co wyraźnie wskazuje na jego – lub jego partnera Kyle Gassa (lub ich partnerek czy partnerów, albo przynajmniej ich sąsiadów) – korzenie z Europy Wschodniej.
Skoro mówię o klęsce, muszę jednak przypomnieć moje idiosynkratyczne kryterium porażki lub zwycięstwa w polskiej polityce. Nie jest to kryterium lewica-prawica (w pierwszym moim felietonie dla KP, sprzed prawie sześciu lat, sławiłem uroki lewicowo-liberalnego Frontu Ludowego na rzecz liberalnej modernizacji Polski, przez te sześć lat w moich poglądach nic się nie zmieniło, co jak na mnie oznacza wieczność spędzoną w bezruchu). Jest to, po pierwsze, kryterium społecznego pokoju (Hobbes, katechon opóźniający Apokalipsę, liberalny konserwatyzm itp.). Po drugie, jest to kryterium emancypacji, równości i wolności, ale wyłącznie w pakiecie (liberałowie od J. S. Milla, socjaldemokraci, ale już nie neoliberałowie, a także nie Podemos, Die Linke, Syriza, a czy Partia Razem? – szczerze mówiąc, nie sądzę, ale tego jeszcze nie sposób rozstrzygnąć, oni sami tego jeszcze nie rozstrzygnęli). No i po trzecie, kryterium wciągania Polski coraz głębiej w obszar liberalnego Zachodu, w Unię i w NATO. Aż do momentu i miejsca, kiedy będziemy te instytucje realnie współtworzyć, realnie za nie współodpowiadać, a nie traktować wyłącznie jako świnki skarbonki „polskiego” dobrobytu i „polskiego” bezpieczeństwa rozumianych przeciwko dobrobytom i bezpieczeństwom „niepolskim”.
Klęska socjaldemokracji (w Europie, w Polsce), to w tej sytuacji aż dwa zagrożenia dla naszej obecności w obrębie liberalnego Zachodu i dla istnienia samego liberalnego Zachodu, którego bardziej organiczną częścią moglibyśmy się stać. Z jednej strony, słabnięcie socjaldemokracji oznacza otwarcie na prawicę i lewicę antyliberalne i antykapitalistyczne, antyzachodnie i antyamerykańskie, antynatowskie i antyunijne (w różnych proporcjach, wyrażanych szczerze albo ukrywanych instrumentalnie i po bolszewicku). Z drugiej strony, otwarcie na kapitalistyczną globalizację pozbawioną wszelkich regulacji, której najpoważniejsze patologie będą się koncentrować na peryferiach, a zatem znowu wypychać Polskę z Zachodu, bowiem to co w centrum globalizacji jest grypą, na peryferiach staje się gruźlicą – patrz rozpad Chin na przełomie XIX i XX wieku; patrz bolszewicki pucz, który przekreślił zdobycze rewolucji lutowej, być może na zawsze czyniąc Rosję monstrualną karykaturą społeczeństwa i państwa; patrz Niemcy, kiedy po przegranej I wojnie światowej zostały peryferiami Zachodu, zatem nie przeżyły Wielkiego Kryzysu, który przeżyły Stany Zjednoczone i Wielka Brytania, podczas gdy Republika Weimarska umarła, a z tego grobu wstało zombie III Rzeszy.
Liberalny Zachód wolę zatem w wersji socjalistyczno-chadeckiej, niż chadecko-neoliberalnej (ech te moje roszczenia, nawet adresować ich nie mam do kogo). Ale nawet gdyby był chadecko-neoliberalny, to i tak wolę taki Zachód, niż antyliberalny antyzachód antyliberalnej prawicy i antyliberalnej lewicy. Obojętnie, czy to idzie od Die Linke, Corbyna i ich wspólnej tęsknoty za dobrze poukładanym światem zimnej wojny, gdzie dzikusami ze Wschodu zajmowała się Rosja, a związkowcy z Zachodu mieli swoje przywileje na zamkniętych i izolowanych rynkach pracy zachodnioeuropejskiego i skandynawskiego państwa opiekuńczego (wschodnioeuropejska prawica też ma taki egoistyczny, dobrze poukładany świat zimnej wojny, gdzie wszyscy zachodni związkowcy albo przedstawiciele Teologii Wyzwolenia to agenci KGB). Czy też idzie od Houellebecqa i Frontu Narodowego tęskniących za antyliberalną Vichy, gdzie kobieta znów będzie przede wszystkim matką – dla swoich dzieci i dla swego najbardziej nawet nieudanego partnera, „seksualnego proletariusza” (cyt. za Poszerzenie pola walki, skąd droga do Podległości okazała się krótsza, niż można było przypuszczać), którego znów będzie musiała akceptować z całym dobrodziejstwem jego popieprzonego inwentarza. Gdyby Terlikowski, Memches, Horubała i cały ten legion napisali tak szczerą prozę o własnych fantazjach (ja próbowałem, ale też nie umiałem), wybaczyłbym im nawet ich ideowy wybór „zemsty Boga” zamiast chrześcijaństwa, tak jak Houellebecqowi muszę wybaczyć jego wybór neo Vichy, wybór tak konsekwentnie antyliberalny. Każdy uzależniony od literatury czytelnik musi wiele wybaczać swemu pisarzowi, nawet jeśli ten pisarz staje się dla niego najpoważniejszym politycznym przeciwnikiem (wciąż wybaczam wiele Celine’owi za Podróż do kresu nocy, a może jeszcze bardziej za Z zamku do zamku).
Zgodnie z tym zatem, przedstawionym zawile, ale chyba przecież nie aż tak skomplikowanym kryterium, porażką „mojej sprawy” jest klęska w tych wyborach Leszka Millera. A jeszcze bardziej Palikota, który cały swój populizm włożył w antyklerykalizm (mnie by wystarczyła twardo zdefiniowana obrona świeckości państwa, ale w kraju narastającego klerykalizmu i galopującej dechrystianizacji prawicy spod znaku „zemsty Boga”, nawet w antyklerykalizm Palikota nie czułem się w prawie rzucić kamieniem), a w gospodarce i kwestiach społecznych był liberałem z regulacyjną korektą, bo to właśnie oznaczało jego „państwo ma budować fabryki” (inwestycje rozwojowe, być może nieco realniejsze, niż platformerska „kamieni kupa”, o ile na peryferiach sprawczość państwa w polityce gospodarczej jest w ogóle możliwa). To samo oznaczała jego warunkowa zgoda na podniesienie wieku emerytalnego opatrzona „kontraktem” z Tuskiem, który miał polegać na uchwaleniu wspólnie całej listy ustaw okołoemerytalnych (z tego „kontraktu”, tak jak z wielu innych, Tusk się wycofał przedkładając nad „kontrakt” przejmowanie posłów TR za pośrednictwem PSL-u oraz „niezrzeszenia”).
Dla odmiany, nie wierzę w 75-procentowy podatek dla najbogatszych, nawet jako PR-ową sztuczkę, nie wierzę w to szczególnie na peryferiach, skoro najsilniejsze narodowe państwa z centrum globalizacji – USA, Wielka Brytania, Francja czy Niemcy – mają dzisiaj kłopot z zaprzęgnięciem wyzwolonego przez globalizację kapitału do płacenia podatków według stawek 45-40-30-19… do płacenia czegokolwiek. W tej sytuacji jestem za heroiczną walką o ściąganie choćby 30, choćby 19 procent, a te 75 procent to dla mnie coś takiego jak znaczek z Che albo koszulka z Marksem przebranym za Żiżka czy Żiżkiem przebranym za Marksa. Fajny gadżet, ale skoro Hollande tego gadżetu nie przeżył ekonomicznie, politycznie i społecznie we Francji, to jeszcze mniejsze szanse przeżycia ma człowiek z takim gadżetem na koszulce w kraju jeszcze bardziej peryferyjnym, z jeszcze mniejszym kapitałem społecznym, gdzie katolik nie będzie płacił podatku w Polsce, bo za mało katolicka, a antykatolik nie będzie go płacił w Polsce, bo zbyt katolicka (nawet jeśli diagnoza antykatolika jest prawdziwa, wniosek dla państwa tak czy inaczej niszczący).
W tej sytuacji 75 procent to hucpa. Podobnie jak tyleż sympatyczny, co cynicznie manipulacyjny postulat obrony polskiego górnictwa i polityki klimatycznej zarazem. Nawet PiS jest uczciwsze, bo mówi „pieprzyć ekologię, górnicy będę wydobywać”. Pozostając jednak nieuczciwe o tyle, że polski węgiel już nigdy nie będzie konkurencyjny, chyba żeby granice zamknąć nie tylko dla imigrantów, ale także dla importu-eksportu. Ale Kaczyński nie jest Chavezem, on jest Salazarem (cyt. za Józef Pinior). Może w przeciwieństwie do Salazara nie wierzącym w Boga, nie będącym nawet katolikiem, nie mówiąc już o braku choćby śladów chrześcijaństwa, ale właśnie dlatego używającym Kościoła tak jak Putin używa Cerkwi (patrz: Cukrowy Kreml, Władimir Sorokin). Nihilistycznie, z braku innej dostępnej ideologii, w zastępstwie PZPR. Dlatego prokurator Piotrowicz znów się świetnie załapał – jako skazujący opozycjonistów dla rządzącej Partii w 1984 roku, jako osłaniający księdza pedofila z Tylawy dla rządzącego Kościoła w 2001 roku, a teraz jako uzasadniający łamanie Konstytucji, znów dla rządzącej Partii, w roku 2015. Kaczyński „wierzy w Boga” jak Putin, a nie jak Salazar czy Franco, jednak podobnie jak Salazar czy Franco nie rozumie sprzeczności dzisiejszego globalnego kapitalizmu, które jego narodową „ujutność” rozwalają od strony społeczno-ekonomicznej „bazy”. Ale tak czy inaczej, to trochę inny zamordyzm od Chavezowskiego, można go łatwiej pogodzić z wolnym rynkiem i nieregulowaną globalizacją na trupie Unii, która jako ostatnia będzie się jeszcze starała w Europie globalizację regulować.
W mojej prywatnej sumie wszystkich klęsk jest także ryzyko zniknięcia albo zniszczenia PSL-u, który nawet pobierając swoją patologiczną rentę władzy na poziomie rozmaitych agencji (aparat), KRUS-u, ucieczki od opodatkowania i patologicznych dopłat do małych gospodarstw rodzinnych i pseudorodzinnych (elektorat), rozumiał jednak wartość wchodzenia w instytucje UE, wartość eksportu do Unii (mięso i drób 15 razy więcej w 2015 roku, niż w roku 2000), wartość programów rozwojowych dla terenów wiejskich i zmian własnościowych na polskiej wsi pod osłoną unijnych pieniędzy. Klęska, a jeszcze bardziej zniknięcie PSL-u oznaczałoby przejęcie przez antyunijną, antyliberalną i klerykalną prawicę całego elektoratu wiejskiego.
Wieś – jeszcze jeden front, na którym odwracamy się od liberalnego Zachodu i wracamy ma dzikie pola, gdzie można do woli fantazjować na temat sarmackiego albo solidarnościowego republikanizmu, ale gdzie tak naprawdę śmierdzi przemocą, oportunizmem i trupem.
Do tego brak silnego politycznego przywództwa i wyrazistego liberalnego języka mieszczańskiego centrum. Nowoczesna.pl rosnąca jak mały żwawy padlinożerca na rozkładającym się nieco, wciąż jeszcze żywym, lecz niekontrolowanym przez żaden mózg cielsku brontozaura Platformy Obywatelskiej. Czy odrodzi się liberalne centrum, które będzie centrum, a nie neoliberalnym ruchem miejskim zdziczałego mieszczaństwa (korwinizm galopujący jak suchoty we wszystkich „liberalnych” formacjach)?
2. Nieprawicowi ojcowie i dzieci
Czytam facebookowe tryumfy „młodzieży” (trzydziestka na karku, ale w naszym ejdżystowskim kraju wiecznego zdziecinnienia można być młodzieżą i do pięćdziesiątki) z lewej strony i bagatelizujące komentarze „młodzieży liberalnej” („Kultura Liberalna”, „Res Publika Nowa”). Po stronie lewicowej młodzieży przynajmniej jakiś bunt, choć przyjdzie mi się z nim kłócić, a nawet z nim politycznie walczyć. Ale po stronie liberalnej i konserwatywno-liberalnej wszyscy zdziecinniali, wykastrowani przez swoich „ojców”. Widzę ich bezbronnych, bez killer instynktu, a nawet bez podstawowego instynktu przeżycia, naprzeciwko ich wyćwiczonych w przeżyciu i zabijaniu prawicowych rówieśników od Kaczyńskiego, Kukiza, Korwina (KKK) i narodowców. Kompletnie zdziecinniali pomimo trzydziestki, a czasami nawet czterdziestki na karku, bo nie znają wielkiego sekretu politycznej alchemii – przemocy symbolicznej i przemocy prawdziwej – którą ojcowie założyciele liberalnej demokracji w Polsce stosowali, umieli stosować skutecznie, ale której sekret ukryli przed swoimi dziećmi. Wałęsa, Michnik, Urban, Miller, Kwaśniewski i Tusk właśnie dzięki pewnemu koniecznemu minimum przemocy potrafili opóźnić tryumf prawicy, będącej – razem z naszym niechrześcijańskim katolickim Kościołem – polskim układem domyślnym, przychodzącym „po swoje” po 20-25 latach niepodległego państwa. Tak samo pod koniec lat trzydziestych ubiegłego wieku i tak samo dzisiaj.
Jednak po politycznej śmierci Wałęsy, Michnika, Urbana, Millera, Kwaśniewskiego, Tuska, którzy efektywnie, choć czasem brutalnie i brudno, osłaniali jednak przed antyliberalną i ostatecznie jednak faktycznie faszyzującą prawicą nasze zupełnie podstawowe wolności, a także całą liberalną i prozachodnią polityczną agendę III RP, ich „nieprawicowe dzieci” przed pięćdziesiątką pozostały sam na sam z polską prawicą paru różnych pokoleń, która poznała tajemnicę politycznej przemocy w toksycznej atmosferze politycznych i kulturowych wojen lat dziewięćdziesiątych. Czy Wigura i Kuisz (z całym niewymownym szacunkiem) przeżyją starcie na otwartym placu z Terlikowskim, Górnym, Karnowskimi, Skwiecińskim? Nawet się nie zastanawiam, wiem że nie. Nie poznali bowiem tajemnicy założycielskiej przemocy III RP (nikt im nie powiedział).
Z rosnącym rozdrażnieniem czytałem publikowane czasami w „Dzienniku Opinii” felietony-listy pełne słusznych lewicowych i liberalnych „młodzieżowych” (wciąż przed pięćdziesiątką) roszczeń adresowanych do rządzącej przez osiem lat PO. Pociąg się spóźnił, nie dostarczyli na czas Pendolino, albo dostarczyli Pendolino w ogóle (cha, cha, Pendolino). No i te aquaparki, cha, cha. W Aninie czy Starej Miłosnej „aquaparki” są zajęte od rana do wieczora, bo to po prostu są kryte baseny, których tu wcześniej nie było (PRL nie dowiozło), więc jak słyszę te prawicowo-lewicowe śmichy chichy z aquaparków, to szału dostaję. W dodatku za dużo tych cholernych autostrad, no i dlaczego tylko in vitro i konwencja antyprzemocowa, a nie małżeństwa jednopłciowe i aborcja z przyczyn społecznych?
Dziś nie ma do kogo pisać tych listów z roszczeniami, listonosz nie przyniesie nawet potwierdzenia odbioru. Od Kaczyńskiego? Od Macierewicza? Od Gowina? Od Jurka? Od Krystyny Pawłowicz? Od Piechy, Chazana, Radziwiłła?
Ale czekam na pierwszy list z roszczeniami do nich, no chyba że i tamte listy do Platformy były tylko zabawą gnostyckich czyściochów.
Dziś zaangażowana liberalna i lewicowa młodzież przed pięćdziesiątką musi się nauczyć – bez niewidzialnej opieki sprawowanej przez ojców założycieli – trudnej sztuki przeżycia w naprawdę prawicowej Polsce. Jedni zginą, inni oportunistycznie dostosują się do prawicowej dumy nowych peryferiów, ale może pojawi się ktoś, kto potrafi przeżyć na liberalno-lewicowych warunkach i walczyć. O liberalną Polskę społecznie regulowanego kapitalizmu, o zapadnicką Polskę bliżej rdzenia Unii i NATO.
Na razie takiego polityka, polityczki czy takiej siły politycznej wśród młodych nie mam. W marzeniach widzę liberalną lewicę zbudowaną wokół pary Sierakowski-Nowacka. Ale nie mam sumienia „marzyć” o Sierakowskim pracującym na jeszcze jednym, tym razem czysto politycznym etacie. I nie wiem, czy Nowacka potrafi się stać silną polityczną liderką po destrukcji sporej części zaplecza, które potrzebowało jej jako swojej twarzy. Mam zatem antyliberałów i antyzapadników po prawej i po lewej stronie. To nie spełnia moich roszczeń. Mój list polecony z roszczeniami także wraca bez potwierdzenia odbioru. W tej sytuacji pozostaję przy starych: oddaję pośmiertny hołd Wałęsie, Millerowi, Michnikowi, Kwaśniewskiemu, Urbanowi, Tuskowi. Jak na razie to oni zrobili najwięcej dla mojej liberalnej Polski ciągniętej ze wschodniego bagna, z dzikich pól, w kierunku Unii Europejskiej i NATO. Czasami potrafiącej nawet pomóc w wyciąganiu z tych bagien innych – Ukraińców, Białorusinów. A czasem niepotrafiącej. Oddaję im pośmiertny hołd, nawet jeśli przez większość mojego dorosłego (dorosłego?) życia z niektórymi się kłóciłem i biłem, więc może to wyglądać na syndrom sztokholmski.
Jedynym ich błędem, który jednak ich zabił, była kompletna niezdolność do zapewnienia samym sobie, ale co o wiele ważniejsze, swemu politycznemu i ideowemu stanowisku, pokoleniowej sukcesji. Wszyscy oni woleli młodych noszących za nimi teczki, uśmiechających się niewinnie i głupio, odsuniętych od pilnie strzeżonej tajemnicy politycznej przemocy, od młodych, którzy by mogli stać się ich partnerami, a w końcu ich zastąpić, kontynuować ich dzieło. Młodych suwerennych niszczyli albo spychali w radykalizm. W tym kraju zawsze panował ejdżyzm, tu panował Kronos. Teraz połknięte przez Kronosa lecz niestrawione „dzieci” (pokolenie lat 80., pokolenie lat 70., pokolenie lat 60.) nadal nie potrafią „ojców” sensownie zastąpić. Po prawej stronie młodzi najemnicy Kronosa-Kaczyńskiego, za stanowiska dyrektorów mediów publicznych, dyrektorów szpitali państwowych, za pieniądze ze SKOK-ów płacone im za propagandę, bo już od dawna nie za dziennikarstwo, potrafią tylko pomagać jednemu ze swoich tytanicznych „ojców”, gdy swoich konkurentów do władzy zabija. W liberalnym centrum – na razie – dzieci przed pięćdziesiątką nie potrafią nic.
Ale ja nie tytanów „nieprawicowych” bronię, nawet jeśli po ich klęsce niektórym z nich składam zasłużony hołd. Ja bronię stworzonego przez nich świata, przed ludźmi Kaczyńskiego i przed jego „młodzieżą” do pięćdziesiątki, która zaczyna budować świat wedle moich kryteriów nieporównanie gorszy. Gorszy od globalnego Weimaru.
3. Rozważania o przemocy (po manifestacji 12 grudnia)
Nie potrafiłem pokazać nikomu tego dziennika kokluszu jako dziennika samej wyłącznie beznadziei, żeby jeszcze bardziej zdołować tych, którzy i tak już zdołowani. Dlatego potrzebowałem promyka nadziei. 50 tysięcy ludzi na ulicach Warszawy (a do tego jeszcze Wrocław, Poznań, Szczecin, a nawet mój Toruń…) to więcej niż promyk. Zatem mogę wreszcie się przyznać, jak źle ze mną było po tej kolejnej już w moim życiu porażce (zwycięstw też było parę). Zobaczyłem bowiem, jak wielu innym też było źle, ale to wcale nie kończy całej tej historii. I mogę pisać dalej bez obawy, że tylko moim pisaniem zaszkodzę, że za bardzo dociążę wieko naszej trumny.
Liberalna demokracja to ustrój wymagający zarówno społecznej mobilizacji, jak też politycznej reprezentacji. Liberalnej demokracji nie obroni się ani w samych tylko samorządach (ruchy miejskie jej nie obroniły, raczej – jak w Warszawie – pomogły ją niszczyć, skoro wybrani z ich listy ludzie pomogli ostatecznie Kaczyńskiemu przejąć parę dzielnic), ani na samych tylko ulicach. Broni się jej także w wyborach powszechnych, w parlamencie, w Trybunale Konstytucyjnym, we wszystkich tych wspaniale zapośredniczających wolę ludu instytucjach liberalnej demokracji. Dlatego 50 tysięcy ludzi w Warszawie – choć bez nich ja sam wyłbym tylko głucho w czterech ścianach mego bólu, a tak, dzięki nim, odzyskałem nadzieję – jest warunkiem koniecznym, żeby szaleństwo autorytarnej, antyliberalnej, antyzachodniej, martyrologicznej prawicy zatrzymać, ale warunkiem niewystarczającym. Opór przeciwko zorganizowanej sile politycznej prawicy wymaga posiadania własnej zorganizowanej siły politycznej, wobec której mielibyśmy choć trochę zupełnie podstawowego zaufania. Partie, które przegrały z PiS-em niedawne wybory, wciąż istnieją, a nawet w wielu obszarach ciągle mają polityczne zasoby i władzę, ale one właśnie, dosłownie przed chwilą, przegrały z partią, którą dziś trzeba pokonać. I jedynym kapitałem politycznym tych partii nie może być zimne, psychotyczne, zdeterminowane szaleństwo Kaczora. Nawet jeśli to szaleństwo u władzy działa skuteczniej (skuteczniej mobilizując opór), niż działało przez osiem lat przebywania Kaczyńskiego w opozycji. Najbardziej wówczas widoczne wcale nie w realu, ale na sztandarach „antyprawicowców”, którzy straszeniem Kaczyńskim skutecznie zalepiali szczeliny własnej legitymizacji. Do czasu.
Choć zatem są w mojej liberalno-demokratycznej ojczyźnie rachunki krzywd, których dłoń Kaczyńskiego też nie przekreśli, to jednak martwi mnie ta, w najlepszym razie, nieufność, a w najgorszym razie pogarda dla polityków PO, Nowoczesnej, PSL, ZL. Odwrotnie proporcjonalna do entuzjazmu dla obywateli, którzy wyszli na ulicę, ale przecież politycznej reprezentacji też potrzebują, właśnie jej szukają. Tym bardziej, że po drugiej stronie, po stronie prawicy, po stronie, która z liberalną demokracją walczy i liberalną demokrację pokonała w całym roku wyborczym, nikt nie wyraża pogardy dla własnej politycznej elity. Fakt, że nikt nie wyraża tam także podstawowego choćby wobec swej politycznej elity krytycyzmu, wyraża wobec niej tylko kult. Wzmacniany jeszcze przez Kościół, któremu spodobała się rola Cerkwi, jaką zaproponował mu Jarosław Kaczyński. Ja nie proponuję wobec liderów PO, Nowoczesnej, PSL-u, ZL… kultu. Liczyłbym jednak na podstawową refleksję – bez własnej politycznej reprezentacji nie obronicie się przed reprezentacją polityczną prawicy, która działa w sposób brutalny, zdeterminowany, z właściwą dla każdej rewolucji nihilizmu mieszanką fanatyzmu („antykomunizm” Mariusza Kamińskiego, Piotra Skwiecińskiego czy Agnieszki Romaszewskiej) i instrumentalnego cynizmu (kult Kaczyńskiego, który nad opozycją i nad Konstytucją „pracuje” sędzią Kryżem i prokuratorem Piotrowiczem).
A obrońcy liberalnej demokracji, obrońcy okcydentalizującej modernizacji w Polsce? Jak pisałem wyżej, o przemocy politycznej (egzekwowanej przez Wałęsę, Michnika, Urbana, Millera, Kwaśniewskiego, Tuska… w obronie liberalno-demokratycznych instytucji III RP przed antyliberalną i ostatecznie – jednak, faktycznie – faszyzującą prawicą) lud liberalny nic nie słyszał, bo nie chciał słyszeć. Nawet dystynktywną pogardę wobec prawicy, co jest formą przemocy politycznej, stosowano tu bezrefleksyjnie, naiwnie, bez świadomości jej stosowania, bez brudzenia rączek. Jak im to uświadomiono, od razu zapłakali i dodatkowo się zdemobilizowali (patrz parę płaczliwych „rozliczeniowych” wywiadów i tekstów w liberalnej prasie). Ja nienawidzę społecznej dystynkcji, kiedy raz pewien „liberalny dziennikarz” zachwycał się w mojej obecności hasłem „zabierz babci dowód”, to go nazwałem na antenie „pacanem” i jakiekolwiek dalsze stosunki między nami ustały. Jednak zrozumienie zasady politycznej przemocy, używanej przez własną reprezentację polityczną w obronie bliskich nam wartości i w celu realizacji podzielanych przez nas politycznych celów, to jest jedna z dróg prowadzących do tego, by liberalny lud stał się kiedyś politycznie rozumny. Tysiące ludzi na ulicach i reprezentacja polityczna, która potrafi odebrać prawicy władzę w terminowych lub przedterminowych wyborach – to dwa warunki, które trzeba spełnić. Na razie udało spełnić się jeden z nich. To ogromne zwycięstwo. Ale nie wystarczy, żeby liberalną demokrację w Polsce przed prawicą obronić.
A może największa tajemnica skuteczności politycznej przemocy polega właśnie na tym, że się własną polityczną przemoc skutecznie ukrywa, szczególnie przed „swoimi”? Może wszyscy wolimy być święci, bo tylko „obóz świętych” (cyt. za Jean Raspail, najnowszy obiekt kultu naszych hipokrytów) może skutecznie się bronić? Prawicowy „obóz świętych”, liberalny „obóz świętych”, szczególnie w Polsce, gdzie zawsze „bełkot miłości skrywa byle jaką przemoc”? W takim razie polscy obrońcy liberalnej demokracji też będą sobie musieli poszukać jakichś świętych, żeby ich prowadzili. Mnie wystarczą (muszą dziś wystarczyć) Nowacka, Schetyna, Siemoniak, Mucha, Budka, nawet Petru (o Jezu!), byle tylko okazali się politycznie skuteczni.
**Dziennik Opinii nr 348/2015 (1132)