Dziś będzie o tematach nieprzyjemnych i bolesnych i z góry proszę, żeby się szanowni czytelnicy nie obrażali, nie reagowali emocjonalnie i zapięli na chwilę pasy bezpieczeństwa.
Pisanie o afektach w polityce jest w ogóle zadaniem trudnym i niewdzięcznym, o ile nie chce się uczestniczyć w „republikańskim” podbijaniu emocjonalnego bębenka, tak żeby w końcu pękł w ekstazie histerii i orgazmu zarazem. W Krytyce Politycznej taką analizę afektów – spokojną i taktowną, jak na dyplomowanego psychiatrę przystało – prowadzi od jakiegoś czasu Andrzej Leder i muszę powiedzieć, że jego styl bardzo mi odpowiada. Nie wiem, czy tym razem mi się uda, ale spróbuję go trochę ponaśladować.
Chciałabym napisać o uwewnętrznieniu, czyli o bardzo powszechnym zjawisku polegającym na utożsamieniu się z obrazem, jaki na nasz temat ma wróg. Fenomen ten opisywany jest od lat przez oppression studies, a zwłaszcza przez wiktymologię, czyli naukę o behawiorze ofiar. Jest to straszna nauka, która pokazuje potęgę uspołecznienia, nawet jeśli ta socjalizacja przybiera formę uporczywego prześladowania. Ofiara, która doświadcza długotrwałej społecznej opresji, ma bowiem tendencję do tego, by jej wewnętrznie ulegać i po cichu przejmować wszystkie negatywne i pogardliwe treści, jakie się z tą opresją wiążą. Nawet jeśli na zewnątrz zachowuje postawę waleczną i opiera się prześladowaniu, wewnętrznie nierzadko poddaje się presji, ponieważ jest to jedyna znana jej forma więzi społecznej.
Nic dziwnego, że wiktymologia powstała i najżywiej rozwijała się w Izraelu, ponieważ to właśnie Żydzi musieli najbardziej intensywnie zmagać się z syndromem uwewnętrznienia: z głębokim wchłonięciem najgorszych antysemickich stereotypów, które, pomimo że okrutne i pogardliwe, to jednak wiązały ich chorą nicią wspólnoty z ich prześladowcami. Socjalizacja jest potworną siłą, a uwewnętrznienie wrogiego obrazu to jeden z najbardziej upadłych, gnostyckich mechanizmów tego świata.
W swoim słynnym eseju o antysemityzmie Jean-Paul Sartre przestrzegał, że tym, co najgorszego może się Żydowi przytrafić, to internalizacja żydowskiej tożsamości widzianej oczami przeciętnego zachodniego antysemity. I wcale nie miał tu na myśli Otto Weiningera jako typowego przedstawiciela self-hating Jew: Żyda samozawstydzonego, kajającego się przed potęgą aryjskiej cywilizacji. Miał raczej na myśli zwrot polegający na afirmatywnym utożsamieniu się z antysemickimi treściami, w którym Żyd po prostu staje się „snem antysemity”, oskarżenia pod swoim adresem zamieniając w pozytyw: tak, jestem tym wszystkim, a na dodatek jestem z tego dumny!
Ta fraza, I‘m proud of it, którą ukuło amerykańskie Południe, pochodzi dokładnie z tego samego zwrotu, odwracającego resentyment w fałszywą dumę. Kiedy mieszkaniec „pasa biblijnego” od lat słyszy o sobie tylko, że jest durnym „karkiem” (red neck), to po latach upokorzenia stać go wyłącznie na jeden manewr w ramach tak rozdanej społecznej gry: odwrócić oskarżenie i wykrzyknąć światu – chrzanię, I’m a red neck, and I’m proud of it! Tymczasem w ogóle nie ma powodu, by czuć się tu dumnym, bo cała ta pozorna duma to tylko głęboko uwewnętrzniony obraz „odrażających, brudnych i złych” – żydowskiego sprytnego robactwa albo durnowatych redneków – którą się, jako ofiara, przejęło od silniejszego i narzucającego swoją wolę oprawcy.
Dlatego Emil Fackenheim, autor jednej z mocniejszych żydowskich odpowiedzi na wydarzenie Zagłady, świadomy, jak tego rodzaju cios mógł się odbić na głębokiej tożsamości postholokaustowych Żydów, postulował, by do 613 przykazań halachy, czyli żydowskiego prawa, dodać 614., które będzie wariacją kantowskiego imperatywu: „Rób wszystko tak, by nigdy nie dać Hitlerowi pośmiertnej satysfakcji!”. Co należy czytać właśnie jako: nigdy nie stań się tym, czym Hitler sądził, że jesteś – istotą słabą, upośledzoną, podrzędną i unlebenswertig, niegodną tego, by żyć. Goebbels niesławnie twierdził, że zasadą propagandy jest skuteczne powtórzenie: tyle razy powtarzasz swojemu wrogowi, że jest bestią, że ten w końcu ulega i bestią się staje. Minister propagandy Trzeciej Rzeszy dobrze znał najstraszniejszy mechanizm socjalizacji, który łączy opresora z jego ofiarą, i potrafił go wykorzystać. Fackenheim, z typowym uporem Żyda robiącego wszystko „wbrew naturze” (voila!), sformułował etyczną normę, by umknąć tej ponurej oczywistości.
Studia wiktymologiczne miałyby w Polsce niejedną pożywkę, ponieważ Polska jest wspólnotą silną, jeśli chodzi o potęgę więzi społecznej, a jednocześnie potwornie chorą, bo więź ta zawiązuje się głównie po linii opresji i jej uwewnętrznienia. W Polsce wszyscy są ofiarami – i wszyscy są z tego dumni. Prawica jest ofiarą „Gazety Wyborczej” i wszechpotężnego liberalnego salonu; lewica jest ofiarą Kościoła i wszechpotężnego polskiego katolicyzmu, a obie strony przekonane są o omnipotencji swojego przeciwnika. W Polsce wszyscy trzymamy się razem, w przesocjalizowanym tłoku, nie mogąc dnia przeżyć, żeby się nie wkurwić przed TVN24 – i cała ta wspólnotowość bazuje na niezwykle intensywnym poczuciu prześladowania.
Nasza sfera polityczna pełna jest haseł, które wytworzyła ta patologiczna gra luster. Coraz częstsze prawicowe „Jestem judeosceptycznym endekiem – i jestem z tego dumny!” natrafia na symetryczne hasło z drugiej strony: „Pierdolę, nie rodzę!” (i też jestem z tego dumna, czy raczej „dumny”, bo w końcu slogan ten na manifie niósł sam Seweryn Blumsztajn). Tamci uwewnętrzniają salonowy obraz prawicy jako żydożerczego prostaka – ci z kolei uwewnętrzniają katolicki obraz bezdzietnej feministki jako obrazy porządku naturalnego. I wszyscy są szalenie dumni – tylko jakby nie bardzo. Bo jakoś ta duma szczęścia im nie daje.
Piszę to, bo trochę zaniepokoił mnie ostatni Marsz Szmat. Wiem, idea szlachetna i w pełni ją popieram: uświadomić ludziom, że ofiary gwałtu i przemocy seksualnej podlegają społecznej stygmatyzacji i że o zgwałconych kobietach mawia się, iż samego sobie były winne, bo „gdyby nie ubierały się jak szmaty”, to nikt by ich nie tknął. Kanadyjskie feministki, które tego rodzaju uwagę usłyszały od prefekta miejscowej policji, urządziły demonstrację pt. Slut Walk, marsz kobiet w „strojach powszechnie uznawanych za prowokacyjne”, by zaprotestować – i polska odsłona tego marszu właśnie wydarzyła się w Warszawie: na zdjęciu Jaś Kapela w czerwonej sukience wygląda raczej uroczo niż prowokacyjnie, ale za to koleżanka w femenowym stylu topless już zdecydowanie tak.
Niemal jednocześnie jednak odbywa się w Poznaniu kongres kobiet konserwatywnych, których jedynym postulatem jest pozwolić kobietom rodzić, rodzić i rodzić – a w związku z tym przegonić wszystkie ruchy feministyczne, które „wykorzystują kobiety do swoich celów” (jakich?) i „uderzają w rodzinę”. Fotorelacja z tego zjazdu też jest barwna i wiele mówiąca: na pierwszym zdjęciu widać starszą panią, która w typowym skłonie kościelnym (całowanie biskupiego pierścienia) składa pełen uwielbienia pokłon Jankowi Pospieszalskiemu, na tej fotografii wyglądającemu jeszcze bardziej niż zwykle jak Silvio Berlusconi.
Tym, co mnie niepokoi, kiedy oglądam obie fotografie, jest ich symetryczność. Konserwatywne kobiety z Poznania głęboko uwewnętrzniły wrogi obraz, jaki na ich temat posiada liberalny salon, i demonstrują swoje niewolnicze, islamskie już niemal posłuszeństwo wobec mężczyzn z nadmiarowym zapałem, którego jako „zwykłe” konserwatystki, faktycznie dumne ze swoich wielodzietnych rodzin, zapewne by nie miały. Z kolei warszawskie „szmaty” także – chcąc, nie chcąc (oczywiście: nie chcąc) – głęboko uwewnętrzniły wrogi obraz, jaki na ich temat posiada katolicka moralna większość, i demonstrują swoją prowokacyjność z nadmiarowym zapałem, którego jako „zwykłe” feministki, faktycznie dumne ze swojego postępowego stylu życia, zapewne by nie miały. Na te dwa przewrotne sposoby oba obozy dają satysfakcję swoim obozom przeciwnym: zachowują się dokładnie w zgodzie z „wrogim wyobrażeniem”.
Dla mnie jednak, emocjonalnie rzecz biorąc, sytuacja ta wcale nie jest symetryczna: o ile bowiem nieszczególnie zależy mi na tym, by tradycyjna kobiecość odnalazła swoją „spokojną” tożsamość, o tyle bardzo zależy mi na tym, by taką tożsamość uzyskały ruchu emancypacyjne, bo te są znacznie bardziej narażone na złą logikę uwewnętrznienia. Kiedy porównuję mój po polsku rozedrgany stan mentalny z pewnym siebie spokojem kobiet angielskich, które już bez przeszkód realizują się i w pracy, i w domu, od początku wychowane w liberalnej atmosferze wolnej od przesądów i oskarżeń (rzecz jasna nie wszystkie tutaj są takie, ale znakomita większość tak), to sama widzę, jak głęboko uczestniczę w syndromie uwewnętrznienia. Ile we mnie samopotępieńczych nastrojów i depresji, wynikających wprost z poddawania się przez lata polsko-katolickiej indoktrynacji, której się oparłam, ale dużym psychicznym kosztem. Jestem tego świadoma i dlatego nie chcę się temu syndromowi poddawać: walka trwa, a jej areną jest tożsamość wewnętrzna.
Jednym z powodów mojego długiego sporu z polskim środowiskiem feministycznym była i jest nadal ta właśnie kwestia, którą przedstawiam sobie jako parafrazę postulatu Fackenheima: rób wszystko tak, by nie dawać satysfakcji swoim wrogom. Jeśli więc oni myślą o tobie jak o szmacie, czarownicy i wyskrobanej dziwce (wszystko to codzienne cytaty z internetowego oceanu gówna), to rób wszystko tak, by nie przejąć tego obrazu i nie dawać im żadnych powodów do pełnych złej radochy skojarzeń (he, he, feministki znów pokazały czym naprawdę są!). Nie przyłączyłam się do pierwszej manify, w której dziewczyny wyszły na ulicę w kolorowych perukach, nie dlatego, że miałam do niej zastrzeżenia z pozycji prawicowego wroga – po prostu nie chciałam wchodzić w tę podłą grę luster. I nie chcę po dziś dzień.