Czasem warto posłuchać biskupa. Rzadko, bo rzadko – ale jednak. Ordynariusz drohiczyński, Antoni Pacyfik Dydycz OFMCap, powiedział na Jasnej Górze, że rząd kontroluje Sejm, a Sejm nie wywiązuje się z konstytucyjnego obowiązku kontrolowania rządu. Od razu głosy oburzenia. Poseł Armand Ryfiński z Ruchu Palikota doniósł nawet na biskupa do prokuratury, że ponoć zmierza do obalenia polskich władz. Jakby Kościołowi, rozsiadłemu na dobrach „odzyskanych” dzięki wiadomej Komisji jeszcze z carskich kasat i ssącemu łapczywie publiczne środki, obalenie obecnej władzy miało być na rękę. Z kolei felietonista Stanisław Tym z szacownej „Polityki” Dydycza wykpił – duchowny miał stać się ofiarą „pomroczności jasnogórskiej, wypowiadając się w sprawach, o których nie ma pojęcia”. „Bo przecież Sejm nie kontroluje rządu, a rząd Sejmu” – cierpliwie tłumaczył satyryk biskupowi, ku uciesze inteligenckiego czytelnika.
I tu nagły zwrot akcji. Gdy chwilę później do mediów wyciekł regulamin klubu poselskiego PO, opinie nieodległe od zdań z Jasnej Góry wygłaszać zaczął nawet Ryszard Kalisz, nie mówiąc o akademickich konstytucjonalistach. Dokument ten mówi bowiem, że każdą zgłaszaną poprawkę platformerski poseł – członek władzy ustawodawczej, pochodzący z bezpośredniego wyboru – musi zgłosić do zatwierdzenia przedstawicielowi rządu – władzy wykonawczej. Nie łudźmy się: fakt, że nasz „reprezentant”, opłacany z naszych podatków, jest w partii rządzącej jedynie maszynką do głosowania, dla nikogo raczej nie był niespodzianką; jest nią raczej regulaminowe usankcjonowanie tak antydemokratycznej praktyki.
To nie biskup zatem popadł w chwilową pomroczność. Że Tymowi umknął gdzieś art. 95 §2 polskiej Konstytucji – „Sejm sprawuje kontrolę nad działalnością Rady Ministrów w zakresie określonym przepisami Konstytucji i ustaw” – to jeszcze mogę zrozumieć. Uwielbiamy wycierać sobie gębę Konstytucją, jest ona jednak aktem nie tylko mało używanym, ale i mało czytanym. Że tekst w tej formie puściła autorowi redakcja „Polityki”, z broniącym wszędzie standardów tradycyjnego dziennikarstwa Jerzym Baczyńskim na czele – gorzej. Nie wybielajmy jednak przesadnie brązowego purpurata spod Siemiatycz. Ojciec Pacyfik stał się ofiarą starego, znanego jeszcze z bajki Ezopa mechanizmu: Kościół tyle razy bił na trwogę przeciw nadciągającym ponoć wilkom – zgniłej dekadenckiej Europie, prawom reprodukcyjnym, homoseksualizmowi – że gdy w pobliżu naprawdę rozległo się wycie, odpowiedzią na dzwony może być tylko śmiech.
No dobrze, nie zawsze. Czasem zdarza się, że odpowiedzią na dzwony jest podniesienie ręki i naciśnięcie (odpowiedniego) przycisku. Istnieją sprawy, które partyjne kierownictwo uznaje za na tyle nieważne – bądź na tyle niewygodne – że może powierzyć je inercji poselskiego „sumienia”. Na przykład w kwestii in vitro albo decydowania o ciałach i wyborach życiowych połowy społeczeństwa przy głosowaniu nad ustawą rewidującą niesławny aborcyjny „kompromis”.
Wynik tego głosowania nietrudno przewidzieć. Sumienie platformerskiego posła to nad wyraz interesujący konstrukt moralny. Funkcjonuje tylko w odniesieniu do narządów rozrodczych – i to, statystycznie rzecz ujmując, nieswoich, bo żeńskich. Decyzja chociażby o podniesieniu wieku emerytalnego odbywa się już na drodze rachunku zupełnie innego niż rachunek sumienia. Nie jest ten duchowy organ potrzebny ministrowi, gdy ogranicza pacjentom dostęp do refundacji kosztownych leków. Sumienia nie używa też radny miejski, gdy zamyka szkołę, ani marszałek województwa, gdy odcina miejscowość od kolei. We wszystkich tych razach polityk słyszy wytyczne Rynku i Partii. Gdy głosuje nad prawem do aborcji – w głowie dźwięczą mu dzwony.
Felieton ukazał się na portalu e-teatr.