Wkurwia mnie słońce. Wkurwiają mnie ludzie, którzy opowiadają dowcipy o tak zwanej grze w ciacho. Wkurwiają mnie psy, ich zapach, ich szczekanie i obleśne skomlenie. Wkurwiają mnie ci, co patrzą na mój brzuch (przyznaję, że jest na co). Wkurwia mnie to pomarańczowo-brązowe coś, co zawsze wieczorem wlatuje mi przez okno do mieszkania i głośno bzyczy, dopóki nie zajebię tego sandałem (zabijam owadzi pomiot efektu cieplarnianego, przyznaję się do tego). Wkurwia mnie pan, który hałasuje kosiarką w parku wtedy, kiedy ja chcę się odprężyć. Wkurwia mnie Jacek Dukaj, bo jest genialnym pisarzem, ale od pewnego czasu nie pisze już genialnych książek. Wkurwia mnie Roman Giertych, bo ma piękny, fiołkowy kolor oczu, a ja takiego nie mam.
No więc wkurwia mnie masa rzeczy, o których jednak nie piszę. A jeśli tutaj akurat o nich piszę, to tylko po to, żeby napisać, że o nich nie piszę. Nie napiszę gniewnego manifestu przeciwko psom, bo wiem, że moje odczucia wobec nich są niesprawiedliwe. Czuję do nich niechęć, ale wiem, że na nią nie zasłużyły. Ich zapach i odgłosy są dla mnie nieznośne, ale wiem, że niezależnie od tego mogą z nich być kochane stworzenia, tym bardziej, że zapewnia mnie o tym wielu ludzi nie podzielających mojego psowstrętu. Tak samo nie nazwę pana z kosiarką wrogiem ludzkości, bo mam świadomość, że zarabia on na życie ciężką pracą i to nie jego wina, że ma wyjątkowo hałaśliwą robotę. Nie powołam też Ogólnopolskiego Ruchu Wyłupania Oczu Giertychowi. To nie wina Giertycha, że ma takie oczy, to dziedziczne.
Zatem – jakby powiedziała Jane Austen, matka nowoczesnej powieści – jest powszechnie uznaną prawdą to, że nie o wszystkim, co nas wkurwia, warto i godzi się mówić i pisać. Niestety, jest taki filozof, który nie zgłębił tej prawdy. Proszę Państwa, proponuję stworzyć nowe święto: Mikołejki. Byłoby to Święto Nicości, obchodzone 24 lipca, bo wtedy właśnie urodził się filozof Zbigniew Mikołejko. Nie, nie oskarżam profesora Mikołejki o to, że jest Nicością. Oskarżam go o to, że przyczynia się do propagowania Nicości i zaraz wyjaśnię dlaczego.
Na łamach "Wysokich Obcasów Extra" Zbigniew Mikołejko oznajmił całemu światu, że wkurwiają go matki z wózkami. Cytuję: "Ich winy są najzupełniej oczywiste (…) To ich durne puszenie się świeżym macierzyństwem, które uczyniło z nich – przynajmniej we własnym mniemaniu – królowe balu. Patrzę więc, jak to idą i gdaczą, jak stroją fochy, uważając się za Bóg wie co (…) Dzieci najwyraźniej potrzebne /są/ im do tego, aby coś znaczyć. Być Kimś. Domagać się urojonych praw i zawieszenia społecznych reguł (…) wojowniczy, dziki i ekspansywny segment polskiego macierzyństwa. Macierzyństwa w natarciu, zawsze stadnego i rozwielmożnionego nad miarę. Pieszczącego w sobie poczucie wybraństwa i bezczelnie niegodzącego się na żadne ograniczenia (…) dzieci to zwykle alibi. Pretekst, by nic nie robić. Aby nie pracować i nie rozwijać się (…) Nawet ich rozmowy są o niczym. Magma słów bez znaczenia. Słowotoki – i tyle". Ten ostatni zarzut jest bardzo ciekawy, bo czym przecież jest to, co wylało się z Mikołejki? Klasycznym nienawistnym słowotokiem i magmą słów bez znaczenia. Zarzuty, które Mikołejko stawia matkom z wózkami, są żadne. Jedne są bardzo filozoficznie niekonkretne. Inne nie wiadomo dlaczego miałyby dotyczyć tylko matek z wózkami. Że matki z wózkami mówią "kurwa"? W Polsce prawie wszyscy mówią "kurwa". Że matki z wózkami nie czytają książek? W Polsce prawie nikt nie czyta. Mikołejko oskarża "wózkowe" (tak je nazywa) również o to, że pozwalają swoim dzieciom hałasować na dworze i ciągnąć inne dzieci za włosy. Ja przyznam się, że jestem zachwycony, kiedy dzieci hałasują na dworze i ciągną się za włosy. Bo to znaczy, że mają normalne dzieciństwo, zamiast gnić i tyć przed komputerem, względnie telewizorem.
Felieton profesora wywołał burzę. Na łamach i na forum "Wyborczej" zaczęły odpowiadać mu kobiety, słusznie przypominając mu, że bycie matką to bardzo ciężka i zasługująca na szacunek praca, szczególnie w świecie urządzonym przez starszych panów w rodzaju Mikołejki. Mikołejko odpowiedział na to, że jest zwolennikiem prawa do aborcji. Niestety, bycie zwolennikiem prawa do aborcji nie zawsze i nie wszystko usprawiedliwia. Jego odpowiedź wywołała kontrodpowiedzi, i tak dalej, i tak dalej. Artykuł goni artykuł, a pod każdym wiszą setki komentarzy.
Najśmieszniejsze jest to, że większość internetowych komentatorów nie zna tekstu Mikołejki, bo Agora nie udostępniła go w sieci (w trosce o sprzedaż "Wysokich Obcasów Extra", zapewne). Za to polemikę z nim – jak najbardziej (to również w trosce o sprzedaż "Wysokich Obcasów Extra", zapewne). Oponenci walą w profesora jak w bęben, chociaż publika nie bardzo wie za co. Fajny sposób prowadzenia publicznej dyskusji. Ale publice to nie przeszkadza, szczególnie publice komentującej. Mętne, wątpliwe, a przede wszystkim śmiesznie nieistotne zarzuty filozofa komentują ludzie, którzy nawet tych nieistotnych zarzutów za dobrze nie znają. Można więc sobie wyobrazić wartość ich komentarzy. Pseudozarzuty powodujące pseudodyskusję, która powoduje pseudokomentarze, co kończy się jednym wielkim pączkującym pseudo.
Dla mnie ten przypadek jest znamienny. Nie dlatego, że interesuje mnie, czy profesor Mikołejko jest feministą, czy też antyfeministą. Pewnie jest pomiędzy, bo on lubi być pomiędzy ("Jestem najbardziej zabłąkany między młotami wiary i niewiary" – jak powiedział kiedyś "Polityce"). Ten przypadek jest dla mnie znamienny, bo mówi mi coś o Agorze. Ten przypadek znaczy, że Agora definitywnie przechodzi od czegoś, co nazywano kiedyś dziennikarstwem, do współczesnego świata spinu, informacyjnego zamieszania wywoływanego dla samego zamieszania. Oczywiście, nie mówię, że Agora dotąd nie wywoływała zamieszania, tak samo jak nie twierdzę, że zawsze była rzetelna. Agora setki razy robiła mega-zamieszanie i wiele razy robiła to w sposób stronniczy. Mimo wszystko jednak zawsze było to zamieszanie naokoło jakiegoś faktu, tematu, dziennikarskiego mięsa. Teraz Agora robi to samo, co inne media i Jego Wysokość Internet. Zamiast mięsa serwuje nam postną zupkę, a dokładnie zupę "Nic". Zupkę "Nic" ugotowaną na czymś tak nieistotnym, jak Mikołejkowa wózkofobia.