Tomasz Piątek

Co z nas wyrosło

Na początku listopada mój znajomy wysłał do mnie maila z takim oto cytatem: „Kiedy widzę, jak faszyści przygotowują się do swoich Marszów Nienormalności, jak całe miasta się mobilizują i drżą ze strachu przed bandytami, jak histeria narasta – zastanawiam się, jaką gównianą ustawę rząd w tym czasie po cichu przeforsuje”. Autor tych słów miał rację. Gdy polskie miasta drżały przed faszystami, rząd przeprowadził ustawę otwierającą polski rynek dla nasion GMO. Teraz w grudniu, historia się powtórzyła. W Warszawie lewica zebrała się pod Zachętą, żeby uczcić pamięć Narutowicza, w Łodzi faszyści zebrali się na Pasażu Schillera, żeby uczcić pamięć jego mordercy. Przy okazji pobili ostatniego chyba w Polsce prawdziwego liberała, Leszka Jażdżewskiego, który zaprotestował przeciwko demonstracji „narodowców”. Poszarpał go między innymi słynny Adam Małecki, wódz tak zwanej „Straży Niepodległości”. To silny człowiek – co prawda tylko wtedy, gdy ma przy sobie kilkudziesięciu kolegów. Intelektualnie też silny, skoro pobił Jażdżewskiego na oczach kamer i policjantów. Takie rzeczy robią tylko bardzo mądrzy ludzie, więc pamiętajcie, chłopaki, jak was nie przyjmą do gangu Olsena, to macie jeszcze szansę w „Straży Niepodległości”. Ale do rzeczy: kiedy faszyści bili liberała, co w tym czasie robili rządzący nami pseudoliberałowie? Przepchnęli prawo, dzięki któremu pracodawcy będą mogli nie płacić pracownikom za nadgodziny. Liberalizm PO zaczyna się i kończy na portfelu: walczymy z biednymi w obronie bogatych, ale z faszystami to już nie. Czy to tchórzostwo? Nie, to strategia. Po co walczyć z faszystami, kiedy są tacy użyteczni? Wystarczy wypuścić ich na ulicę i już lewica ma zajęcie. Zajmuje się faszystami i nie zwraca uwagi na to, co robimy.

Nie, nie mówię, że nie powinniśmy protestować przeciwko faszystowskim marszom. Ale uważam, że powinniśmy też protestować przeciwko GMO i zmianom w kodeksie pracy. Gdy koncentrujemy się tylko na walce z faszyzmem, to nasze protesty stają się echem faszystowskich wrzasków. Oni wrzeszczą, my odwrzaskujemy, oni są aktywni, a my reaktywni, a więc chodzimy trochę na ich smyczy, nasze działania zależą od ich działań. Natomiast gdy mówimy własnym głosem, wyciągamy nasze własne tematy i emocje – wtedy jesteśmy prawdziwym graczem, a nie sparring-partnerem dla faszystowskich gówniarzy. Don’t play her game, play your own game, jak w filmie W sieci pisze do Michaela Douglasa tajemnicza przyjaciółka, pomagająca mu w walce z demoniczną Demi Moore (pozazdrościć: o ileż wolałbym walczyć z Demi Moore niż z Adamem Małeckim).

Takie oto miałem pozytywne przemyślenia, cały byłem pozytywny, a potem otworzyłem ostatni numer „Wprost” i na chwilę ogarnęła mnie głucha rozpacz. Na chwilę znikła wiara w to, że cokolwiek się uda, że możemy powstrzymać kraj i świat, dryfujące w mroczną stronę. Czy to znaczy, że ostatni numer „Wprost” jest aż tak beznadziejny? Wręcz przeciwnie. Beznadziejne były wszystkie poprzednie, które czytałem, a w tym akurat jest parę ciekawych artykułów (może to taki bonus na Święta: raz w roku piszemy coś interesującego). Ale treść tych ciekawych artykułów jest przerażająca. Pomijam już sugestię, że znany milioner mógł „oddać w zastaw” swojego syna bandytom skazując go na tortury i śmierć – i że ten syn zabił dziewczynę, z którą sypiał. Pomijam fakt być może jeszcze bardziej potworny, polegający na tym, że John Travolta i Olivia Newton-John nagrali płytę z kolędami (wiem, wiem, wszyscy to robią, nawet Bob Dylan, zaraz pewnie zrobi to Nergal, ale ja wciąż nie mogę się przyzwyczaić). Najbardziej powaliły mnie dwa inne artykuły. 

Pierwszy był o tym, że Marek Kochan, autor powieści Franquizea, zajmuje się PR-em Jarosława Kaczyńskiego. Franquizea, jeśli ktoś nie pamięta, to książka, która zaczyna się słowami: „Moja noga pachnie serem”. Dalej jest już tylko gorzej. Najbłyskotliwszy dowcip brzmi mniej więcej tak: „Siedzieli w samochodzie, palili papierosy i czas się dłużył, więc może były to jointy”. Określenie „pukanie w potylicę” w żargonie Kochana oznacza stosunek oralny. Po przeczytaniu tego dzieła długo próbowałem zgadnąć, po co ono powstało, aż wreszcie oświecił mnie Paweł Dunin-Wąsowicz. Według PDW, Franquizea powstała, żeby zawrzeć w sobie wszystkie odmiany języka polskiego funkcjonujące na początku lat 90. Tak powiedział Paweł, a ja zaniemówiłem. Nie mogłem uwierzyć, że ktoś pisze powieść w tym celu, gdy wystarczyłby słowniczek. A jeszcze bardziej byłbym wtedy zdumiony, gdyby ktoś mi powiedział, że autor czegoś takiego będzie za lat dwadzieścia wywierać decydujący wpływ na losy kraju. Że będzie szarą eminencją smoleńskiego ludu i jako Master of Puppets będzie pociągać za sznureczki przywiązane do ramion żałobnych krzyży. Co się stało z tym krajem?

Jeszcze bardziej zdołował mnie artykuł drugi, o tym, że syn naszego wielkiego kompozytora eksportowego, Krzysztofa P., niejaki Łukasz P., ugania się za Kasią Tusk tak natarczywie, że aż dziewczyna dostała ochroniarzy. Hm. Uganiać się za kimś, kto uczynił swoim hasłem „Make Life Easier”, a równocześnie publikuje swoje zdjęcia w piętnastocentymetrowych szpilkach na nawierzchni z kocich łbów? Oczywiście wiem, wiem, serce nie sługa, zakochać się można w każdym, sam o tym pisałem w poprzednim felietonie i dotyczy to także pana Łukasza. „Wprost” sugeruje zresztą, że tutaj w grę może wchodzić nie tylko sama fascynacja erotyczna, ale raczej kombinacja takiej fascynacji z chorobą psychiczną, elementami antyrosyjskiej paranoi spiskowej. Tym bardziej żal mi Łukasza P., którego przypadek stał się dla mnie symbolem tego, co się stało z krajem na P. „Wprost” cytuje wyrwany i przez to niejasny fragment wiersza, którym Łukasz P. debiutował dwadzieścia lat temu w „bruLionie”. Tak się składa, że mam w ręku ten numer „bruLionu” i zacytuję teraz cały (i przez to jasny) wiersz:

OCALONY ’91

Walerianowi Piotrowskiemu, senatorowi RP

Mam minus sześć miesięcy

mózg na poziomie ryby

ocalałem

niesiony na aborcję

Amen

Młodszym Czytelnikom przypominam, że Walerian Piotrowski to fanatyczny katolik, zawzięty promotor ustawy antyaborcyjnej. Kiedy czyta się ten wiersz w całości, razem z quasi-holokaustowym tytułem, dedykacją i końcowym „Amen”, jego ironia staje się oczywista. Długa droga od pisania takich wierszy do obsesji na punkcie plastikowej córki plastikowego premiera i rusko-spisków. Ale wertując stary „bruLion” uzmysłowiłem sobie, że przecież nie tylko Łukasz P. przeszedł taką drogę. Numer, który trzymam w ręku, jest feministyczny i progejowski, formułuje słuszne postulaty na temat równości, równouprawnienia, tolerancji, akceptacji i wyjścia z szafy. Mniej więcej te same słuszne postulaty, który my formułujemy dzisiaj. No cóż, my najwyraźniej nie przeszliśmy długiej drogi – ale przeszedł ją „bruLion”, który niedługo potem zaczął czcić „Królową Niebios” i fotografować Ducha Świętego. Przeszedł ją również Radek Sikorski, którego książkę Prochy świętych ten sam numer „bruLionu” recenzuje tak: „Broń to ulubiona zabawka małych i dużych chłopców marzących o awanturniczym życiu pełnym przygód […]. Z tych pragnień narodziła się proza Radka Sikorskiego. […] Treść narzuca formę i nie może obyć się bez typowych w tej sytuacji rekwizytów, jak: Mig-24 (do zestrzelenia), rakiety stinger (do wystrzelenia) oraz inny sprzęt w kolorze khaki […]. Konstrukcja Prochów świętych nawiązuje do najlepszych książek Alfreda Szklarskiego (Tomek wśród mudżahedinów). Ostre zwroty akcji, kilkakrotne zerwanie ciągłości czasowej oraz dość śmiałe wędrówki na pograniczu banału i stereotypu świadczą o skłonnościach autora do eksperymentu, co z pewnością zaowocuje w przyszłości. Wojna opisana przez Sikorskiego to wojna okrutna, bo musi być okrutną walka, gdy toczy się pomiędzy Azjatami. Jej epizody to obdzieranie żywcem ze skóry, obnoszenie po bazarach głów doradców radzieckich nabitych na tyczki”. 

Przeglądając „bruLion” przypomniałem sobie tamte czasy. Czasy, w których Radek Sikorski i Marek Kochan nie rządzili Polską, tylko byli obiektem żartów. Czasy, w których Marek Jurek nie był symbolem niezłomności, tylko budził śmiech, nawet na prawicy (katolicy mówili, że Jurek ekskomunikował Boga). Czasy, w których Kukiz drwił z księży, podobnie jak pół Polski (48% Polaków było za prawem do aborcji, podczas gdy dzisiaj podobno jest to 14%). Gdy uchwalano prawo antyaborcyjne, miliony ludzi pisało listy protestacyjne do Sejmu, a dziesiątki tysięcy wyszły na ulice. Wszyscy moi znajomi byli przekonani, że tak, jak udało się obalić komunę, w ciągu paru lat obali się także kato-zniewolenie. 

No i co się z tym wszystkim stało? Ano właśnie: kraj przeszedł długą drogę. W zupełnie inną stronę niż się spodziewaliśmy. Dzisiaj katolicy chcą zmuszać kobiety do rodzenia niepełnosprawnych dzieci i nikt nie wychodzi na ulice. A my? My stoimy w miejscu z naszymi słusznymi postulatami. I pewnie nadal będziemy tak stali, jeżeli będziemy bardziej reagować niż działać. Nie chcę być niesprawiedliwy, bo wiem, jaka to jest ciężka praca, bycie dzisiaj działaczem lewicowym w Polsce. Wiem, ile wyrzeczeń często się z tym wiąże. Ale ta praca i te wyrzeczenia pójdą na marne, jeżeli skoncentrujemy się na powstrzymywaniu szaleństwa. Moje doświadczenie jest takie, że przez ostatnie dwadzieścia lat powstrzymujemy i powstrzymujemy – a kraj i tak coraz bardziej odpływa w swoją psychozę. Przyznaję, parę razy przebiliśmy się z wybranymi przez nas tematami, na przykład udało nam się wprowadzić do publicznej debaty kwestię przedszkoli czy śmieciówek. Można też powiedzieć, że przyczyniliśmy się (pod pewnymi względami, niechętnie) do stworzenia atmosfery, w której doszło do relatywnego sukcesu wyborczego Ruchu Palikota. Ale na razie nasze medialne zwycięstwa zwykle nie przekładają się na realne zmiany prawne, ekonomiczne i społeczne. I tych zmian nie będzie, dopóki nie zdobędziemy trwałego i szerokiego poparcia. A nie zdobędziemy go, dopóki nie zaoferujemy ludziom czegoś naprawdę mocnego – mocnych tematów i nie tylko tematów. Bo tu chodzi nie tylko o to, żeby ludzie zmobilizowali się przeciwko GMO tak, jak potrafili się zmobilizować przeciwko ACTA – takie wspólnoty, jak widać, łatwo się rozpadają. Tu chodzi o coś więcej. Powinniśmy zaproponować ludziom wspólnotę trwałą i bardziej atrakcyjną, niż smoleńska czy faszystowska. A to znaczy, że musimy zaproponować ludziom silniejsze emocje.

Brzmi to nieosiągalnie. A z drugiej strony, trochę strasznie. Ale jeśli nie spróbujemy, nic się nie zmieni. 

www.tomaszpiatek.pl

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Tomasz Piątek
Tomasz Piątek
Pisarz, felietonista
Pisarz, felietonista. Ukończył lingwistykę na Universita’ degli Studi di Milano. Pracował w „Polityce”, RMF FM, „La Stampa”, Inforadiu, Radiostacji. Publikował w miesięczniku „Film” i w „Życiu Warszawy”. Autor wielu powieści. Nakładem Wydawnictwa Krytyki Politycznej ukazała się jego książka "Antypapież" (2011) i "Podręcznik dla klasy pierwszej" (2011).
Zamknij