Hanna Gill-Piątek

Ogon kapitalizmu

W maju szefowa Międzynarodowego Funduszu Walutowego, Christine Lagarde, zapytana przez dziennikarkę „Guardiana” o skutki

W maju szefowa Międzynarodowego Funduszu
Walutowego, Christine Lagarde, zapytana przez dziennikarkę „Guardiana” o skutki
faktycznej likwidacji greckiego systemu opieki społecznej, nazwanego elegancko „oszczędnościami”
wypowiedziała
następujące zdanie: „Myślę bardziej o małych dzieciach ze szkoły w małej wiosce
w Nigrze, które uczą się dwie godziny dziennie siedząc w trzy osoby na jednym
krześle, ale bardzo chcą zyskać edukację. Mam je w pamięci cały czas. Bo myślę,
że one potrzebują więcej pomocy niż ludzie w Atenach”. Zdanie to wywołało
trochę huku, Lagarde próbowała prostować sprawę deklarując wielką sympatię dla
Greków, po czym rzecz ucichła i nastąpiły kolejne cięcia oraz demontaż
greckiego systemu emerytalnego, by wpłynęła następna rata obiecanej pomocy.
Nikt nie zastanowił się jednak, dlaczego dzieci w Nigrze mają się tak źle i czy
nie jest to czasem wynikiem działań MFW, który od ponad 12 lat czule opiekuje
się tą krainą płynącą ropą i uranem.

 

Mnie w tej wypowiedzi poruszyło co innego: nie
narzekajcie, bo zawsze jest ktoś, kto ma gorzej od was. Zawsze w naszym uroczym
świecie znajdzie się osoba, która ma bardziej przesrane. Różne instytucje i
korporacje, z Międzynarodowym Funduszem Walutowym na czele, w swoim codziennym
mrówczym trudzie dbają o swobodny rozwój globalnego kapitalizmu. Jednak by
sprawa szła gładko, by wszyscy zgodnie łykali demontaż praw pracowniczych i
socjalnych, potrzebny jest zawsze ktoś, na kogo można wskazać palcem i
powiedzieć: nie płaczcie, on ma gorzej. Harujcie na śmieciówkach, bo tylko krok
dzieli was od jego pozycji. Kapitalizmowi niezwykle jest potrzebny do
przetrwania ogon systemu: dziecko z Nigru, a bardziej lokalnie zwykły żul czy
żebrak. Nie tylko jako kij na opornych, również jako niemy słup, wokół którego
kręci się uspokajający sumienia przemysł charytatywny. Bo nawet jeśli jesteś
najgorszym i chciwym wyzyskiwaczem, to twój odpis z PIT wpłacony na jakąś
dobroczynną machinę pomoże ci spać spokojnie przez następny rok. A przecież tak
naprawdę to nic nie kosztuje.

 

Jest jednak jeden warunek: dobroczynność musi
być kontrolowana i zorganizowana. Wpłacamy tylko na organizacje i fundacje.
Najpierw zarobić przecież muszą domy mediowe, agencje reklamowe i media, które
przed okresem składania rozliczeń rocznych fundują nam festiwal żałosnych
obrazków złożonych ze smutnych, opuszczonych i biednych dziecięcych buziek.
Łatwo sprawdzić, ile kosztuje emisja reklamy w telewizji albo czterostronicowa
wkładka w tygodniku. Te koszty pokrywane są z naszych odruchów serca przy
wypełnianiu PIT-ów. PKB wzrasta, sumienia są czyste, wszyscy są zadowoleni. Natomiast
Boże broń dzielić się z kimś bezpośrednio, zwłaszcza wspomóc kogoś na ulicy.

 

Pamiętam moich korporacyjnych znajomych,
którzy po drodze na lunch kosztujący pięć dych, mijając kilkunastu żebrzących,
potrafili długo rozwodzić się nad tym, że ludzie na ulicy zarabiają dużo więcej
od nich i w dodatku nie płacą podatków. Nawiasem mówiąc, nigdy nie wpadło im do
głowy, że w końcu mogliby się zamienić. Przed niekontrolowanym przepływem
środków przestrzegają ciągle podsycane mity: że dawanie rozleniwia
obdarowanego, że na pewno pójdzie na wódkę, że ci naciągacze tak naprawdę
zarabiają krocie kosztem naszego dobrego serca, bo to jedna wielka mafia (tu do
wyboru, jaka).

 

W moim mieście, Łodzi, działa rozbudowana
siatka mafii bułkowo-pasztetowej, odnotowaliśmy też jeden przypadek
demotywującej roszczeniowości świeczkowej. „Pani zapłaci mi za bułkę i coś
jeśli można do bułki, nie jadłem dzisiaj jeszcze. Może chociaż papierosem
poczęstuje. Czy mogłaby pani kupić mi dwie świeczki, bo odcięli prąd, a nie mam
czym na razie spłacić” (to wydarzenie miało miejsce zimą, przy
dwudziestostopniowych mrozach). Albo: „Będę mógł odprowadzić pani wózek? – A
ile masz lat?  – Siedem”.

 

„Dając pieniądze nie pomagasz” to nowa akcja
władz Wrocławia. Wcześniejsze pod hasłami „Nie dawaj na ulicy”, „Pomagaj mądrze”
czy „Samochód myję sam” nie odniosły widocznie wystarczającego skutku. Czyli
nie wygoniły z ulic żebraków i dzieciaków, które próbują myciem szyb zarobić na
kieszonkowe. Nie wiem, dlaczego władze przyszłej Europejskiej Stolicy Kultury
tak bardzo ich nie lubią, w końcu każdy korwinista pochwaliłby ich
przedsiębiorczość i kreatywne dostosowanie do wolnorynkowych warunków.

 

Włodarze miasta wiedzą najlepiej, co ma zrobić
człowiek, który znalazł się na dnie: siłą woli wyleczyć się z alkoholizmu, żeby
móc spać w noclegowni. Poza tym nie iść na żebraczą łatwiznę, tylko ochoczo
wyrobić dowód, zarejestrować się w urzędzie pracy, odnaleźć na własną rękę
krewnych, choćby byli w Londynie, i przeprowadzić przeciw nim sprawę sądową o
alimenty, a jeśli już naprawdę nie ma wyjścia, po pomoc chodzić tylko do
organizacji charytatywnych. I posprzątane. Tak naprawdę wszyscy wiedzą, że
alkoholizm leczy się długą terapią, do dowodu potrzebne jest zdjęcie, a żeby
założyć sprawę w sądzie, trzeba mieć adres i napisać pozew. A to zwykle
przekracza samodzielne kompetencje ludzi, którzy żebrzą na ulicy. Ale zawsze
można udzielić im kilku światłych rad, z których nie będą mogli skorzystać. A
potem usprawiedliwić własną przemoc ich złą wolą. To jakby kopać człowieka bez
nóg za to, że nie może wejść na drzewo po jabłko.

 

Z pomocą władzom Wrocławia pośpieszyła młoda
dziennikarka „Gazety Wyborczej”, która własnym
przykładem
postanowiła dać świadectwo, że być żebrakiem jest zbyt lekko,
łatwo i przyjemnie. Pół ciepłego letniego dnia spędziła siedząc pod kościołem z
papierowym kubkiem. Dość szybko udało jej się „wyciągnąć” – jak to sama określa
– 90 zł i dostać kilka innych propozycji pomocy. Trochę przy tym tylko ścierpły
jej kolana. „Kiedy już zapomni się o godności i wstydzie, można świetnie
zarobić” – pisze dziennikarka. Jestem tego samego zdania. Kiedy zapomni się o
godności i wstydzie, można za pieniądze pisać takie rzeczy. Oczywiście do
kolejnej fali
zwolnień w Agorze
. Potem pozostają inne bardziej dochodowe propozycje, na
przykład siedzenie pod kościołem zimą z papierowym kubkiem, już na pełny etat,
połączone z rozmyślaniem o dzieciach z Nigru, które zawsze mają gorzej. Choć to
przecież szczytne zadanie: być ogonem kapitalizmu. Zawsze ktoś może przejść,
spojrzeć i pomyśleć: mam tysiąc dwieście na umowę, co prawda żadnej szansy na
emeryturę czy urlop, ale przynajmniej daję z PIT-u na takich jak ta tutaj.
Jakie dobre jest moje życie.

 

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Zamknij