Początek roku jak w pigułce pokazał nam wszystkie braki naszej klasy politycznej.
Po tym, jak wysechł strumień taśm prawdy i opadły emocje po awansie Donalda Tuska na europejskie salony, mogliśmy utwierdzić się w przekonaniu, że polityka w Polsce opiera sie na dwóch podstawowych filarach: przywódcy i PR.
Gdy zabrakło przywódcy, a wraz z nim PR, okazało się, że podejmowanie działań przez rząd może być gorsze od ich niepodejmowania. Pakiet onkologiczny, sesja w kolorowym tygodniku, szkolenia politycznej opozycji w wykonaniu rzeczniczki rządu oraz dwie wisienki na torcie: reforma górnictwa i to, co budzi największe emocje w Kościele katolickim, czyli seks i jego możliwe konsekwencje, zachwiały gmachem władzy.
Reforma górnictwa miała dać premier Ewie Kopacz status Tuska 2, być może nawet wschodnioeuropejskiej Żelaznej Damy. Dlaczego chciano zmrozić wizerunek ciepłej matki Polek i Polaków, wie chyba tylko zdymisjonowana rzeczniczka rządu, natomiast pomysł, by likwidować kopalnie w kraju opartym na elektrowniach węglowych, zasługuje na osobną monografię. Tu na szczęście zadziałały związki zawodowe, wbrew medialnej opinii racjonalne, a nie roszczeniowe, które wyręczały wicepremiera Piechocińskiego, wiceministra od pajacowania i samą premier w napisanu reformy górnictwa.
Po prawie ośmiu latach rządzenia wystawia to świadectwo kompetencji urzędników, całkiem przyzwoicie opłacanych, którzy mają sprawować nadzór na majątkiem państwowym. Ciekawa też jestem, czy nasze służby specjalne, tak skore do zakładania podsłuchów (jesteśmy w europejskiej czołówce), czuwają nad tym, co się dzieje w kluczowych dla bezpieczeństwa naszego kraju gałęziach przemysłu. Jeśli tak, to czy informowały najważniejsze osoby w kraju o możliwych zagrożeniach i co z tymi informacjami zrobiono? A jeśli nie, to może trzeba zastanowić się nad ich ponowną reformą?
Po kolejnej klęsce zamienionej w sukces rząd usiadł na barykadzie z powodu pigułki dzień po. Zasiadł tak niewygodnie z powodu purpuratów, którzy pigułki nie biorą, nie zalecają jej swoim wiernym, a co gorsza zabraniają jej także tym, którzy za meandrami ich myśli podążać nie chcą.
Po partii, onegdaj mieniącej się liberalną, można by oczekiwać, że ułatwi korzystanie z dobrodziejstw płynących z Brukseli. Rząd tymczasem okazał się – może nie naliczniejszą – ale za to najbardziej oddaną polską parafią, dokładając sprawę pigułki do innych pomników swojej obłudy, obok związków partnerskich, in vitro, edukacji seksualnej, likwidacji funduszu kościelnego etc.
Zamiast liberalizmu zatriumfowała nasza ojczysta dulszczyzna, która maszerując na kopiec Kościuszki, radośnie krzyczy o kraju bez in vitro, aborcji i libertynizmu w szkołach (a krzycząc słyszy płacz zarodków). Ta dulszczyzna jak w XIX-wiecznych systemach politycznych oparta jest na cenzusie majątkowym. Z jej amoku można się wyrwać, jedynie mając pieniądze – i przeprowadzić zabieg in vitro, kupić wspomnianą pigułkę lub dokonać aborcji w Berlinie, Pradze czy Bratysławie. Żyjemy w piekle biednych skazanych na decyzje ambony, a nie własnego rządu. Pytanie, które musi zadać sobie pani premier, brzmi: czy naprawdę chce dojścia PiS do władzy w tym roku? Bo po cóż głosować na PO, skoro koniec końców jest (była) to lepiej opakowana wersja PiS.
Po długich mękach, mętnych tłumaczeniach, deklaracjach wiary i przerzucaniu odpowiedzialności na mitycznych „onych” (tym razem z Komisji Europejskiej) rząd podjął decyzję.
Jedyną rozsądną. (Choć aż korci wspomnieć o konieczności wprowadzenia edukacji seksualnej, gdyż inaczej brednie, które słyszeliśmy na temat seksualności człowieka i antykoncepcji, wyrażane przez „ekspertów” typu pan Oko, mogą być potraktowane przez kogoś jako nauka i wiedza). A następnym razem radziłabym przed podjęciem albo niepodjęciem decyzji przez rząd zażyć pigułkę dzień przed, nawet tylko w postaci placebo. Może uchroni nas to przed kolejnymi próbami restrukturyzacji przemysłu w 72 godziny, a wyborców skłoni do głosowania na partie naprawdę postępowe i obywatelskie nie tylko za nazwy.